124117.fb2
Ruszył w stronę drzwi.
„Nareszcie!” — o mały włos nie zawołał na głos Radek. Zerknął porozumiewawczo na Nika, który odpowiedział ledwie widocznym skinieniem głowy.
W drzwiach powstał mały zator, bo każdy chciał jak najprędzej zapoznać się z danymi dotyczącymi owego niezrozumiałego wybuchu. Głównym sprawcą zamie-szania był jednak Black Rondell, który wołając: — Przepuścić dziecko! — roztrącał wszystkich na prawo i lewo, aby Baś mógł spokojnie i z godnością opuścić jadalnię.
W końcu tak się jakoś złożyło, że w jadalni zostali tylko Anik i Radek. Chłopiec zapatrzył się w dwa śliczne, kasztanowe warkocze i nagle przestało mu się śpieszyć. Przypomniał sobie pierwszą bajkę Basia i to, co sam do niej dodał.
— Wiesz, ta śpiąca królewna— powiedział niespodziewanie dla samego siebie — miała twoją twarz, bo ja… ja… ciągle myślę o twoim ojcu… ta śpiąca królewna…
Zamilkł bezradnie, czując, że myśli uciekają mu z głowy, jakby ktoś jej dotknął, a ona zareagowała niczym „zielona” ściana, kiedy usuwano z niej wszystkie obrazy.
Dziewczyna stanęła i obejrzała się przez ramię.
— Królewna? Ach, ta na szklanej górze — przypomniała sobie z nieco zbyt widocznym wysiłkiem. — Nie ma o czym mówić — zaopiniowała łaskawie. — To-takie dziecinne bajeczki.
Radek pokręcił głową.
— Nie, to znaczy, bajeczki, ale widzisz… ta królewna bardzo mi się podobała i chciałem ci powiedzieć… chciałem… — znów urwał.
Anik czekała chwilę zajęta na pozór bez reszty tym, co działo się gdzieś w głębi korytarza, wreszcie jednak musiała zauważyć, że panuje tam idealna cisza, ponieważ wszyscy już dawno poszli. Wtedy westchnęła cichutko, mignęła warkoczami i… już jej nie było.
Pokonując idiotyczne drżenie w kolanach, Radek pobiegł za dziewczyną. Dopędził ją już za zakrętem korytarza i wydyszał:
— Przed tą królewną, w nocy, był śpiący królewicz.. To znaczy, przepraszam, twój ojciec. Więc chciałem ci tylko powiedzieć, żebyś się nie martwiła, bo… — zabrakło mu tchu.
Ale dziewczyna i tak nie pozwoliłaby mu skończyć.. Zatrzymała się jak wryta, odwróciła i zmierzyła chłopca lodowatym spojrzeniem.
— Śpiący królewicz?! — powtórzyła z powagą. — Uważasz, że to dobry kawał?! Teraz kiedy mój ojciec — Odwróciła się błyskawicznie i uciekła. Minęło dobre pół minuty, zanim Radek oprzytomniał i, wpatrzony w pustą perspektywę korytarza, wychrypiał:
— Ale ze mnie idiota!
Śpiący królewicz! Rzeczywiście, popisał się, że lepiej nie można! Skąd ona mogła wiedzieć, że to porównanie przyszło mu na myśl, kiedy widział, jak Patt wyczarowuje na ścianie obraz uśpionego Piotra Jardin, l że nie ma nic wspólnego z popisami Basia i w ogóle z zabawą!
— Idiota — powtórzył jeszcze raz, po czym ociągając się ruszył przed siebie.
Chociaż szedł bardzo powoli, zaraz za drugim zakrętem natknął się na kogoś, komu widać jeszcze mniej spieszyło się do dyspozytorni. Był to białowłosy przybysz z Ziemi, Buddy Cox. Kroczył na palcach, skulony, tuż przy ścianie, i tylko od czasu do czasu wyciągał głowę, jakby sprawdzając, czy nikt się na niego nie zaczaił. Wsunął się właśnie w boczny korytarz, którego Radek jeszcze nie znał. Mniej więcej w połowie tego korytarza znajdował się miniaturowy okrągły placyk.
