124117.fb2 Kr?lowa Kosmosu - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 19

Kr?lowa Kosmosu - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 19

— Co to jest? — przerwał mu nagle nie swoim głosem Dauba. — Jakieś sygnały?

— Sygnały? Skądże…

Kuningas przez chwilę mierzył zdumionym wzrokiem tablicę sygnalizacyjną komputera, po czym nagle zerwał się z miejsca, podbiegł do wielkiego pulpitu stojącego pod boczną ścianą i gorączkowo zaczął przyciskać różnobarwne klawisze. Na pustym przed chwilą ekranie zapłonęły żółtym ogniem liczby i linie.

— Przejdź na fonię! — krzyknął doktor Olcha. Kuningas wdusił jeszcze jeden guzik. Z głośników pod ekranem popłynęły przerywane sygnały. Pi-pi. Pi-pip-pi-pi. Pi-pip.

— To nie Piotr — rzekł zawiedzionym głosem Rondell. — Z innego sektora.

— Jakiś statek? Niemożliwe — powiedział O,Claha. — Zaalarmowaliśmy przecież dyspozytorów wszystkich placówek.

— Chyba to meteor. Albo jakaś stara, zabłąkana sonda — głos profesora Kuningasa brzmiał już spokojnie. — W każdym razie nie wysyła żadnych sygnałów. Te „pi-pi-pi” to tylko nasze własne wezwanie, odbite od powierzchni wykrytego obiektu. Zaraz… — patrzył z uwagą na ekran. — Już! Mamy jego położenie. Orbita Trytona. Stacjonarna.

— Orbita Trytona? — powtórzył półgębkiem Nik. Zerknął na Daubę, potem na Byssona i wydął pogardliwie wargi, jakby chciał powiedzieć: „Ale wymyśliliście!” Trzeba przyznać, że miał trochę racji. W tak niewielkiej odległości potężne radary i szperacze laserowe bazy musiały od razu odkryć odholowany pojemnik z purchawkami.

— Obiekt, który wszedł na orbitę najbliższego księżyca, jest zbudowany z czystego metalu — Kuningas odczytał na głos rezultat analizy, jakiej na podstawie odbitych sygnałów dokonał komputer. — Trochę to dziwne — dodał. — W tym rejonie nie ma sztucznych satelitów.

— Mniejsza z tym — powiedział szybko Dauba. — Pewnie to naprawdę meteor. Nie zawracałbym sobie nim głowy. Mamy ważniejsze sprawy.

„Chciałbyś! — zawołał w duchu Radek. — Ale nic z tego! Teraz Kuningas wyśle jakiś aparat, żeby zbadał ten ”meteor” i zaraz wyjdzie szydło z worka!”

Buddy Cox podszedł leniwym krokiem do pulpitu i stanął za plecami profesora Yaica.

— Czy jest możliwe, żeby część stacji K-1, jakaś antena, kawałek wspornika lub fragment komputera, przyleciała aż tutaj? — spytał z namysłem. — Gdyby na przykład coś oderwało się w czasie startu, a potem weszło w pole przyciągania któregoś z segmentów?

Uniósł wolno głowę i spojrzał nic nie mówiącym-wzrokiem na Daubę. Ten uciekł z oczyma, natomiast O’Claha podchwycił z zapałem:

— Część komputera?! Powiedzmy, bęben z zapisem wydarzeń, jakie zaszły na komecie, zanim ta nie pozbyła się nas tak uprzejmie? Co?!

— Nie cieszyłbym się na twoim miejscu — zauważył ponuro profesor Fufurya. — Okaże się na przykład, że to ty dałeś rozkaz startu alarmowego. Jeśli ktoś mówi bez przerwy, to w końcu wypowie wszystkie możliwe zdania, hasła i formułki, jakie tylko istnieją. Poza tym pewnie gadasz także przez sen…

— Czaplatykawisielec!!! — wyrecytował O’Claha.

— No, proszę! — ucieszył się grawitonik. Tym razem Radek już nie wytrzymał. Liczy się przecież każda sekunda, a ci tutaj…

— Trzeba to zbadać! — krzyknął tak głośno, że obecni aż podskoczyli. — Zaraz!

— To nie ma sensu, bo… — zaczął nerwowo Dauba. Białowłosy przybysz z Ziemi przerwał mu:

— Proponuję, żebyśmy zapomnieli na razie o kra-somówstwie — posłał wymowne spojrzenie Fufuryi — czaplach — zerknął z kolei na O,Clahę — i nie krzyczeli — utkwił wzrok w nieco poczerwieniałej twarzy Radka. — Chłopiec ma zresztą rację — orzekł. — Tylko przedtem musimy porozumieć się z Centralą.

Pochylił się nad pulpitem, grzecznie, ale stanowczo przeprosiwszy przedtem kierownika bazy. Nałożył na głowę słuchawki i przebiegł palcami po klawiszach.

