124117.fb2 Kr?lowa Kosmosu - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 22

Kr?lowa Kosmosu - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 22

Radek zaczerpnął tchu.

— No i co? Nie ma purchawek — zaczął niezbyt może dyplomatycznie, ale za to od razu przechodząc do sedna sprawy. — Miałeś dostać dwie z tych, które były w sondzie, na orbicie Trytona. Co teraz zrobisz?

Rudy zrobił się jeszcze sztywniejszy, odstąpił o krok i wysyczał:

— Skąd wiesz?… Cóż to za bzdury?! — zreflektował się.

— Słyszałem, jak rozmawialiście w nocy. Schowałem się w niszy ze skafandrami. Miałem przy sobie magnetofon — skłamał chytrze Radek.

Nik chwilę milczał, a potem mruknął:

— Domyślałem się tego. To ty ugryzłeś profesora Fufuryę? — w jego głosie pojawiło się zainteresowanie.

Radek poczuł, że przewaga — uzyskana podstępną wzmianką o magnetofonie — zaczyna topnieć. Wolałby jednak, żeby człowiek-wąż nadal gubił się w domysłach, kto zostawił na jego dłoni ślady swoich zębów.

— Mniejsza z tym — powiedział prędko. — Ja chciałbym tylko o coś cię poprosić. — Poprosić? — głos rudego trochę złagodniał.

— Tak. Ty chciałeś mieć purchawki i dlatego obiecałeś Daubie i Byssonowi, że ich nie zdradzisz. Ale teraz oni nie mogą już spełnić swojego przyrzeczenia. Więc nie masz żadnego powodu, żeby dalej z nimi trzymać. Prawda?

Nik zastanowił się. Po chwili potrząsnął jednak przecząco głową.

— Ja się z nimi umówiłem — powiedział chrypią-cym głosem. — Oni wiedzą, że ja wiem, co zrobili — ciągnął niezbyt kwiecistym stylem, ale logicznie. — W razie czego powiedzą o tym ojcu i wszystkim. Ja… nie chcę. Ja… muszę iść.

Zrobił krok w stronę drzwi, ale zawahał się i stanął.

— Przecież ty nic złego nie zrobiłeś! — rzucił z rozpaczą Radek. — A oni…

— Oni mi nie dadzą lodowych kamieni, bo nie mogą. To nie ich wina, że nie dotrzymają umowy. Gdybym ich zdradził…

Radek poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg.

— A pomyślałeś o Anik? To znaczy, chciałem powiedzieć: o Piotrze Jardin?!

Nik cofnął się o krok i zmierzył go zdumionym wzrokiem.

— A cóż oni mają wspólnego z…

— Przecież tam byli! Nie rozumiesz?! Byli tam, kiedy stacja rozleciała się na kawałki, a ojciec Anik został sam! Bysson tak się śpieszył z powrotem, że powiedział komputerowi swojego statku: ”start alarmowy”. Te słowa prawdopodobnie odebrał komputer stacji i zrozumiał jako hasło do wyrzucenia całej budowli w przestrzeń! Ale teraz nie chodzi już o przyczyny katastrofy! — Zaczerpnął tchu i mówił pospiesznie dalej: — Pomyśl, jak szybko wtedy Bysson wrócił do bazy! A lot na orbitę Trytona i z powrotem zajął mu zaledwie kilka minut! „Eta” wcale nie jest rakietą średniego, tylko dalekiego zasięgu! A to znaczy, że mogłaby i teraz polecieć na kometę, żeby uratować pana Jardin. Naprawdę nie przyszło ci to do głowy?!

Nik zrobił jeszcze jeden krok do tyłu. Jego oczy zwęziły się w szparki, a następnie nagle rozszerzyły.

— Mogłaby polecieć… Poczekaj… — wykrztusił. Radek postanowił kuć żelazo, póki gorące.

— Gdyby Kuningas i Yaic teraz, od razu, wyprawili statek na K-1, z pewnością kazaliby przywieźć także purchawki — kusił.

Ale rudy nie słuchał. Stał bez ruchu, z zaciśniętymi powiekami i rękami uniesionymi nad głową. Widać w takiej pozycji myślało mu się lepiej. A wszystko wskazywało na to, że pod jego czaszką dzieją się wielkie rzeczy.

— Wiesz, to dziwne — powiedział wreszcie nie swoim głosem, otwierając oczy. — Rzeczywiście, nie przyszło mi na myśl, że „Eta”… Ale w takim razie dlaczego oni tam nie lecą?!

