124117.fb2 Kr?lowa Kosmosu - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 20

Kr?lowa Kosmosu - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 20

— Naprawdę nie wiecie? — Oleg Zadra spoglądał to na pilota, to na Daubę. — Nie mieliście żadnego meldunku o zaginięciu zwiadowcy wystrzelonego z jakiejś stacji czy rakiety?

— Nie — rzekł krótko pilot.

„Pewnie, że nie! — triumfował w duchu Radek. — Meldunek dopiero będzie… Ale nie o zaginięciu zwiadowcy!”

— Ciekawe — mruknął pod nosem Cox. — Sonda wygląda na nie uszkodzoną, a mimo to milczy. Baterie zasilające automatyczny nadajnik namiarowy mają zwykle zapas energii na dziesiątki lat. Czyżby to było takie stare? No, czas na mnie.

Włożył próżniowy kask i bez pośpiechu ruszył w stronę drzwi prowadzących do śluzy. Oleg Zadra natychmiast poszedł w jego ślady.

— A ja? — zawołał Nik. — Przecież obiecałeś? Miałem robić zdjęcia!

— To ty mówiłeś o zdjęciach. Ja niczego nie obiecywałem — odparował astrograf.

Spojrzał jednak pytająco na Daubę, a potem na Byssona. Żaden z nich nic nie powiedział. Ojciec Nika czekał chwilę cierpliwie, po czym z nagłym błyskiem w oczach wyprostował się.

— Dobrze — rzekł twardo. — Chodź z nami. A ty? — zwrócił się do Radka.

— Oczywiście… — wydukał chłopiec zaskoczony propozycją.

Wolałby co prawda nie zostawiać „Ety” na łasce Byssona i Dauby, ale perspektywa obejrzenia z bliska sondy z purchawkami była zbyt nęcąca. Poza tym zrozumiał, że Zadra chce dać nauczkę obu wspólnikom. Widać nie lubił, żeby mu nie odpowiadano. „Ma charakterek” — pomyślał z mimowolnym uznaniem Radek mocując się z opasłym hełmem.

Nad drzwiami śluzy zapaliło się zielone światło i cała czwórka weszła do komory ładunkowej. Zaraz potem szeroki właz rozchylił się, wpuszczając do wnętrza gwiazdy.

— Nie będziesz potrzebny — tłumaczył Cox automatowi, który chciał koniecznie usiąść obok niego w kabinie małej talerzowatej sondy.

— Je-stem-auto-ma-tem-uni-wer-sal-nym-nu-mer…

— Wiem, wiem. Jesteś najbardziej uniwersalnym ze wszystkich automatów. Ale dzisiaj musisz zostać. Krępowałbyś mi swobodę ruchów.

— Lu-dzie-nie-la-ta-ją-w-kos-mos-bez-opie-ki-ro-bo-tów.

— Tym razem polecą — rzekł kategorycznie Buddy Cox.

— Pro-szę-u-przej-roie.

Radkowi wydało się, że w głosie automatu zabrzmiała uraza.

— Będziemy bardzo krótko poza statkiem — powiedział pojednawczym tonem. — Nie gniewaj się.

— Nie-mo-gę-się-gnie-wać — padło w odpowiedzi.

Obaj chłopcy ulokowali się W kabinie drugiej sondy.

— Może zamkniecie osłonę? — Oleg Zadra, stojąc już w trzecim aparacie, zawahał się. — Byłoby bezpieczniej.

— A ty? — spytał Nik.

— Ja muszę wszystko widzieć —odrzekł ojciec. — Będę filmował.

— To my także polecimy z odkrytą kabiną — poprosił Radek, opierając dłonie na krawędzi odchylonej przeźroczystej kopułki, którą pasażerowie mogli odgrodzić się od próżni. — Będziemy cały czas blisko pana, tak żeby Nik mógł chociaż na chwilę wziąć kamerę i…

— Start! — przerwał mu te dyplomatyczne zabiegi białowłosy.

Jego sonda uniosła się lekko z podłogi, po czym nabierając prędkości, wypłynęła przez otwarty właz. Zaraz za nią podążyły maszyny Olega Zadry i chłopców. Opuszczając już statek, Radek ostatnim spojrzeniem omiótł obszerną ładownię. Zauważył, że łazik, który był taki zakurzony, kiedy „Eta” przyjmowała rozbitków z K-1, lśni obecnie jak nowy. „Zatroszczyli się i o to” — pomyślał ze złością. Wszystko się zgadzało. Te światełka, które tak bardzo mu się nie spodobały, kiedy ujrzał je z kabiny ślimaczka, należały na pewno do pojazdu przestępcy.

Ale po chwili zapomniał o wszystkich łazikach, purchawkach oraz milczących sondach.