Przez chwilę w dyspozytorni, wciąż jeszcze pogrążonej w półmroku, panowała idealna cisza.

— Rozumiem — rzekł wreszcie do mikrofonu Cox. — Zmiana instrukcji. Przyjąłem.

…..

— Nie, jeszcze nie.

……

— Dobrze.

— Pilot Alan Bysson.

Nie śpiesząc się, zdjął słuchawki, przygładził dłonią swoje zadziwiająco jasne włosy i odszukał spojrzeniem pilota „Ety”.

— Oni mówią, że odkryty przez nas obiekt nie jest pochodzenia naturalnego. Komputer Centrali też zbadał te odbite sygnały. Mamy teraz stałe połączenie, więc otrzymał je prawie równocześnie z nami. W tej sytuacji nie będziemy wysyłać automatycznej sondy, tylko polecimy sami. Alan, twoja rakieta jest sprawna, prawda?

Bysson odpowiedział ledwie dostrzegalnym ruchem głowy. Oleg Zadra skoczył jak oparzony.

— Znakomity pomysł! — zawołał. — Muszę to sfilmować! A nuż wreszcie odwiedziły nas istoty z obcych światów!

— Ja polecę z tobą! — poderwał się Nik.

— Czy mogę towarzyszyć Byssonowi? — Dauba spojrzał prosząco na profesora Kuningasa.

— Weźcie mnie także! — dołączył do chóru Radek.

— Dosyć! — uciął Kuningas. — My z profesorem Yaicem i Seanem zostajemy tutaj i przygotowujemy wyprawę ratunkową. Bysson, weźmiesz Witolda, Olega i chłopców, jeśli się zgadzasz. Na pokładzie „Ety” ty jesteś gospodarzem.

Pilot nie odpowiedział.

— Milczenie jest oznaką zgody — zawyrokował przytomnie Nik. — Tato, pozwolisz mi zrobić trochę zdjęć?

— Skoro Bysson nie ma nic przeciwko temu, niech chłopcy lecą — rzekł Buddy Cox. — Wyprawa będzie krótka. Jeśli to coś nie odpowie na nasze wezwania, wezmę sondę i przyjrzę się temu z bliska.

Białowłosy coraz mniej się Radkowi podobał. Co to za „oni”, z którymi rozmawiał? I ta jakaś „Centrala”?! Instytut Galaktyczny jest przecież samodzielną placówka. I dlaczego wymienił w rozmowie nazwisko Byssona? Czyżby wiedział, czym naprawdę jest ów rzekomy meteor? Ale w takim razie stanowczo zbyt łatwo zgodził się, aby Zadra i obaj chłopcy także polecieli na rozpoznanie. Prawda, w razie czego on sam zbliży się do milczącego obiektu. I co zrobi? Nic! Radek poweselał nagle. Przecież Oleg Zadra nie pozwoli się zbyć byle kłamstewkiem. A tu, przed ekranami, będą śledzić przebieg lotu Kuningas, Yaic, ojciec… Tak czy owak, musi wyjść na jaw, że ten obiekt to pojemnik wypełniony purchawkami. Wtedy ograniczy się także krąg tych, którzy mogli go umieścić na orbicie Trytona. Przecież nie ma tu żadnego statku oprócz „Ety”…

Buddy Cox szedł pierwszy, za nim pilot, obok niego Dauba. Pochód zamykał Oleg Zadra, który zdążył już przynieść z kabiny swoją kamerę, a teraz popychał lekko to Nika, to Radka, zachęcając ich do pośpiechu.

Wysiedli z windy i skierowali się wprost ku drzwiom prowadzącym na pole startowe. Kiedy cała grupka — już w białych próżniowych ubiorach — przekraczała próg pancernej przegrody, Cox cofnął się nagle.

— Zaczekajcie — mruknął. — Zapomnieliśmy o czymś.

Wrócił do przedsionka i przyniósł liny asekuracyjne, dokładnie takie same, z jakich korzystali pasażerowie rozczłonkowanej stacji K-1. Rozdał je wszystkim, oprócz Byssona, który jako pilot i tak nie mógł opuścić rakiety, po czym ziewnął, przeciągnął się leniwie i burknął:

— Wsiadajmy.

Nie minęło dwadzieścia minut, kiedy na ekranie nad fotelem pilota ukazał się wyraźny obraz rzekomego meteora.

— Sonda! — zawołał ze zdumieniem Oleg Zadra. — Zwykła sonda! A mówiliście, że w tej okolicy nie ma żadnych aparatów satelitarnych? — zwrócił się do Dauby.

— Bo nie ma — odpowiedział zamiast fotonika Buddy Cox. — W każdym razie naszych.

— Stopuję — rzekł głucho Alan Bysson. „Eta” zatoczyła miękki łuk i zatrzymała się w pewnej odległości od zagadkowego obiektu.