124117.fb2 Kr?lowa Kosmosu - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 14

Kr?lowa Kosmosu - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 14

Gorączkowo pokręcił gałką skali.

Niesamowite dźwięki, te same, które słyszał w kabinie ślimaczka, zabrzmiały tak nagle i tak głośno, że odruchowo przykrył dłońmi słuchawki, rzucając przerażone spojrzenie w stronę Basia. Ale Basia już nie było. Tam gdzie przed sekundą stał jego fotel, tańczyły niezrozumiałe, pastelowe obrazy.

Wyłączył radio. Wiedział już na pewno, że tym czymś, co Bysson miał odholować na orbitę Trytona, księżyca Neptuna, są kosmiczne purchawki. Pilot „Ety” wybrał się w tajemnicy przed wszystkimi na K-1 i przywiózł stamtąd grające lodowe kamienie. Był tam tuż przed katastrofą, w wyniku której stacja została wystrzelona w stronę bazy na Neptunie, a ojciec Anik albo zginął, albo został sam. Mało tego. Bysson przypuszcza, że tę katastrofę spowodował pośpieszny start jego rakiety. Może to purchawki zareagowały tak gwałtownie, kiedy uderzył w nie ogień dyszy napędowych „Ety”, a może komputer stacji odebrał i źle sobie wytłumaczył rozkaz: „start alarmowy”? Przecież Bysson tak właśnie powiedział. Sam przed chwilą przyznał się do wszystkiego, nie podejrzewając, że w bazie czuwa ktoś jeszcze ze słuchawkami na uszach. Ale w takim razie… w takim razie Bysson i Dauba mogliby, gdyby chcieli, gdyby się nie bali, że ich matactwa wyjdą na jaw, udzielić Kuningasowi i Yaicowi bezcennych wyjaśnień! Kto wie, czy te wyjaśnienia nie pomogłyby uratować ojca Anik!

Chłopiec zacisnął pięści. „Muszę coś zrobić… muszę coś zrobić!” — kołatało mu w głowie. Cóż, kiedy, jak na złość, nic nie mógł wymyślić. A czas uciekał. Trudno. Trzeba działać.

Zerwał się i skoczył do drzwi. Zapomniał, że nie zdjął słuchawek, toteż kiedy te, brutalnie szarpnięte, wylądowały na podłodze, wydało mu się w pierwszej chwili, że to jego własne uszy opuściły swoje przyrodzone miejsce, na znak protestu przeciw wszystkiemu, czego musiały wysłuchać. Pogodził się jednak z domniemaną stratą dziwnie łatwo, ponieważ w jego głowie nadal panował nieopisany zamęt. Przelatywały przez nią w szalonym tempie strzępy myśli. Anik! Piotr! „Eta”! K-1! Bysson! Purchawki! Dauba! Zbrodniarze! Anik!…

Nagle skrystalizowała się w nim jeszcze jedna myśl. Ojciec. Musi jak najszybciej odnaleźć ojca i o wszystkim mu opowiedzieć. On będzie wiedział, co zrobić.

Zamknął za sobą drzwi i szybkim krokiem ruszył w stronę dyspozytorni.

Jednak już za pierwszym zakrętem zatrzymała go niespodziewana przeszkoda. Na wprost niego — zamiast pustego korytarza — rozciągała się mroczna, pagórkowata pustynia K-1, z budynkiem posterunku obserwacyjnego na pierwszym planie. Obok małej budowli widniała pryzma lodowych kamieni.

Obraz był tak plastyczny i tak bardzo przypominał widok, który roztaczał się z kabiny ślimaczka, że Radek zatrzymał się jak wryty. Przez chwilę był pewny, że na ukoronowanie wszystkich nadzwyczajnych przygód, jakie ich ostatnio spotykały, został cudownym sposobem przeniesiony na K-1. Niebawem jednak na tle kosmicznego widowiska dostrzegł zarysy znajomej po staci. Momentalnie oprzytomniał, wstrzymał oddech i ostrożnie wycofał się za narożnik korytarza.

To był Nik Zadra. Przyszedł tutaj, aby do własnych celów zastosować zieloną metodę.

„Licho go przyniosło!” — pomyślał ze złością Radek. Nie miał najmniejszej ochoty spotkać się teraz z nadętym synalkiem słynnego astrograf a. A swoją drogą zdaje się, że oprócz Basta nikt dzisiaj nie śpi w tej zwariowanej bazie.

Po zastanowieniu wrócił tą samą drogą, którą przyszedł. Wiedział, że baza ma kształt ogromnego dysku podzielonego na poziome segmenty. Główne korytarze biegły po obrzeżu tego dysku. Tylko gdzieniegdzie odchodziły od nich węższe przecznice prowadzące do centrum satelity.

