124117.fb2 Kr?lowa Kosmosu - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 25

Kr?lowa Kosmosu - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 25

— Oto fragment układu sterowniczego łazika, w którym zginęła ekspedycja Sordiego podczas patrolu na powierzchni lo, pierwszego księżyca Jowisza…

W jadami zrobiło się bardzo cicho. Wszyscy znali historię tego tragicznego wypadku, mimo że wydarzył on się przeszło sto lat temu. Wyprawa ratunkowa znalazła nie uszkodzony, pozbawiony energii łazik, a w nim martwych kosmonautów. Długo trwały badania, zanim poznano przyczynę katastrofy. Tragedię spowodował nagły wzrost promieniowania samego Jowisza, globu będącego ni to planetą, ni to osobliwą gwiazdą. Nie umiano jeszcze wtedy skutecznie chronić ludzi przed skutkami okrutnych kaprysów Jowiszowej au ry. Dziś grób Sordiego i jego towarzyszy jest celem wielu wycieczek, w tym także szkolnych. Ale na lo nadal nikt nie mieszka. Bliskie sąsiedztwo Jowisza w dalszym ciągu nie budzi zaufania.

— Jakim cudem to wszystko zdobyłeś? — spytał przyciszonym głosem profesor Yaic. — Toż to prawdziwe muzeum!

Nik od razu urósł o kilka centymetrów. Przybrał dumną postawę i wyobraził sobie następny eksponat. Jego myśl została podchwycona przez aparaturę zwariowanej bazy i przetworzona w obraz, który niezwłocznie wypłynął na ścianę. Niestety! Podniecony uznaniem wielkiego uczonego — młody kolekcjoner, zamiast przedstawić kolejny przedmiot zdobiący jego ziemski pokój, zademonstrował coś, co na razie stanowiło jedynie szczyt jego marzeń. Oczom obecnych ukazała się ułożona w ozdobnym pojemniku niezbyt regularna biała bryłka. Przypominała trochę ogromne kurze jajo, ale jeszcze bardziej — wielką, niedojrzałą purchawkę.

— A to co?! — zakrzyknął Fufurya.

— Lodowy kamień! — odgadł profesor Kuningas.

— Nik! — zawołał z mimowolnym wyrzutem Radek.

— To chyba jakieś nieporozumienie — rzekł nie swoim głosem Dauba.

Obraz zafalował gwałtownie, przeszyły go jakieś krzywe błyskawice i wszystko znikło. Dumny kolekcjoner — po prawym prostym, którym poczęstował niewinną ścianę — pocierał sobie obolały nadgarstek, obserwując przy tym z największą uwagą czubki własnych butów.

— Nieporozumienie — przyznał wreszcie, ciągle nie patrząc na nikogo z obecnych. — Tego jeszcze nie mam.

— Jeszcze? — podchwycił od niechcenia białowłosy.

— No, nie mam i już — zniecierpliwił się Nik, odzyskując powoli pewność siebie. — To mi się tak samo pokazało… Pewnie dlatego, że chciałbym mieć lodowy kamień.

— Gdyby ludzie mogli osiągnąć wszystko, czego za-pragną, a pragnęli tylko tego, co dobre i słuszne, nasza historia wyglądałaby inaczej — rzekł jakby do siebie Cox.

— Już to gdzieś słyszałem — mruknął uprzejmie doktor Olcha.

Przybysz z Ziemi skinął głową.

— Pewno, że słyszałeś. Człowiek od bardzo dawna rozumiał, że wszelkie zło rodzi się w nim samym. Tak samo, jak wszystko, co mądre i dobre. Nik chciałby mieć purchawki, ale rozumie, że przewiezienie ich na Ziemię, w każdym razie teraz, mogłoby zmącić spokój całego naszego świata. Prawda? — uśmiechnął się przelotnie do rudego, który odpowiedział nieokreślonym pomrukiem. — Niemniej, jak powiedziałem, chciałby je mieć. Dawniej pragnienie zdobycia czegoś dla siebie, pragnienie posiadania, bywało u wielu ludzi tak silne, że realizowali je wbrew rozsądkowi i ze szkodą dla innych. Wiemy, jak wyglądało wtedy życie na Ziemi. Z jednej strony pałace, miliardowe fortuny, a z drugiej setki tysięcy konających z głodu. Wybuchały krwawe wojny, bo ci, którzy już posiadali majątki i władzę, powiększali je kosztem ogółu. A gdy ogół upominał się o swoje prawa, bronili tego, co posiadali, nie przebierając w środkach. Dzisiaj to już tylko historia. Niemniej od czasu do czasu i obecnie w jakimś człowieku odzywają się echa odziedziczonych po przodkach nawyków. Wtedy dochodzi w nim do głosu potwór, gorszy od tych, które wyobraża sobie profesor Fufurya, bo chyba jednak niebezpieczniejszy. Dlatego wszyscy musimy być czujni… i dlatego ciągle jeszcze potrzebni są tacy rycerze, jak ten, który pojawił się koło parkowej ławeczki:

Oleg Zadra skinął głową i uśmiechnął się.

