124117.fb2
Radek, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, wbił pełen niekłamanego podziwu wzrok w sinusoidalną postać krzykacza. Profesor Fufurya wystrzeliwał z siebie pojedyncze słowa jak petardy pękające podczas świątecznego festynu w orbitalnym parku, wewnątrz pierścienia Saturna. Chłopcu mimo woli przyszedł na myśl mówiący z szybkością zepsutej katarynki O’Claha i postanowił, że bezwarunkowo musi być obecny przy pierwszym spotkaniu tych dwóch zasłużonych badaczy kosmosu.
— Mig, powiedz wreszcie, o co chodzi? — profesor Kuningas nerwowo potarł sobie dłonią czoło, ale jego głos brzmiał nadal spokojnie.
— Chodzi?! — łypnął okropnie oczami Fufurya. — Chodzi! Tak! Chodzi! Bajdurzy! Ja myślę! Ja pracuję! Ja: bunt robotów! On: Kopciuszek! Ja symuluję atak potworów! On: krasnoludki! Ja; ogień antymaterii! On: stoliczku, nakryj się!
— Kto!
— Dziecko!!! — zawył Fufurya.
— Tato — szepnął cichuteńko Radek — gdzie jest Baś?
W oczach doktora Olchy odbiła się panika. Zerwał się, wziął rozsierdzonego grawitonika pod ramię i zaczął go ciągnąć w stronę drzwi.
— Proszę pozwolić, profesorze — mówił jednym tchem, bez najmniejszej przerwy, żeby nie dać przeciwnikowi dojść do słowa — chciałbym zobaczyć to dziecko, chodźmy tam zaraz, postaram się, żeby nie przeszkadzało…
Ostatnia część rozciągniętego niczym guma zdania dobiegła już z korytarza. Zaskoczony człowiek-wąż pozwolił się wyprowadzić, jakby sam był dzieckiem, które bajdurzy o krasnoludkach w czasie obrad uczonych rozwiązujących najtajniejsze zagadki wszechświata.
— Uf — westchnął z ulgą Oleg Zadra, kiedy wszystko ucichło. — Co to właściwie było?
Radek nie czekając na odpowiedź, z którą zresztą nikt się nie kwapił, skoczył w ślad za ojcem. Już na progu zatrzymał go jednak głos Dauby.
— Poczekaj! — zawołał fotonik. — Jesteś u nas pierwszy raz, prawda?
Chłopiec odwrócił się niechętnie. Na twarzy młodego naukowca błąkał się jakiś nieokreślony uśmieszek;
— Owszem.
— To uważaj na potwory! Nie tylko te, które wyobraża sobie profesor Fufurya.:. „Kpi ze mnie? — pomyślał Radek. — Potwory?” Na wszelki wypadek zrobił obrażoną minę i przybrał postawę człowieka, który nie chce się okazać niegrzeczny względem kogoś, kogo trzymają się głupie dowcipy.
— Potwory, istoty z innych światów, pająkowate gwiazdy, w ogóle wszystko, co tylko mogłoby komuś przyjść na myśl. Ale nie bój się. One nie są groźne.
Radek pochmurniał coraz bardziej. W dodatku, w miarę jak słuchał, umacniało się w nim przekonanie, że młody uczony wcale nie żartuje. Wiedział, że fotonik, chociaż wygląda jak jego starszy kolega, ma już poważny dorobek naukowy. Pracuje w Ośrodku Wielkich Szybkości na jednym z księżyców Saturna, a do bazy Instytutu Galaktycznego przyjechał na staż, w związku z planowaną gwiezdną wyprawą… Więc co u licha?!
— Tak — melancholijne brzmienie głosu profesora Kuningasa musiało rozproszyć ostatnie wątpliwości chłopca. — Trzeba uważać na potwory. Słyszałeś coś o zielonej metodzie?
— Niektórzy nazywają ją także zwariowaną! — zaśmiał się na odmianę Oleg Zadra. — Ale dla kogoś obdarzonego fantazją to istny raj na Ziemi… a raczej w kosmosie.
