123975.fb2
Rek rzeczowo wypytywał mężczyzn. Zamawiał jakieś specjalne żelazo, żerdź, linę, latarnię; natychmiast obiecano mu zorganizowanie wszystkiego, czego sobie zażyczy, a nawet więcej. Najwyraźniej zdecydowanie młodego rycerza wprowadziło mieszkańców w euforię – trzeba wziąć się do roboty natychmiast, zanim słońce zajdzie.
Irena żuła chleb. Smaczna skórka, przyrumieniona.
Cała bieda w tym, że tak wolno kojarzy. Stąd biorą się wszystkie jej nieprzyjemności...
– Kiedy się pojawił? – zapytała ochryple, nikt jej jednak nie usłyszał.
Wówczas wstała, podeszła do mężczyzny z brodą w kształcie szufelki i bezceremonialnie szarpnęła go za rękaw.
– Kiedy pojawił się wampir?
– Wampir? – chłop zdaje się nie zrozumiał.
– No, wasz krwiopijca...
– Będzie jakieś dwa tygodnie – odparł niepewnie mężczyzna. Jego wątpliwości nie dotyczyły bynajmniej dokładności terminu.
Zastanawiał się po prostu, czy należy rozmawiać z tą dziwną kobietą, która z jakiegoś powodu przyczepiła się do młodego rycerza, choć jest, nie da się tego ukryć, brzuchata...
Dwa tygodnie.
Dziesięć dni w przytułku. Trzy dni spędzone z Rekiem w mieście... Cztery dni oczekiwania na Semirola. A może straciła rachubę czasu?
I odległość od miasta do chutoru.
Choć odległości można chyba nie brać pod uwagę. Tu nie ma wielkich odległości. To bardzo ograniczony przestrzennie model.
Niezbyt pasuje. Chociaż...
– Reku – zdziwił ją własny głos, nieoczekiwanie niski i ochrypły. – Musimy porozmawiać. Natychmiast.
Odprowadzał ich niemal cały chutor. Do samej jaskini – a nie było jej wcale tak łatwo znaleźć wśród kamieni i wysokiej trawy – rycerz i Irena weszli już sami.
Rek był strapiony. Jego boleśnie zmarszczone brwi wyginały się już nie w tyldę, a raczej w zygzak.
– A jeśli nie ma pani racji? A najpewniej się pani myli; przecież nie mogę ryzykować...
– Wejdziemy razem – odparła Irena ze znużeniem. – Niech pan bierze swoje żerdzie, broń... latarnię... A ja bardzo szybko się przekonam, czy miałam rację. I natychmiast pana o tym poinformuję...
– Nie mogę ryzykować – powtórzył Rek z naciskiem.
Irena wzruszyła ramionami.
– W najgorszym razie zacznę się jąkać, jak ta nieszczęsna dziewczyna...
I pomyślała przy tym, że jeśli dożyła do dzisiaj i jeszcze się nie jąka, to zarośnięty sierścią krwiopijca raczej nie zrobi na niej większego wrażenia.
Krwiopijca w sądzie jest znacznie bardziej przerażający. Szczególnie gdy jest adwokatem.
Wejście do jaskini wyglądało niemal idyllicznie. Nad wąską, czarną szczeliną kołysały się czerwone i niebieskie kwiaty, w trawie śpiewały świerszcze, opodal walał się, ukazując pociemniałe dno, mały, zapomniany koszyk.
I oni chodzą tu zbierać grzyby? Jakie znowu grzyby? Pieczarki?!
– Ireno – wymamrotał Rek. Zapominając nawet z niepokoju o „pani".
Ostrożnie zeszła po wyciętych w darni stopniach. Pochyliła się nisko i zajrzała w mrok.
Miała ochotę zawrócić. Łaskawie kiwnąć na Reka – dawaj, pracuj, rycerzu, to wszak twoja profesja...
Pewnie się ucieszy. Delikatnie odsunie ją ramieniem, jak najdalej od ewentualnego krwiopijcy, w bezpieczne miejsce... Weźmie swój oręż, latarnię, żerdzie... A właściwie na co mu te żerdzie?
– Jest tu kto? – zapytała Irena szeptem.
Żadnego dźwięku, żadnego echa; przywykające do ciemności oczy zaczynają rozróżniać wąskie wejście i jasne łyko lipowe, tworzące przed nimi rodzaj zasłony... oraz korzenie, dolną część trawy.
– Jest tu kto?
Cisza.
– Janie... Janie! To ja, odezwij się!
Wydawało jej się, że w mroku wejścia dostrzega jakiś ruch – a może naprawdę ktoś się tam poruszył?
Złapała Reka za łokieć. Chciała wziąć od niego latarnię, ale rycerz na to nie pozwolił. Zbyt duży ciężar dla kobiety w jej stanie.
Po omszałych ścianach przesunął się promień światła. To tu, to tam rzeczywiście bielały kapelusze nieznanych grzybów; mało tego, niedaleko wejścia znajdowała się dziecięca mozaika, starannie wyłożona kamykami na ścianie – pyzaty człowiek z rogami i psim ogonem. Ogarek świecy. Kilka wyraźnie odbitych dłoni. Gdyby tylko umieli pisać, nabazgraliby pewnie coś w rodzaju: „Reja i Iwonik to mąż i żona".
Najwyraźniej wiejska młodzież chodziła do jaskini nie tylko po grzyby, lecz również bawić się, grać. A także na pierwsze schadzki. Gdyby tylko rodzice wiedzieli, na jakie bezeceństwa marnowany jest wosk...
Rek krytycznie zlustrował wąski korytarz. Postawił latarnię na ziemi i wybrał ze swego ekwipunku nieznaną Irenie broń – coś w rodzaju lekkiego, bojowego cepa. Jego białe brwi zeszły się nad nosem. Wyglądał jak niezwykle skoncentrowany student, zapoznający się z egzaminacyjnymi pytaniami.
– No i jak, pani Chmiel? Zrozumiała już pani swą omyłkę?
Ciemność pachniała wilgocią, wapieniem... i czymś jeszcze. Irena nie mogła rozpoznać tego zapachu, który wyraźnie ją niepokoił.
– Poczeka pani na mnie na górze, Ireno. – Rycerz delikatnie popchnął ją w stronę wyjścia.
– Czy wyeliminował już pan kiedyś jakiegoś krwiopijcę, Reku?
Nawet jeśli wyczuł w jej głosie ironię, nie dał tego po sobie poznać.
Wrócił po półgodzinie. Cały ten czas Irena przesiedziała w trawie wśród mleczy i maków – nie miała jednak najmniejszej ochoty na plecenie wianka.
Rek ciężko wspiął się po wyciętych w ziemi stopniach. Usiadł na trawie, obok położył swą broń. Irena mimowolnie zerknęła na kolczastą kulę – nie, krwi nie było.
– Ktoś tam jest – rzekł Rek wyczerpanym tonem. – Mądrzejszy niż zwykły, włochaty potwór... Kilka razy mógł się na mnie rzucić; uznał jednak, że nie warto tego robić.