— Widzisz, Nik — rzucił z udaną powagą. — Zawczasu zajmij się swoim potworem… Zanim nie pożre Ziemi. Masz rację, Buddy — zwrócił się do białowłosego — ale…

— …ale znowu gadasz i gadasz — wpadł mu w słowo Fufurya. — Z dwojga złego wolę już bajki!

— Tak, bajki, bajki! — podchwycił radośnie łysy chemik. — Baś, pokaż nam coś ładnego.

Ten z całą gotowością szedł już w stronę ściany, lecz niespodziewanie ubiegł go profesor O’Claha.

— Nie! — zawołał z figlarnym uśmieszkiem. — Teraz ja wam coś pokażę!

Ukazało się niebo. Ale nie poczciwe ziemskie niebo, pod którym tak przyjemnie usiąść na parkowej ławeczce. Ścianę wypełniły wirujące w czarnej głębi spirale, od których odrywały się poszarpane, świetliste nitki i roje iskier. Zakołowały złote dyski, pierścienie i obłoki. Bliżej pojedyncze gwiazdy tworzyły wymyślne zarysy znanych i nieznanych konstelacji. W takiej scenerii ukazał się kosmiczny statek. Był dość niezwykły, przypominał bowiem wygodny fotel, wstawiony do szerokiej, staroświeckiej balii. Przed fotelem stał jednakże najprawdziwszy pulpit sterowniczy, po którym błądziły palce rezydującego w balii podróżnika. Był nim O’Claha we własnej osobie. Miał na sobie coś w rodzaju piżamy i nie nosił kasku, jakby dla pokazania całemu światu, że dopiero w próżni międzygalaktycznej czuje się naprawdę jak w domu.

— Poleciał! Może nie wróci?! — wyraził nadzieję Fufurya.

— Cicho! — osobliwy kosmonauta zmarszczył groźnie brwi.

— Tylko nie mów, skąd jesteś, bo ogrody zoologiczne z całego kosmosu wyślą tu nagonki, żeby nas łapać, a potem pokazywać — upomniał go jeszcze grawito-nik, po czym posłusznie zamilkł.

O’Claha kontynuował podróż. Okrążył właśnie jakąś jasną gwiazdę i wylądował na jej drugiej czy trzeciej planecie. Balia osiadła w pięknej kwiecistej dolinie otoczonej zielonymi wzgórzami. Profesor wysiadł. Podbiegł do jakiegoś kwiatka, powąchał go i przez chwilę stał w niemym zachwycie. Następnie zainteresował się rosnącym opodal drzewem o szerokich gałęziach. Zwisały z nich wielkie i kolorowe liście, które okazały się mięciutkimi, puchowymi kołderkami. Matematyk wyszukał placyk porośnięty pomarańczowym mchem, po czym położył się na jednym liściu, a drugim się przykrył. Wtedy w kwiatach coś zaszeleściło i wybiegło z nich śliczne, puszyste zwierzątko o wielkich, poczciwych oczach. Szybko zwinęło się w kłębek na piersi profesora, polizało go po ręce różowym języczkiem i zasnęło. A chwilę później od wzgórz nadeszła para ludzi, dziewczyna i chłopiec. Oboje byli piękni, spokojni, poruszali się lekko i z niewymownym wdziękiem. Mieli błękitne włosy, jasnobeżowe oczy i brzoskwiniową cerę. O’Claha pogłaskał zwierzątko, ułożył je na mchu, następnie wstał, skłonił się nisko przybyłym i wskazał dłonią na niebo. Dziewczyna skinęła głową na znak, że rozumie. Potem podbiegła do jakiegoś drzewa, zerwała z niego owoc podobny do kryształowego wazonu i podała go gościowi. Ten ugryzł kawałek i zaraz zrobił się o głowę wyższy. Z kolei towarzysz dziewczyny zaoferował matematykowi puchar wypełniony rubinowym płynem. O’Claha upił łyk, co wystarczyło, aby w ułamku sekundy stał się o czterdzieści lat młodszy. Równocześnie niepomiernie wyprzystojniał.

— Ale fajnie! — wyrwało się Basiowi.

— Aha, fajnie! — zaśmiał się ironicznie Fufurya. — Mrzonki starego dziwaka mieszkającego na ogół na ko metach, aby dalej od ludzi! A tymczasem patrzcie, czego mu się zachciewa… Dobrze już, dobrze — wycofał się pod karcącym wzrokiem Rondella.

Dziewczyna pokazywała teraz przybyszowi coś, co znajdowało się za wzgórzami. Następnie lekko odbiła się od ziemi i uniosła w powietrze. Jej towarzysz zrobił to samo, a chwilę później podążył ich śladem O’Claha.

