123975.fb2 Ka?? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 69

Ka?? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 69

– Powiedz mi... to miejsce, z którego przybyłaś, którego nie uważasz za model... znajduje się zapewne na wysokim szczeblu rozwoju cywilizacyjnego? Kolonie kosmiczne, ekspansja wszechświata, statki kosmiczne...

– Nie – nie wiedzieć czemu poczuła się niezręcznie.

– Dlaczego?

– No, jeśli modele tworzone są w porządku zstępującym... Wejdziemy, powiedzmy, do jakiegoś miejscowego sklepu, typu „Knoty i świece", i znajdziemy się na wzgórzu. Drogą będzie iść jakieś odziane w skóry plemię, a w dole, po lewej, będzie znajdować się twoja jaskinia z wyrytymi w kamieniu... albo narysowanymi na ścianach pierwszymi utworami Ireny Chmiel.

– Nie – odparła ze złością. – Andrzej Kromar stawiał przed sobą inny cel. Nie chodziło mu o wyśmianie moich pretensji literackich ani zilustrowanie podręcznika do historii.

– Jasne. Wciąż nie wierzysz, że on jest obłąkany?

– Zawsze był szalony – odparła z rozdrażnieniem.

– Dlaczego więc postanowiłaś...

– A co to ciebie obchodzi?

– Nic... Nie denerwuj się.

Przez jakąś godzinę jechali w milczeniu; potem Irenę rozbolały plecy i musieli zatrzymać się na kolejny odpoczynek. Irena była potwornie głodna, uznała jednak, że przyznanie się do tego byłoby poniżej jej godności.

– A jakiż to cel mu przyświecał? Jak sądzisz, Ireno? Była zmęczona. Śmiertelnie zmęczona. Nie trzeba było się kłaść; teraz nie będzie w stanie podnieść się z ziemi i Semirol będzie świadkiem jej słabości.

– Socjo... logia eksperymentalna.

– Co takiego?

Irena zmarszczyła brwi, próbując sobie przypomnieć.

„W każdym okresie swego istnienia ludzkość posiadała coś w rodzaju tajemniczego, zakazanego zakątka. Badań uważanych za nieprzyzwoite, nieetyczne, niehumanitarne... A mimo to niezwykle perspektywiczne".

– Masz świetną pamięć – rzekł po chwili Semirol.

Irenie przypomniała się stara anegdota i uśmiechnęła się krzywo.

* * *

Tam gdzie Irena spodziewała się zobaczyć przedmieścia, wciąż ciągnęły się pola i pustkowia.

Samo miasto okazało się trzy razy mniejsze niż jego pierwowzór; Semirol dostrzegł w oddali mury, bramę i wieże. Zwolnił kroku.

– Jakie to piękne – rzekła Irena obojętnym tonem. – A co mylisz o leżeniu w trumnie?

– Czyżby było aż tak źle? – zapytał adwokat po chwili.

– Nie – zachichotała Irena. – Po prostu w podobnych dekoracjach... wampiry raczej nie pałętają się po ulicach. Powinny bać się słońca, za dnia spać w trumnach, a nocą...

– Zależy jakie wampiry – Semirol nie obraził się ani nie zdziwił.

Minęli zwodzony most i weszli do miasta.

* * *

Po ulicach szli w milczeniu. Irena szła szybko, by nadążyć za adwokatem. Co jakiś czas nie mogli się powstrzymać przed poszturchiwaniem łokciami i wskazywaniem wzrokiem wciąż nowych szczegółów. Stylowa scenka przy fontannie, wyrzeźbionej w kształcie krowiej głowy... Gospodynie w oknach, rozmawiające ze sobą przez wąską ulicę... Jakieś kozy, psy, rynsztoki pełne pomyj, miedziane kołatki, sklepiki z ostrogami, uzbrojeni jeźdźcy – Irena z trudem zachowywała pozory spokoju.

Rozkład miasta zmienił się nie do poznania. Dwu – albo trzykrotnie węższe uliczki doprowadzały wędrowców do placów – Irena za każdym razem napinała się wewnętrznie, oczekując, że zobaczy szubienicę z nieświeżym wisielcem. Z jakiegoś powodu obraz miasta wydawał się niepełny bez zapachu nawozu, strażników z halabardami i czynnych szafotów.