Znowu był oko w oko z przestrzenią wszechświata. Świetliste spirale dalekich Galaktyk, pojedyncze, obce słońca, bliskie i niegościnne planety o zimnych, przydymionych barwach — to był przecież świat, któremu chciał poświęcić życie. A raczej nie. On chciał w nim spędzić życie. Poświęcić życie można bowiem tylko komuś, nigdy czemuś, choćby to coś było wielkie jak kosmos.

Oczywiście, Radek nie snuł teraz takich górnolotnych myśli. Zawieszony wśród gwiazd czuł tylko całym sobą obecność niezmierzonej przestrzeni, a równocześnie na swój sposób posyłał jej wyzwanie. Zresztą wyzwanie stanowił już sam fakt, że był tutaj. Ojciec mówił zwykle, że skoro istnieje coś takiego jak wszechświat, człowiek musi to poznać i ujarzmić. No, może nie dosłownie: ujarzmić, ale sprawić, żeby ludziom było w nim bezpiecznie i dobrze.

Z zamyślenia wyrwał chłopca głos Byssona.

— Uwaga. Macie bezpośrednią łączność z bazą.

— Halo, Cox? — odezwał się natychmiast profesor Kuningas. — Co u ciebie?

— Wszystko w porządku — zabrzmiała w słuchawkach kasku odpowiedź przybysza z Ziemi. — Zbliżam się do obiektu.

— A ja nakręciłem już pół rolki filmu! — pochwalił się Oleg Zadra. — Miałem nosa, wybierając się akurat w te strony.

Nik pochylił się nad małym pulpitem sterowniczym i zmienił kierunek lotu. Po chwili tuż obok nich zarysował się kontur sondy jego ojca. Słynny podróżnik, chcąc mieć lepszą widoczność, wyszedł na talerzowaty pancerz i stał tam, wyprostowany, na tle gwiazd. Przy twarzy trzymał kamerę.

— Tato, teraz ja — upomniał się Nik.

— Jeszcze chwileczkę! — jęknął błagalnie ojciec.

— Teraz zostawię sondę i dalej polecę w samym skafandrze — mówił Buddy Cox. — Wychodzę z kabiny, rozwijam linę… — meldował.

— Buddy, czy ten obiekt na pewno nie ma wbudowanego jakiegoś automatu strażniczego? — zaniepokoił się O’Claha. — Nie chciałbym, żeby coś ci się przydarzyło…

— Ja też bym nie chciał — zapewnił profesora Cox, po czym dodał: — Dobrze. Zanim polecę, przeczeszę go jeszcze laserem…

— Poczekaj! — zawołał Oleg Zadra. — Wyceluję kamerę… Już!

Radek ujrzał cieńszą od struny nitkę światła biegnącą od sondy, w której był Cox, do milczącego obiektu.

Ułamek sekundy nic się nie działo, potem słuchawki nagle zazgrzytały, jakby je ktoś podłączył do piorunochronu w czasie najsroższej burzy, i pół nieba stanęło w oślepiającym, białym ogniu. Równocześnie sonda wraz z chłopcami poleciała gwałtownie do tyłu uderzona jakąś niewidzialną siłą. Radek zamknął oczy. Pod powiekami zawirowały mu złote, kłujące iskry. Odruchowo nasunął na szybę kasku osłonę przeciwsłoneczną, nie używaną zazwyczaj w tych rejonach układu planetarnego. Wtem usłyszał krzyk Nika. Dopiero teraz zorientował się, że jest w sondzie sam. Chwilę później odzyskał zdolność widzenia. Na tle kurczącej się szybko płomienistej kuli ujrzał sylwetkę człowieka płynącego w samym skafandrze przez przestrzeń. Za nim wiła się luźna, poskręcana lina asekuracyjna. Zerwana! Jeszcze moment, a będzie za późno na ratunek.

Bez zastanowienia wyskoczył na pancerz sondy, przywiązał swoją linę do otwartej osłony kabiny, odbił się lekko i wyszarpnął zza pasa gazowy pistolecik. Nie musiał jednak strzelać. Człowiek w skafandrze — teraz dopiero pomyślał, że to pewnie Nik, który tak raptownie zniknął z sąsiedniego fotela — był niedaleko. Aby pochwycić koniec sunącej swobodnie liny, wystarczył rozpęd, jaki Radek uzyskał odpychając się od sondy.

— Cox?! Cox?! — krzyczały słuchawki głosem profesora Kuningasa.

— Nik, gdzie jesteś?! Nik!

— Komputer melduje, że wszystkie trzy sondy są nie uszkodzone — Alan Bysson mówił szybko suchym, oficjalnym tonem.

— Cox?! Cox?! Co się dzieje?!