W dole ukazało się miasto. Było piękne, przestronne, zielone i składało się z niewielkich, kolorowych domków przypominających motyle. Wylądowali na ścieżce wytyczonej wśród drzew obsypanych białymi kwiatami. Dziewczyna i jej towarzysz, uśmiechając się do swojego gościa, puścili go przodem. Wtedy nagłe z zarośli wyskoczył koszmarny potwór. Z jego głowy przypominającej tarczową piłę trysnęły iskry. Wstrętne macki sięgnęły po profesora…

— Mig! — ryknął O’Claha, nie ten ze ściany, lecz ten rzeczywisty. — Znowu?! Sam jesteś potwór! Potwór! Całe życie przygotowuję wyprawę do gwiazd, a jak tylko chcę sobie o niej pomarzyć, zjawia się taka chuda czapla i wszystko psuje. Poszedł! Precz!

Pogroził potworowi, który na ścianie porwał go właśnie w swoje monstrualne łapy i unosił między drzewa.

— Poczekaj! — wykrzywił twarz w zjadliwym uśmiechu.

Obca czarowna planeta, jej miasto i kwiaty zniknęły. Oczom zebranych ukazała się niezwykle długa żyrafa unosząca na przeraźliwie cienkiej szyi nastroszoną głowę szanownego grawitonika.

— Cha! Cha! Cha!

Radek po raz pierwszy usłyszał śmiech Nika. Nie mniej od innych zafascynowany grą, która właśnie zaczęła się na ścianie, zdołał jednak stwierdzić z przyjemnym zdziwieniem, że zawsze sztywny i poważny rudzielec potrafi śmiać się głośno, szczerze i w ogóle zupełnie normalnie.

— Ha! — wrzasnęła żyrafa, to znaczy, profesor Fufurya.

Na jego twarzy odmalowało się skupienie i wysiłek, które po chwili przyniosły pożądany skutek. Żyrafa jakby zapadła się pod ziemię, a jej miejsce zajął najgrubszy z wszystkich możliwych grubasów, śpiący smacznie w kraterze księżycowego wulkanu wyścielonego piramidą mocno wypchanych pierzyn. Nie trzeba dodawać, że pulchne oblicze śpiącego miało rysy profesora O,Clahy.

— Mało oryginalne! — zawołał z pogardą matematyk, po czym wyobraził sobie Fufuryę jako stracha na potwory ustawionego przy Mlecznej Drodze.

Strach odwzajemnił mu się obrazem pokracznej papugi siedzącej na ogonie komety i wygłaszającej długą niezrozumiałą mowę do gwiazd, które ostentacyjnie ziewały z nudów. Papuga miała wprawdzie ostry, zakrzywiony dziób, ale jej oczy, a zwłaszcza ruda, rozwichrzona czupryna nie pozwalały żywić wątpliwości, kogo przedstawia.

— Już trochę lepiej! — profesor O’Claha był coraz bardziej rozochocony. — Jak się postarasz, to może jeszcze dorównasz Basiowi! A co powiesz na to?

Twarz Miga Fufuryi ponownie spojrzała z „zielonej” ściany. Tym razem okalała ją wspaniała lwia grzywa. Cóż, kiedy cała postać niewiele miała wspólnego z królem zwierząt. Lwia głowa była bowiem osadzona na cielsku węża, które wykonywało nieustanne, falujące ruchy. Na samym dole znajdowała się karykatura ludzkiego brzuszka wsparta na dwóch nóżkach o ogromnych, płaskich stopach.

— Ty… ty… morsie! — wrzasnął grawitonik, pokazując zebranym O,Clahę z długimi, szczeciniastymi wąsami, potężnymi kłami i rybim ogonem. Cały ten stwór spoczywał na gigantycznej patelni, pod którą Robinson Cruzoe z obliczem profesora Fufuryi rozpalał właśnie ognisko.

Mors przeobraził się następnie w marabuta, marabut w puchacza, ten w wychudłego bazyliszka, bazyliszek w dwunożnego hipopotama, zmiany następowały coraz szybciej, aż wreszcie kres tej prawdziwej bitwie na wyobraźnie położył profesor Kuningas, wołając:

— Dosyć! Spokój! Komputer wzywa nas do dyspozytorni!

Hipopotam zdążył jeszcze wyciągnąć się w stary fabryczny komin z głową w srebrnym obłoku, ale to było już wszystko. Doktor Olcha dotknął ściany i nagle zrobiło się przeraźliwie cicho.

— Uff! — łysy chemik otarł pot z czoła. — Zupełnie jakbym się przejechał na karuzeli.

— To dopiero rozgrzewka — obiecał niedawnemu przeciwnikowi O’Claha. — Jeszcze zobaczysz!

— Rzeczywiście rozgrzewka — przyznał Oleg Zadra. — Mnie przynajmniej zrobiło się naprawdę gorąco… To co z tym komputerem? — ożywił się patrząc na Kuningasa.