Chłopiec pobiegł wzrokiem przed siebie i ujrzał plecy dwóch następnych spóźnialskich. Przed Coxem posuwali się, także bez zbytniego pośpiechu, pilot „Ety”, Alan Bysson, i młody fotonik Dauba. Nie ulegało wątpliwości, że ich właśnie śledzi białowłosy, nieświadomy tego, że jemu z kolei depcze po piętach Radek.
Cała trójka minęła placyk i zniknęła w dalszej części korytarza. Chłopiec postanowił odczekać, aż oddalą się na bezpieczną odległość. Niemal bezwiednie zanotował w pamięci, że Cox, chociaż taki skory do wygłaszania budujących sentencji o bezpieczeństwie Ziemi, znowu zachowuje się co najmniej podejrzanie, ale był zbyt poruszony fatalnym zakończeniem rozmowy z Anik, aby próbować odgadnąć, co to może znaczyć:
Zasępiony wszedł na placyk i rozejrzał się. Z lewej strony ktoś, kto i tutaj bawił się zieloną metodą, pozostawił na ścianie widomy ślad swojej wyobraźni. Określenie „zielona” było tym razem szczególnie na miejscu, ponieważ obraz przedstawiał zalany słońcem ogród. Znajdowało się tam trochę kwiatów, ale najwięcej miejsca zajmowały grządki koperku, cebulki, ogórków i poziomek. Na pierwszym planie rosły krza czki pomidorów obwieszone ciężkimi, czerwonymi owocami.
Chłopiec skrzywił się. Jak na razie przynajmniej, miał zdecydowanie dość wszelkich wymyślonych bajkowych obrazków. Podszedł do wyobrażenia ogródka i z rozpędu uderzył weń pięścią. Ale pięść — zamiast natrafić na opór — gładko przeszła obraz i poleciała w głąb ogrodu, pociągając za sobą ramię, za którym Z kolei podążyła cała reszta. Radek, wymachując rękami, przebył w szalonym tempie kilka metrów i wylądował na brzuchu, wpadłszy z poślizgu w dorodny krzak pomidorów.
Gramolił się z trudem, kiedy usłyszał za sobą przyciszony śmiech. Przybrawszy wreszcie pozycję pionową, odwrócił się z godnością. Ujrzał Coxa. Podejrzany nie miał najmniejszego zamiaru ukrywać, że wcale nieźle się bawi. Zły humor chłopca nie stał się dzięki temu ani odrobinę lepszy. Strzepnął z obrzydzeniem coś czerwonego i mokrego, co przylgnęło do jego bluzy, po czym powiedział kwaśno:
— Cóż w tym takiego zabawnego? Pomyliłem się.
— Pomyliłeś się? — podchwycił Cox przeciągając leniwie sylaby. — A ja myślałem, że miałeś ochotę na pomidory. Albo na poziomki. W takim razie jednak po śmietankę i cukier musiałbyś pofatygować się do kuchni.
— Jak mogę się stąd wydostać? — spytał lodowatym tonem Radek.
— Tak samo, jak wszedłeś — Wyjaśnił uprzejmie białowłosy.
Wyciągnął rękę, żeby pomóc niefortunnemu amatorowi poziomek wrócić na korytarz, ale jego przyjacielska oferta pozostała nie zauważona. Nie zrażony tym Cox spytał:
— Więc przypuszczałeś, że to tylko taki wymyślony obrazek? Wymyślony rzeczywiście, tylko już dawno, przez budowniczych bazy — ciągnął spokojnie. — Oczywiście, są tutaj na innych poziomach specjalne uprawy nadzorowane przez automaty. Ale to przecież przyjemnie przyjść do takiego ogródka i samemu zerwać prawdziwą, pachnącą pietruszkę! Ludzie urządzają kosmos po swojemu — dodał sentencjonalnie. — W pewnym sensie można by nawet powiedzieć, że się nie pomyliłeś. Ten ogród powstał przecież najpierw w czyjejś wyobraźni, zanim go urządzono. To jeszcze jeden dowód, że fantazję człowieka trzeba traktować bardzo poważnie. Szczególnie, kiedy myśli się o wyprawie do gwiazd. No, idziemy — zakończył niespodzianie swój wywód. — Trzeba się wreszcie dowiedzieć, co ma nam do powiedzenia komputer.
