124117.fb2
— Ja?
— Widać mi się zdawało — rzekł doktor Olcha, kręcąc z niedowierzaniem głową. — Chociaż przysiągłbym, że wspomniałeś coś o purchawce.
Radek już otwierał usta, chcąc dyplomatycznie dać do zrozumienia, że ma bardzo dobry słuch, ale Nik nie dał mu dojść do słowa.
— Proszę pana — spojrzał przymilnie na uczonego — dlaczego słyszy się i widzi to, co nadają te kamienie, tylko przy specjalnie ustawionych antenach?
— Obrazy i muzyka naszych bryłek są przenoszone wyłącznie w pewnym określonym paśmie częstotliwości — wyjaśnił zapytany i dodał: — Na szczęście. Inaczej nikt z nas nie mógłby opuścić stacji, bo w ogóle nie moglibyśmy porozumiewać się ze sobą.
— Panie doktorze — ton Nika stał się obrzydliwie słodki — bardzo bym chciał jeszcze przez chwilę popatrzyć i posłuchać. Tylko chwileczkę.
— Nie! Nie! — zaprotestował ostro Baś. Astrofizyk spojrzał przepraszająco na młodszego syna, zerknął na zegarek, westchnął i wreszcie — bez przekonania — ponownie sięgnął do pulpitu.
— Ale naprawdę tylko chwilę — zastrzegł się. — Powinienem być już na dole, a w dodatku ktoś tutaj, jak się okazuje, nie lubi bajek.
— Lubię, ale nie takie — sprostował Baś, by następnie zawczasu demonstracyjnie zatkać sobie uszy.
Radek miał wielką ochotę pójść w jego ślady, ale wstydził się Nika.
Znowu zabrzmiała niesamowita muzyka, znowu wokół pasażerów ślimaczka zaczęły tańczyć ogniste, kolorowe obrazy. Michał Olcha odczekał kilkanaście sekund i właśnie zamierzał z powrotem przestawić odbiornik, kiedy w potężne akordy nie znanych Ziemianom instrumentów wmieszał się pojedynczy, dość cienki głosik.
— Tato! Tato! — wołał głosik. — Jestem już tutaj! Słyszysz mnie? Podobno tam zostajesz? Ja m u s z ę do ciebie przyjechać!!!
„Znowu ktoś coś musi — przemknęło przez głowę Radkowi. — Musi, czego nie tylko nie musi, ale i nie powinien, a w ogóle nie może” — doprowadził swoją myśl do końca, z wrażenia nie zwracając uwagi na jej dość swobodną konstrukcję logiczną.
W głośniku rozległy się trzaski, z których po chwili wypłynął względnie czysty, męski baryton:
— Anik? Córeczko, całuję cię bardzo, bardzo mocno! Niestety, teraz nie możemy się zobaczyć. Ale nie martw się. To potrwa zaledwie parę dni. Potem wrócę i razem polecimy z powrotem do bazy. Trzymaj się dzielnie i…
Dalsze słowa mężczyzny utonęły w huraganowym przypływie purchawkowej muzyki. Dopiero po dłuższej chwili doktor Olcha i chłopcy wyłuskali z posępnej kakofonii jakiś inny kobiecy głos, miękki i ciepły.
— Kochanie, pomyliłaś klawisze w centralce łączności — odgadli, że to mówi Patt Hardy. — W ten sposób trudno wam się będzie porozumieć, bo z wszystkich głośników płynie teraz hałas, jaki robią te kamyki.
— Tatusiu! Tatusiu! — cienki głosik nie dawał za wygraną. Było jasne, że osóbka, do której należał, nie ma najmniejszego zamiaru przyjąć do wiadomości faktu istnienia purchawek ze wszystkimi ich obrazkami i melodyjkami. — Tatusiu, tylko na kilka minut!
— To niemożliwe. Anik, bądź dzielna…
— Ja nie chcę czekać, słyszysz?! Tatusiu, słyszysz?!
— Słyszy, słyszy — wyręczył uczonego Baś, który chwilę temu odjął dłonie od uszu. — Kto by nie słyszał? — dodał zgryźliwie. — Baba potrafi zagłuszyć nawet kosmos.
— One są teraz w bazie same — zatroskał się nagle Nik, spoglądając znacząco na doktora Olchę. — Czy m o ż e m y im zaufać?