Zapach był – choć ledwie wyczuwalny – za to nie spotkali ani jednego strażnika. Na placach mieściły się głównie sklepy i karczmy – szubienic na szczęście nie było.

Zerkano na nich – z ciekawością, czasem z niepokojem, lecz nic ponadto. Irena obawiała się, że będzie gorzej. Że za parą osobliwych przybyszów zbierze się tłum gapiów.

Zapadał zmierzch. Irena wciąż jeszcze miała nadzieję na cud. Liczyła, że lada moment, za najbliższym rogiem, znajdą sklep z jakąś specyficzną, znajomą fasadą, budynek znak, kryjący w sobie przejście.

– Pan modelator ma bardzo mgliste pojęcie o średniowiecznych miastach. To kicz, Ireno.

– A kto twierdzi, że wymodelował średniowiecze?

– A cóż innego? – Już o to pytałeś...

Tyczkowaci latarnicy zapalali latarnie. Piękny widok: barwne klosze, grube świece, wieczorne miasto zalane kolorowym światłem.

W pewnym momencie Irena odniosła wrażenie, że stoi pośrodku szerokiej, ruchliwej szosy; z prawej i lewej strony płyną dwa potoki – oddalających się czerwonych lamp i zbliżających się białych.... Reflektory, lampy, wyniosłe oczy świateł na przejściach.

– Jesteś zmęczona, Ireno?

– Nieszczególnie.

– Ledwie trzymasz się na nogach... Spacery są w twoim przypadku wskazane, ale nie do tego stopnia.

Irena nie zapamiętała, jak nazywała się gospoda. Było jej już wszystko jedno.

– Pokój? Kolacja? Gorąca woda dla szanownych państwa? Skrzypiące schody.

Irena zorientowała się, że leży na łóżku – kotara z pozłacanymi frędzlami była częściowo przetarta i przeświecał przez nią płomień świecy.

– Zapal światło, Janie.

– Zaraz, tylko znajdę kontakt – w głosie Semirola zabrzmiała ironia.

On także był zmęczony.

* * *

Po śniadaniu – jarzyny były smaczne, a mięso nie nadawało się do jedzenia – Semirol wyszedł do miasta. Sam. Irena przemogła się i została w pokoju.

Bała się zostawać sama. Z drugiej strony, po wczorajszym dniu koszmarnie bolały ją plecy. Poza tym pojawiła się w końcu możliwość naciągnięcia koca do samego podbródka i przemyślenia całej tej sytuacji.

Jeśli chodzi o nowe doznania, w pełni wystarczały jej rodzajowe scenki za oknem. Stukot drewnianych obcasów, plusk wylewanych pomyj, rżenie koni, pokrzykiwania domokrążców – Semirol miał rację; wszystko to bardzo przypominało kicz i, co dziwne, sprawiało wrażenie czegoś od dawna znajomego – z jakiegoś filmu albo książki.

W sklepie naprzeciwko odbywało się hałaśliwe „przyjęcie towaru". Czterech postawnych chłopów z wysiłkiem uwalniało z pasów ogromną beczkę (i kto wymyślił, żeby przewozić cokolwiek w tak niewygodny sposób). Beczka najwyraźniej była pełna; rzemienie przerzucone przez ramiona tragarzy aż trzeszczały; ulica wypełniona była sapaniem, przekleństwami i tłumem gapiów.

Irena wychyliła się z okna, opierając łokcie o parapet. Scenka miała wyjątkowy koloryt.

Po chwili pękł jeden z podtrzymujących beczkę rzemieni. Tragarz cudem zdążył odskoczyć; najwyraźniej był przygotowany na taki obrót spraw i zareagował błyskawicznie. Beczka – jak zdawało się Irenie – przez jakiś czas wisiała przekrzywiona w powietrzu. Potem ciężko zwaliła się na bok, jednak nie roztrzaskała się – bednarz musiał się postarać! – lecz potoczyła w dół ulicy, podskakując i kołysząc się, jak biodra bezwstydnej tancerki.