Postanowił wrócić głównym korytarzem, okrążyć całą część mieszkalną i dojść do dyspozytorni z przeciwnej strony. Nałoży drogi, ale przynajmniej ominie Nika.

Szedł szybko, niemal biegł, odbijając się palcami stóp od elastycznej podłogi. Nic więc dziwnego, że kiedy nagle ujrzał przed sobą nową postać, nie zdążył się za-trzymać i jego wyciągnięte odruchowo ręce spoczęły na czyichś ramionach.

Usłyszał stłumiony kobiecy okrzyk i zobaczył tuż przed sobą śliczne, rozszerzone z przestrachu oczy Patt Hardy.

— Och!

— Przepraszam — bąknął.

Cofnął się i miał zamiar od razu pobiec dalej, ale jego uwagę przykuł wielki obraz na ścianie. Patt, podobnie jak Nik, nie wyszła, ot, tak sobie, na zwykłą przechadzkę. I ona zrobiła użytek z zielonej metody. Tyle że jej wyobraźnia przekazała komputerowi, a za jego pośrednictwem tym specjalnym projektorom, nie krajobraz placyku z lodowymi kamieniami, lecz wnętrze posterunku obserwacyjnego na K-1. W niewielkim pomieszczeniu zalanym przez łagodne, mleczne światło spoczywał pod przeźroczystą pokrywą Piotr Jardin. Uczony miał oczy zamknięte, jednak jego twarz była pogodna, a nawet uśmiechnięta. Pewnie Patt chciała, żeby ojcu Anik śniło się coś przyjemnego. Jeśli oczywiście człowiek zamrożony w hibernatorze w ogóle może mieć jakiekolwiek sny. W Radku obudziła się ciekawość.

— Czy on rzeczywiście tak… To znaczy, chciałem powiedzieć, czy naprawdę tak wygląda to urządzenie, w którym zamknął się pan Jardin?

Minęło ładnych parę sekund, zanim Patt ochłonęła z wrażenia i mogła odpowiedzieć. Chociaż właściwie to, co udało jej się wyszeptać, trudno było uznać za odpowiedź.

— Czy tak wygląda?… Nie… Właściwie nie wiem… Chłopiec przyglądał się w milczeniu widocznej pod szklanym futerałem twarzy uczonego. Czarne włosy Piotra Jardin żywo kontrastowały z białym kołnierzem skafandra i beżowym wezgłowiem wąskiego fotela. „Śpiący królewicz” — zabrzmiały Radkowi w uszach jego własne słowa.

— Śpiący królewicz… — powtórzył bezwiednie na głos.

Patt odetchnęła głęboko i poruszyła bezradnie głową.

— Widzisz, nie znam szczegółów konstrukcyjnych hibernatora w podstacji — powiedziała cicho. — Ale… — zająknęła się — ale myślę, że tak byłoby dobrze.

— Tak. Tak byłoby dobrze — zgodził się również cicho i poważnie chłopiec.

Dłuższą chwilę żadne z nich nic nie mówiło. Wreszcie Patt westchnęła ponownie i ociągając się dotknęła ściany. Piotr Jardin — królewicz śpiący w wyobraźni młodej uczonej pięknym, spokojnym snem wśród gwiazd i mrozu wszechświata — zniknął.

— Muszę wracać do Anik — powiedziała Patt, po czym nagle spojrzała na Radka, jakby teraz dopiero zdała sobie sprawę z jego obecności. — A co ty właściwie tutaj robisz? Dlaczego nie śpisz?

— Idę do ojca. Muszę… To znaczy, chcę z nim porozmawiać. Potem zaraz wrócę — dodał na wszelki wypadek.

— Twój ojciec jest nadal w dyspozytorni. Oni tam próbują nawiązać kontakt z K-1. Wysłali sondę. To było coś nowego.

— Sondę? Jak to: sondę? Na kometę? Stąd?

— Tak. Mają nadzieję, że przekaże obraz K-1 do bazy, i będą się mogli przekonać, czy posterunek obserwacyjny jeszcze istnieje… czy Piotr… — głos uwiązł jej w krtani.

— Pójdę już! — rzucił chłopiec i z miejsca puścił się ostrym sprintem.

I teraz jednak nie dane mu było dotrzeć bez przeszkód do celu. Zaledwie przebiegł pięćdziesiąt metrów, niemal tuż przed nim ukazał się… Nik Zadra. Zupełnie, jakby mógł przebywać równocześnie w dwóch różnych miejscach. Tym razem wychynął bezszelestnie, niczym duch, z jakiejś niewidocznej niszy w ścianie i sunął kilkanaście kroków przed Radkiem, pokazując mu swoje lekko przygarbione plecy. W jego ruchach było coś dziwnego. Szedł na palcach, przyczajony, jakby się skradał.