Astrofizyk przez chwilę milczał, przyglądając się z pewnym zdziwieniem blademu osobnikowi, który tak niespodziewanie objawił się jako współgospodarz kosmicznej stacji. Wreszcie podrapał się w głowę, odchrząknął i powiedział z całą powagą:
— Możemy, Patt jest odpowiedzialnym człowiekiem, wielką nadzieją naszego Instytutu. A córka Piotra na pewno także da sobie radę. No, dość tego.
Wyłączył głośnik, unicestwiając za jednym zamachem bajki kosmosu i głosy ludzi. Włożył próżniowy kask, sprawdził szczelność skafandra, a następnie ot worzył drzwi prowadzące do miniaturowej śluzy śli-maczka.
— Jak tylko zamknę za sobą właz, komputer zacznie realizować zapisany w nim program, czyli odwie-zie was szybko i bezpiecznie do domu, to znaczy, do stacji — poprawił się. — Bądźcie mili dla Anik — poprosił jeszcze — dziewczyna miała doprawdy paskudnego pecha. Przylecieć po tylu miesiącach i spóźnić się o kilkanaście minut… Cześć, chłopcy! No!
Po tym ostatnim wykrzykniku dał się słyszeć trzask zamykanych pancernych drzwi. Równocześnie na jasnozielonym ekraniku komputera zapłonął napis: powrót do stacji.
— Poczekaj chwilę! — zawołał Baś. Z ekranu natychmiast zniknęły literki tworzące napis, a ich miejsce zajął zgrabny znak zapytania.
— Realizacja programu powrotu: za pięć minut — poprawił brata Radek.
Znak zapytania ulotnił się i ekran zafalował łagodnym światłem, jakby komputer odpowiedział: dobrze.
Nastała cisza. Wszyscy trzej powędrowali wzrokiem w stronę niedalekiego placyku z kupką zagadkowych białawych bryłek i świeżo wzniesioną małą budowlą. Tam właśnie — po opuszczeniu ślimaczka przy pomocy specjalnej, maleńkiej windy — zmierzał doktor Olcha. Minął już ostatnie łagodne wzniesienie i wyszedł na płaski teren. Wtedy stanął, odwrócił się i pomachał w stronę ślimaczka. W tym momencie jego wyprostowana sylwetka w białym skafandrze zasłoniła sobą cały teren budowy. Radek uśmiechnął się bezwiednie. Ojciec był jeszcze wyższy od Piotra Jardin. Chłopcu wydało się, że widzi za wielkim próżniowym kaskiem tak dobrze mu znaną twarz o wyraźnie zarysowanych kościach policzkowych, pogodnych szarych oczach, prostym nosie, ustach, których kąciki znamionowały skłonność do śmiechu, i nieco wysuniętym, ostro ściętym podbródku. Radek odruchowo uniósł dłoń i odpowiedział na jego pożegnalny gest. Wtedy ojciec, jakby mógł to zauważyć, odwrócił się znowu i ruszył dalej. W chwili kiedy zatrzymał się przed małą budowlą, zgasły dwa najsilniejsze reflektory oświetlające miejsce pracy automatów i ludzi — podstacja obserwacyjna była gotowa.
Maszyny budowlane uformowały zwarty szyk i po-pełzły w stronę wzgórz. Na miejscu pozostały jeszcze dwa łaziki czekające na ludzi, którzy żegnali się teraz pewnie wewnątrz budowli z ojcem Anik.
Radek oderwał wzrok od kopułki podstacji i spojrzał prosto przed siebie, tam gdzie wyraźnie zaokrąglony horyzont wyznaczał granicę małej komety. Jak okiem sięgnąć wszędzie niewielkie wzniesienia, zimne wydmy kosmicznej plaży. Porównanie z plażą było idiotyczne. Chłopiec poczuł, że przez plecy przemaszerowały mit zmarznięte na kość mrówki, i wzdrygnął się odruchowo.