— Więc pamiętaj — podjął znowu Dauba, ciągle patrząc na Radka z uśmiechem. — Cokolwiek zobaczysz, zachowaj spokój. Nic tutaj nikomu nie grozi:
Poza widokami…
Jedyne, co Radkowi pozostało, to wycofać się z godnością, jakby żaden wielki uczony nie wspomniał przed chwilą o potworach, zwariowanych metodach i widokach. Widokach? W satelitarnej bazie! Chrząknął znacząco, wyprostował się i wymaszerował z pracowni na korytarz.
Kiedy leciał na K-1, nie zwiedzał wnętrza bazy, przesiedli się z Basiem od razu na transportowiec. Teraz, po wylądowaniu, zaprowadzono go tylko najpierw do salki medycznej, gdzie na wszelki wypadek rozbitków z K-1 poddano badaniom lekarskim, potem do łazienki i do jadalni, a wreszcie na spotkanie z profesorem Kuningasem i Witoldem Daubą. Ale był zbyt oszołomiony niedawnymi przejściami, żeby rozglądać się po otoczeniu.
Pracownia, którą właśnie opuścił, nie różniła się niczym od innych tego typu pomieszczeń i mogła równie dobrze służyć naukowcom zarówno na Ganimedzie, jak i na orbicie okołoziemskiej. Jednak korytarz był już inny. Po pierwsze, przestronniejszy niż tego wymagało jego przeznaczenie, a po drugie, cały wyłożony jakąś matową, szklistą masą. Takiego materiału Radek jeszcze nie widział.
Podszedł do ściany i musnął ją koniuszkami palców. Poczuł delikatne, kłujące mrowienie i szybko cofnął rękę. Czyżby cała baza była pod napięciem? A może na tym ma polegać ta zwariowana metoda. Przypomniał sobie nagle ni stąd, ni zowąd, że ponoć kiedyś, bardzo dawno temu, ludzi, którym zepsuło się coś pod czaszką, leczono prądem elektrycznym. Puszczona w ruch wyobraźnia podsunęła mu obraz poważnego profesora Kuningasa, Witolda Dauby i samego straszliwego grawitonika podczas takiej kuracji.
Nagle światło w korytarzu przygasło, jakby pod sufitem zawisła ciężka, posępna chmura. Z tej chmury strzeliły błyskawice. Chciał krzyknąć, ale słowa uwięz-ły mu w krtani. Rozpaczliwie skoczył przed siebie, żeby jak najprędzej przebyć to dziwne miejsce. Wtedy drogę zastąpiły mu trzy koszmarne postacie. Na pierwszym planie wielka, chuda sylwetka wyginała się jak gąsienica, od czasu do czasu wściekle podskakując. Za nią drugi mężczyzna, z jasnymi włosami, bawił się niewidzialną skakanką. Trzeci, w którym przerażony Radek rozpoznał szacownego kierownika bazy Neptuna, stał na głowie i usiłował schwytać swoje tańczące w powietrzu nogi, aby zawiązać je sobie w kokardkę.
— Ueeee!!! — z piersi chłopca wydarł się mrożący krew w żyłach okrzyk, który powrócił z głębi korytarza jeszcze okropniejszym echem, jakby gdzieś wewnątrz satelity ktoś usiłował upiec żywcem dorodnego barana. Równocześnie sam sprawca alarmu, to znaczy Radek, a nie baran, dał szalonego susa do tyłu, zatoczył się, wyrżnął łokciem w ścianę…
I wtedy, w ułamku sekundy, wszystko znikło. Przed nim był pusty, jasno oświetlony korytarz. Po chmurze, błyskawicach i upiornej trójce nie zostało ani śladu.
Upłynęło sporo czasu, zanim chłopiec, zaczerpnąwszy uprzednio kurczowo powietrza, zdołał wyszeptać: —
Fu-fu-fu… — Po czym musiało minąć jeszcze pół minuty, aby mógł otrzeć sobie pot z czoła i postanowić, że w ogóle niczego nie widział.
Powziąwszy takie postanowienie, na wszelki wypadek od razu ruszył dalej, w ślad za ojcem i profesorem Fufurya.