— Bysson nie może przecież zdradzić, że ma statek dalekiego zasięgu. No, to co? — nalegał. Rudy był chwilowo bez reszty zajęty własną osobą.

— Poczekaj — zamruczał niezbyt przytomnie. — Chciałbym wiedzieć, jak to się mogło stać, że nie skojarzyłem sobie przywiezionych stamtąd lodowych kamieni z rakietą Byssona. Człowiek musi zrozumieć, dlaczego popełnił błąd.

— Tak, tak — przerwał mu nieco zniecierpliwiony Radek. — Więc co? Pomożesz mi… to znaczy, czy zajmiemy się tą sprawą?

Nik pokręcił głową.

— Ciągle nie pojmuję, dlaczego zapomniałem o panu Jardin — bąknął.

— Bo myślałeś tylko o purchawkach! Miałeś hysia na ich punkcie! — wykrzyknął Radek ucieszony, że jego niedorzeczny na pozór pomysł pozyskania sobie sojusznika w niedawnym wrogu zaczyna się tak pięknie urzeczywistniać. — Przepraszam! — dodał natychmiast w obawie, żeby rudzielec nie poczuł się urażony w swojej dumie.

Ale obawa okazała się przedwczesna.

— Nie przepraszaj — powiedział poważnie Nik. — Chyba masz rację. To dlatego, że ja tak bardzo lubię moją kolekcję. Lubię zbierać i… — zająknął się.

Chwilę poruszał bezgłośnie wargami, po czym — potrząsnąwszy głową, jakby odpędzał jakąś szczególnie natrętną muchę — spytał rzeczowym tonem:

— Jak uważasz, co powinniśmy teraz zrobić?

— Co zrobić? Ależ to proste! Trzeba tylko… To znaczy…

Nowy sprzymierzeniec czekał kilka sekund, a następnie sam udzielił odpowiedzi:

— Na razie zobaczymy, co będzie, kiedy komputer zakończy badanie zapisu przebiegu ostatniej wyprawy „Ety” i tego wybuchu. Może od razu wyjdzie na jaw, że tam były lodowe kamienie. Potem musimy działać w zależności od sytuacji. Musimy też zachowywać zdwojoną ostrożność. Oni mnie na pewno będą teraz bardzo pilnowali.

Radek skwapliwie skinął głową.

— Dobrze — rzekł. — No, to chodźmy. Nie powinni wiedzieć, że my… że…

— Spiskujemy — podpowiedział bez uśmiechu Nik. — Nasze porozumienie to jest spisek. Uknuliśmy go — dodał dla pewności.

Radek przekroczył próg, ale zaraz w korytarzu ponownie przystanął.

— Nie my — rzekł z namysłem. — Nie my. To oni knują. My tylko odpowiadamy spiskiem na spisek.

Bajki

Twarz rycerza tchnęła odwagą i szlachetnym uporem. Jej piękne i uwznioślone rysy nie tylko Radkowi, lecz także wszystkim zgromadzonym w jadalni wydały się dziwnie znajome. I rzeczywiście. Rycerz, który piął się właśnie bohatersko na zaczarowaną szklaną górę, miał twarz… Basia.

— No! No! — pokrzykiwał z emocji Black Rondell, sekundując swojemu ulubieńcowi.

Baś, to znaczy rycerz, osiągnął wierzchołek niebotycznej wieży o lśniących w słońcu, kryształowych ścianach i szedł teraz, dzwoniąc złotymi ostrogami w stronę najeżonego strzelistymi basztami zamku, w którym spała królewna. Potężna brama prysła pod ciosem jego miecza, jeden po drugim waliły się z nóg siedmiogłowe, ziejące ogniem smoki, które strzegły wejścia do pałacu,

— Tego nie było w bajce — zaprotestował profesor Fufurya. — Wszystko mu się pomyliło.

— Nie przeszkadzaj! — uciszył go przeraźliwym szeptem O’Claha.

Nik ostentacyjnie odwrócił się plecami do ściany, na której wyobraźnia Basia malowała bajkowe obrazy. Nie pozostał jednak długo w tej pozycji. Rozejrzał się ukradkiem dookoła i — stwierdziwszy, że nikt na niego nie patrzy — na wszelki wypadek wykrzywił twarz w ironicznym grymasie, po czym najspokojniej zaczął na nowo kontemplować niezwykłe widowisko.