W tym momencie zauważył daleko za placykiem dwa maleńkie światełka. Błysnęły między pagórkami i zniknęły, ale po chwili ukazały się znowu, jakby odrobinę bliżej. Przemknęły jeszcze przez trzy czy cztery bruzdy, starannie unikając wierzchołków wzniesień, jakby kryły się przed wzrokiem ludzi znajdujących się w podstacji, po czym — znieruchomiały. Wy-glądały zupełnie jak czołowe reflektory łazika. Ale skąd tam miałby się wziąć jeszcze jeden łazik? Nonsens. Przecież Patt i Anik z pewnością nie opuściły stacji, a wszyscy pozostali byli tutaj, wewnątrz posterunku.
Chłopiec wytężył wzrok. Nie, to nie złudzenie. Tam naprawdę błyszczą dwa reflektorki. Trwają teraz bez ruchu, jakby ktoś, kto sobie nimi przyświecał, posta nowił zaczekać, aż Piotr Jardin zostanie sam. Ta myśl przyszła Radkowi zupełnie niespodziewanie. Nie wiedział czemu, ale tajemnicze ogniki tlące tam, gdzie nie mogło, a w każdym razie nie powinno być nikogo — wydały mu się jakieś ponure i złowieszcze.
Uniósł dłoń, żeby szturchnąć Basta i spytać, czy on także zauważył te reflektorki, ale w tym właśnie momencie dalekie światełka zgasły.
Pięć minut minęło. Na ekranie ponownie pojawił się napis: powrót do stacji. Tym razem nikt już nie próbował nakłaniać komputera, by ten jeszcze chwilę poczekał.
Gwiezdni rozbitkowie
— Mamo! — jęknął z zachwytu Oleg Zadra. — Jakież boskie warkocze!
— Cudowne… — szepnął cichutko Radek, czując, że jego serce zmienia się, nie wiedzieć czemu, w oszalałą z pośpiechu żabę.
— Słodkie — dorzucił Baś, oblizując się nerwowo. Po raz pierwszy tego wieczoru smutną twarzyczkę Anik rozjaśnił przelotny uśmieszek.
— To ojciec nie pozwolił mi ich ściąć — rzuciła zdawkowo. — Poza tym są wygodne na lekcjach zajęć kosmicznych. Zwijam je wtedy na głowie w podu-szeczkę i w ten sposób próżniowy kask nigdy mnie nie gniecie.
Baś wytrzeszczył na nią oczy.
— O czym ty mówisz? — wykrztusił.
— Ha, ha, ha — powiedział Nik. Nie zaśmiał się, tylko właśnie: powiedział.
— Wszystko w porządku, wszystko w porządku, wszystko w porządku — pośpieszył z pojednawczą interwencją poczciwy profesor O’Claha. — I jedne warkocze, i drugie warkocze sąozdobąnaszegoświęta.
— Racja — potwierdził doktor Olcha, spoglądając z figlarnym błyskiem w oczach na Radka, który jed nak nie mógł tego zauważyć, ponieważ druzgotał właśnie morderczym wzrokiem nieszczęsnego Basia.
Anik przestała się uśmiechać. Spojrzała na wspaniale zastawiony stół i zaczerwieniła się aż po kołnierzyk białego kombinezonu. Teraz dopiero zrozumiała, że Baś wcale nie patrzył na jej, skądinąd naprawdę śliczne, kasztanowe warkocze, tylko pożerał oczami tort, który przed chwilą wpłynął na środek srebrzystego obrusa i miał stanowić szczytowy punkt świątecznej uczty. Tort był ogromny, miał kształt komety i dźwigał na sobie wspaniały warkocz upleciony z najwymyślniejszych aromatycznych kremów szczodrze nadziewanych bakaliami. Było to istne arcydzieło, świadczące o nadzwyczajnych talentach Patt Hardy. Autorka słodkiego poematu nie wyglądała jednak w tej chwili na twórcę, którego rozpiera słuszne poczucie dumy. Utkwiła błagalne spojrzenie w twarzy Anik, wyraźnie głowiąc się, co by tu powiedzieć, żeby oczyścić atmosferę zmąconą fatalnym nieporozumieniem. Niestety! Zanim zdołała coś wymyślić, sprawę przesądził profesor Stanko Yaic.
— Dawno temu ludzie wierzyli, że pojawienie się komety wróży kataklizmy i nieszczęścia — nadmienił uprzejmym tonem. — Na wszelki wypadek palili wtedy na stosach młode dziewczyny z warkoczami, jako czarownice.