Nagle stanął. Radek natychmiast zatrzymał się także. „Przeklęty pech!” — jęknął w duchu. Czy nigdy już nie dojdzie do tej dyspozytorni?! I czy zawsze, dokąd-kolwiek się skieruje, będzie mu zastępował drogę ten wszędobylski rudzielec?!

W tym momencie ”wszędobylski rudzielec” zaczął iść dalej i niebawem zniknął za łukiem korytarza. Chcąc nie chcąc, Radek podążył za nim, z cichą nadzieją, że może jego prześladowca znowu znajdzie sobie jakąś dziurę w ścianie i zechce z niej skorzystać. Niestety, żadnej dziury nie było. Zamiast niej tuż za zakrętem ukazał się na ścianie nowy obraz.

Od sufitu do podłogi biegły białe świecące cyfry i litery, układając,się w zawiłe wielopiętrowe matematyczne wzory. Co chwilę jakieś liczby i wykresy znikały, ustępując miejsca innym.

Przed Nikiem, odwrócony tyłem do obydwu chłopców, którzy zatrzymali się jak wryci, stał sprawca, a raczej należałoby powiedzieć: autor, tego tasiemcowego rachunku, profesor Mig Fufurya we własnej, wydłużo nej i jak zwykle pływającej osobie. Wielki grawitonik zrezygnował tym razem z wyobrażania sobie potworów i użył „zielonej” ściany jako zwykłej szkolnej tablicy.

Radek śledził przez chwilę osłupiałym spojrzeniem grę cyfr i liter, ale doszedł do wniosku, że i tak nic a nic z tego nie zrozumie. Postanowił więc wrócić do miejsca, gdzie ostatnio natknął się na Nika, i odnaleźć wnękę, z której wychynął nagle rudzielec. Tutaj nie było na co czekać. Przecież zaledwie kilkanaście minut temu grawitonik przebywał w dyspozytorni, gdzie wraz z innymi obmyślał sposób uratowania Piotra Jardin, a przy okazji wymieniał uprzejmości z profesorem O,Clahą. To oznaczało, że uczony dopiero przed chwilą rozpoczął wyświetlanie swoich matematycznych fantazji. A gdy ktoś taki, jak profesor Fufurya, odda się naukowym spekulacjom, z pewnością prędko ich nie skończy.

Ze wzrokiem utkwionym w plecach Nika Radek wycofywał się ostrożnie, żeby nie zwrócić na siebie uwagi. To mu się udało. Udało mu się także odnaleźć wnękę, której szukał, a w niej zamaskowane wahadłowe drzwi.

Ponieważ jednak sunął rakiem, wodząc dłonią po ścianie, przekonał się o ich obecności, dopiero kiedy już był za nimi. Otoczyła go nagle ciemność, poczuł, że leci gdzieś w dół.

— No! — wykrzyknął ni to ze strachem, ni z urazą.

Na szczęście ten lot nie trwał długo. Chłopiec wylądował na podłodze, która wydała metaliczny dźwięk, i choć z pewnością nie było to miękkie lądowanie, zerwał się błyskawicznie, macając ciemność wokół siebie. Jego ręce natrafiały wszędzie na twarde ściany.

Jakaś studnia czy co?…

Na wszelki wypadek zawołał jeszcze raz. — No! — starając się nadać swojemu głosowi dostatecznie groźne brzmienie. W tej chwili ujrzał przed sobą nikle światło. Posunął się ostrożnie w tamtą stronę. Znowu stanął przed drzwiami. Otwarły się usłużnie bez jego udziału. Zadowolony wybiegł na korytarz i… stanął oko w oko z potworem.

— No i — zabrzmiało po raz trzeci, już znacznie ciszej i trochę piskliwie.

— Witam. Czym mogę służyć? — odezwał się gruby głos.

— Ja… ja…

Potwór powoli wynurzył się z cienia. W nikłym blasku niewidocznych lamp jego potężne kleszcze lśniły ponurym sinawym połyskiem. Nad jajowatym korpusem widniała wielka głowa ozdobiona rozgałęzionymi czułkami.

— Melduje się automat pomocniczy XX-27-L obsługujący wyjście awaryjne numer sześć — powiedział potwór. — Czy człowiek chce wyjść na zewnątrz?

Do świadomości chłopca dotarło wreszcie, z kim ma do czynienia. Odetchnął głęboko i wyprostował się dumnie.