124106.fb2
Po drodze nie spotkał nikogo. Znalazł się w pięknej dzielnicy mieszkaniowej, było jeszcze wcześnie. W dali zobaczył parę osób, zauważył, że różni się od nich ubiorem, ale nie na tyle, by wzbudzić sensację. Przejechało jeszcze kilka niezwykłych wozów, ale nikt z jadących nie spostrzegł Bradena. Jechali zbyt szybko.
Doszedł wreszcie do jakiegoś otwartego sklepu. Wiedziony ciekawością, wszedł do środka. Kędzierzawy młodzieniec, który układał coś na ladzie, spojrzał na Bradena ze zdziwieniem i zapytał uprzejmie:
— Czym mogę panu służyć?
— Proszę nie brać mnie za wariata. Wszystko za chwilę wytłumaczę. Niech mi pan tylko powie, co się tu stało trzydzieści lat temu? Czy nie było wtedy wojny jądrowej?
— A, rozumiem — oczy młodzieńca rozbłysły — pan musi być mieszkańcem kopuły. I dlatego… — urwał z zakłopotaniem.
— Tak — potwierdził Braden. — Byłem pod kopułą. Ale co się tu stało? Co się stało po zniszczeniu Bostonu?
— Przyszły statki kosmiczne. Zniszczenie Bostonu, proszę pana, było przypadkiem. Flotylla statków przyszła z Aldebarana. Należały do rasy przyjaznej i znacznie bardziej od nas rozwiniętej. Przybyli, żeby nam pomóc i zaproponować wstąpienie do Unii. Niestety, jeden rozbił się nad Bostonem. Wybuch energii jądrowej w motorze i w wyniku tego — milion ofiar. Ale inne statki wylądowały zgodnie z programem, wszystko się wyjaśniło i — wprawdzie w ostatniej chwili — ale uniknęliśmy wojny. Nasze statki, które były już w drodze, zdołano jakoś odwołać.
— Więc nie było wojny? — spytał Braden stłumionym głosem.
— Oczywiście że nie. A dzisiaj, dzięki Unii Galaktycznej, wojna jest tylko koszmarnym wspomnieniem ciemnego okresu dziejów. Teraz nawet nie byłoby komu wypowiedzieć wojny — nie ma przecież państw. Dzięki Unii zrobiliśmy olbrzymi postęp. Skolonizowaliśmy Marsa i Wenus, które nie były zamieszkane. Ale Mars i Wenus to tylko przedmieście. Podróżujemy do gwiazd. Nawet… — tu urwał.
Braden przytrzymał się mocno krawędzi lady. Więc ominęły go tak niezwykłe rzeczy! Trzydzieści lat przetrwał w samotni, a teraz był starym człowiekiem…
— Co nawet? — zapytał odgadując po trosze, jaka będzie odpowiedź.
— Nawet jesteśmy bliscy nieśmiertelności. Już teraz możemy żyć setki lat. Nie jestem chyba młodszy od pana. Nie wiem tylko, czy się pan nie spóźnił. Bo środki, w jakie zaopatrzyła nas Unia, działają tylko na ludzi w średnim wieku, w każdym razie przed pięćdziesiątką. A pan ma…
— Sześćdziesiąt siedem — odparł sucho Braden. — Dziękuję panu.
Tak, ominęło go wszystko. Gwiazdy — dałby nie wiem co, aby się tam dostać, ale już nie teraz. No i Myra. Mogła przecież należeć do niego i oboje byliby jeszcze młodzi.
Wyszedł ze sklepu i skierował się w stronę budynku do dziś jeszcze znajdującego się pod kopułą, gdzie już na niego czekano. Może użyczą mu jedynego, o co chciałby prosić — energii, by mógł przywrócić pole mocy. Tak, jedyne, czego sobie życzył obecnie, to to, czego się dotąd najbardziej obawiał: pragnął umrzeć, jak żył, w samotności.