Wielki grawitonik mówił, jeśli wydawane przez niego odgłosy można nazwać mówieniem, o jakimś dziecku wygłaszającym baśniowe zaklęcie: „stoliczku, nakryj się!” Należało się więc spodziewać, że Baś przebywa teraz w jadalni. Radek pamiętał, którędy trzeba tam iść. Na pierwszym skrzyżowaniu musi skręcić w lewo, potem jeszcze raz w lewo..:
Wyobrażając sobie ucztującego Basia, dotarł do zakrętu i, kiedy go mijał, przypadkiem dotknął rękawem ściany. W jednej chwili korytarz na powrót spowiła mroczna chmura. Pod nią ukazała się lśniąca ponurym światłem i powiększona do monstrualnych rozmiarów twarz najmłodszego przedstawiciela rodziny Olchów. Baś, z wyrazem ohydnego upodobania, pochylał się nad ogromnym talerzem, na którym z powodzeniem mógłby się zmieścić pieczony hipopotam. Zaledwie Radkowi przyszedł na myśl hipopotam, na talerzu wyrosło wspomniane zwierzę w całej okazałości. Baś zrobił się jeszcze większy, błysnął łakomie oczami, zamachnął się widelcem…
— Przestań! — nie wytrzymał Radek. — Tato! Tato!!!
Nad Basiem wyjrzała z sufitu wykrzywiona w złowróżbnym grymasie twarz doktora Olchy. Jego młodszy syn natychmiast zaczął się kurczyć… kurczyć…
Radek zamknął oczy i zwiesił bezradnie ramiona:
Baś po stokroć zasłużył na karę, ale żeby miał tak po prostu znikać…
I nagle spłynęło na niego olśnienie.
Przecież zanim zobaczył tamtą trójkę miotaną wściekłymi drgawkami, dotknął wykładziny korytarza, bo zaciekawiło go, z czego też może być zrobiona:
Potem pomyślał o wariatach i prądzie elektrycznym. A kiedy uderzył łokciem w ścianę, wszystko znikło. Teraz znowu otarł się przypadkiem o ową dziwną wykładzinę, myśląc przy tym o łakomstwie swojego brata…
Postanowił od razu sprawdzić to najnowsze odkrycie a, wyciągnąwszy ramię, po omacku poklepał dłonią ścianę. Dopiero potem otworzył szeroko oczy. Przed nim nie było nic. Prosty, czyściutki korytarz zalany łagodnym światłem.
— Fu-fu-fu! Wu-wu-wu! — poprawił się zaraz.
Fantastyczne! Kiedy dotknie się tej niby szklanej ściany, człowiek natychmiast w i d z i to, o czym właśnie myślał, choć obrazy są zmienione i wykoślawione, jak bywa w dziwacznych snach. „Uważaj na potwory” — zabrzmiały chłopcu w uszach słowa Witolda Dauby. A więc uczony naprawdę nie żartował. Tyle tylko, że potwory, przed którymi ostrzegał, miały się zrodzić jedynie we własnej wyobraźni młodego gościa bazy.
W tym momencie usłyszał głosy, z których jeden był piskliwy i najwyraźniej rozradowany, a drugi mógł należeć do mężczyzny poddanego wbrew swojej woli lodowatemu prysznicowi. Ruszył szybko naprzód i niebawem stanął w otwartych na oścież drzwiach jadalni. Zajrzał do środka i… W pierwszej chwili zaczął sobie gorączkowo przypominać, kiedy teraz dotknął znów tej dziwnej ściany i co sobie przy tym pomyślał. Ale nie. Postacie wewnątrz były najzupełniej realne.
Pośrodku dużej kabiny szalał profesor Mig Fufurya:
Płonące oczy grawitonika patrzyły wściekle spodszczotki nastroszonych włosów w stronę stojącego obok Basia. Ten ostatni natomiast był w siódmym niebie. Nie zauważył nawet, że ojciec położył mu rękę na ramieniu i mówi coś błagalnym głosem. Patrzył tylko jak w tęczę na grubego łysego mężczyznę, któ-ry — ignorując doktora Olchę i szalejącego grawitonika — wesoło zachęcał chłopca do dalszej zabawy.
— Nic się nie bój! — wołał. — Tutaj każdy może sobie wyobrażać, co mu się podoba. Nie jesteś gorszy! Dalej!
— Stoliczku, nakryj się! — wykrzyknął rozanielony Baś.
W tej chwili na ścianie ukazał się obraz przepysznie zastawionego stołu.