Maleńka sylwetka człowieka odcinała się na tle gwiazd. Mężczyzna stał na pancerzu okrągłej sondy, obok otwartego włazu, i celował z lasera. W następnym ułamku sekundy zebrani ujrzeli niteczkę światła mknącą przez czarnogranatowe niebo, po czym z ekranu buchnął oślepiający blask eksplozji. Kuningas wyłączył aparaturę.
— Tak to wyglądało — powiedział. — Komputer odtworzył przebieg wydarzeń na podstawie zapisu, jaki pozostał w jego zespołach pamięciowych. A teraz analiza.
Skinął na profesora Yaica zajętego przeglądaniem wąskich pasemek folii, które wypełzały z jakiegoś urządzenia pod ekranem. W odpowiedzi na wezwanie szefa bazy uczony odłożył je, zmarszczył swoje krzaczaste brwi i rzekł:
— Niewiele udało nam się ustalić. Obiekt, który odkryliśmy na orbicie Trytona, był najprawdopodobniej zwykłą sondą. Jej nadajnik nie działał. Nie wiadomo, skąd się wzięła w tej okolicy. W dodatku wewnątrz niej znajdował się bliżej nieokreślony materiał wybuchowy, który eksplodował pod wpływem rozgrzania powłoki promieniami lasera. W płomieniu, jaki powstał podczas wybuchu, analizatory wykryły obecność węglowodorów, niektórych węglowodanów, aminokwasów, a także zasad purynowych i pirymidynowych stanowią-cych, o czym wiadomo, ważne składniki kwasów nukleinowych…
— Co?! — wykrzyknął Oleg Zadra. — Aminokwasy?!
— Widzicie?! Widzicie?! Goście z kosmosu! — entuzjazmował się pół żartem, pół serio O’Claha.
— Bardzo interesujące — przyznał spokojnie profesor Kuningas.
— Bzdury — orzekł Fufurya. — Żywy materiał wybuchowy?!
— Masz wreszcie swojego potwora! — wykrzyknął bez szczypty ironii Black Rondell. Radek skorzystał z sąsiedztwa ojca, by wyszeptać mu wprost do ucha, że to, co mówił profesor Yaic, jest z pewnością zupełnie jasne, szkoda tylko, że nie dla niego.
Ojciec spojrzał na Radka i nie mniej podekscytowa-ny od reszty zebranych odpowiedział:
— Wszystkie wymienione związki występują w organizmach żywych. Inaczej mówiąc, w tej sondzie było coś bardzo dziwnego.
W sondzie były purchawki. Ale o tym, rzecz jasna, uczeni nie mogli wiedzieć…
— Sean żartuje — Kuningas uśmiechnął się blado. — Wiadomo od dawna, że kosmiczna synteza tych substancji, które na Ziemi są wytwarzane przez organizmy żywe, ma charakter abiogenny. My także potrafimy dokonywać przeróżnych połączeń w laboratoriach. A kosmos to przecież pracownia, w której może się stać wszystko.
— Co on mówi? — spytał z kolei zachrypłym głosem Nik.
— On mówi, że tam nie było żadnego potwora… Ani nawet białej myszki — odpowiedział bardzo głośno O’Claha.
Nastała cisza. W pewnym momencie Radek zerknął ostrożnie w stronę Nika. Ten odpowiedział porozumiewawczym mrugnięciem.
Komputer ogłosił wyniki badań… i nic. Trudno. W każdym razie dla nich skończyło się bierne oczekiwanie. Tak jak się umówili, muszą teraz zacząć działać ”zgodnie z sytuacją”. A sytuacja wygląda coraz gorzej. Jeśli purchawki potrafią nie tylko grać i malować, lecz także wybuchać i rozwalać kosmiczne pojazdy, to znaczy, że trzeba się jeszcze bardziej śpieszyć. O rozmo-wie w cztery oczy z ojcem, przynajmniej w ciągu najbliższych minut, nie ma co marzyć. Pozostaje więc naradzić się z Nikiem.
Zrobił obojętną minę i, klucząc dla niepoznaki, zaczął powoli cofać się w stronę drzwi.
— Wątpię, czy dowiemy się czegoś więcej — przerwał milczenie profesor Yaic. — W czasie eksplozji wszystko się spaliło. Alan przeszukał przecież cały rejon radarem, prawda?