124117.fb2
— Pojedyncza bryłka? — upewniał się z bazy Ku-ningas.
— Tak — uspokoił go Bysson. — Nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Skąd się tutaj wzięła? — zwrócił się do Anik. — A któż to może wiedzieć. Przecież i na K-1 ich obecność jest zupełną zagadką. Ale nie bój się, gdyby w rejonie posterunku nastąpiła eksplozja, wszystkie kamyczki uległyby zniszczeniu. One wybuchają. Ten z pewnością przybywa skądinąd.
— Bysson, co chcesz zrobić? — spytał profesor Yaic.
— Nic — brzmiała odpowiedź. Na ekranie pigułka zmieniła się w lekko zniekształconą piłeczkę pingpongową.
— I to ma być żywe? — mruknął z niedowierzaniem Radek.
— Nie w potocznym znaczeniu tego słowa — przypomniał Dauba. Zastanowił się przez chwilę, po czym spojrzał niepewnie na Byssona. — Jak myślisz, czy ona też nadaje? — bąknął z wahaniem.
Pilot potrząsnął niechętnie głową, ale.poruszył jakąś gałkę w pulpicie łączności,
Ze ścian kabiny wypełzły falujące leniwie zjawy. Jakże bardzo zmienione w porównaniu z tym, co Radek zapamiętał z pierwszej wizyty na K-1. Zamiast tańczących dziko tarcz, błyskawic i jaskrawych linii — przed jego oczami poruszały się teraz smętne, wypłowiałe pasemka podobne do roślin wodnych, jakieś bezkonturowe cienie czy gasnące w oddali ślady światła. Jeśli to naprawdę kosmos, jak mówił ojciec, opowiadał ludziom za pośrednictwem purchawek swoje bajki, to obecnie te bajki stały się bardzo smutne.
Równocześnie z obrazami pojawiła się muzyka. I ona nie przypominała w niczym rozszalałego oceanu dźwięków, które tam, na komecie, budziły w słuchaczach taką grozę, ale również mimowolny podziw. Tutaj odzywało się ciche pośpiewywanie, przechodzące chwilami jakby w delikatne dzwonienie. Jednak i te głosy zamie rały z wolna, pozostawiając tylko jedną drżącą nutę, która brzmiała już nie smutnie, a wręcz rozpaczliwie.
— To jest śmierć — powiedział cicho Dauba. Radek wzdrygnął się uderzony trafnością tego spostrzeżenia. Równocześnie przyszło mu na myśl, że tam, gdzie jest śmierć, przedtem musiało być życie, choćby obce, niezrozumiałe dla mieszkańców Układu.
— Śmierć? O czym wy mówicie? — przez smętne pośpiewywanie przebił się głos profesora O,Clahy.
— Nic, nic — ocknął się fotonik. — Ten meteor nadaje taki cichnący świergot. To mimo woli kojarzy się z umieraniem.
— Bzdury! — oburzył się O’Claha. — Anteny też grają na wietrze, a kiedy ten ustaje, cichną i nikomu nie przyjdzie na myśl, że umierają. To zupełnie jakbyś powiedział, że trąba ginie z rozpaczy, kiedy przestajesz w nią dmuchać.
Alan Bysson zdecydowanym ruchem przekręcił gałkę łączności. Kabina pilotów stała się znowu jasna i cicha.
— Zmiana kursu — rzucił komputerowi. — Omiń obiekt, który znajduje się na naszej trasie, i wróć na trzy, zero, zero, osiem.
Nikt nic nie powiedział. Radek pomyślał tylko, że tym razem rację ma nie O’Claha, lecz Dauba. Jednak żeby to zrozumieć, trzeba być tutaj, widzieć i słyszeć to, co oni. Baza nie otrzymywała retransmisji żałobnej pieśni samotnej purchawki.
— Lecimy dalej? — spytała Anik.
— Tak — rzekł krótko Bysson, nie odwracając się od pulpitu.
— Zostawiamy ją tutaj? — mruknął Nik. — Szkoda. Dauba odwrócił się gwałtownie.
— Żałujesz? Moglibyśmy wysłać sondę i sprowadzić na statek tę pigułę — powiedział chrapliwym głosem. — Zajęłoby nam to około dziesięciu minut. Sądzisz, że warto?
Radek wstrzymał oddech i spojrzał badawczo na rudego. Ten milczał jakiś czas, po czym przymknął oczy, jakby się bał, że zdradzi go ich wyraz.
— Nie — szepnął. — Nie — powtórzył z samozaparciem. — Nie warto.
— Na pewno nie warto — Dauba miał zupełnie zmienioną twarz. — Widzisz, ja także bardzo chciałem mieć te kamienie. Co prawda nie jestem zbieraczem, ale poszukuję nowych paliw, nowych rodzajów energii. Chcę budować silniki, które kiedyś pozwolą latać ludziom szybciej od światła. Przybyłem do bazy Instytutu Galaktycznego na Neptunie z Ośrodka Wielkich Szybkości na księżycu Saturna i kiedy dowiedziałem się o tych grających kamieniach, postanowiłem zbadać je za wszelką cenę. Namówiłem Byssona, żeby mi je przywiózł. Myślałem, że taka nie znana naszej nauce substancja może mi pomóc w dokonaniu wiekopomnego wynalazku. Nie mogłem ich sprowadzić legalnie, bo nie pozwalają na to przepisy bezpieczeństwa. Chodzi o najrozmaitsze świństwa, kosmiczne wirusy i inne rozwijające się żywiołowo formy życia, które można by przypadkiem zawlec w zamieszkane miejsca Układu. Zanimbym dostał purchawki drogą legalną, musiałyby być przedtem bardzo dokładnie zbadane… przez innych. Rozumiesz? Tak właśnie pomyślałem: „za wszelką cenę”. Okazało się, że byłem głupi. Dlatego teraz lecę na K-1, a potem pewnie już nigdy nie opuszczę Ziemi. Ale jeśli czegoś żałuję, to nie lodowych kamieni, lecz tego, że naraziłem Byssona i Piotra.
— Proszę się nie martwić — szepnęła Anik. — Tato na pewno nie wziąłby panu tego za złe. On często się narażał, jeśli coś go zainteresowało.
— Siebie — podchwycił gorzko Dauba. — Siebie. Nie innych.
„A więc to jednak fotonik był głównym winowajcą” — pomyślał Radek.
Młody, zdolny naukowiec, cieszący się znakomitą opinią i przez wszystkich lubiany. Dziwne. Ojciec nie raz i nie dwa mówił o odpowiedzialności uczonego. Jak to się mogło stać, że Dauba zapomniał o Układzie, o ludziach, aby tylko osiągnąć swój cel? Nik także początkowo pamiętał jedynie o swojej wielkiej pasji, ale Nik ma piętnaście lat! „Cóż — zakonkludował w duchu chłopiec — widać Cox nie przesadzał mówiąc o tych potworach, które mieszkają w umysłach ludzi i choć milczą od setek lat, to przecież w pewnych okolicznościach mogą się obudzić i przemówić, a nawet zaryczeć”.
Jednak ze wszystkiego, co powiedział przed chwilą fotonik, najsilniej utkwiły mu w pamięci słowa: „namówiłem Byssona”. Tylko tyle? Więc pilot dalekiego zasięgu dał się tak po prostu namówić na potajemny lot, lądowanie na K-1, zabranie purchawek i przywiezienie ich do bazy, gdzie mogły zagrozić ludziom?
Niemożliwe. Bysson musiał mieć jeszcze jakieś swoje powody, żeby tak postąpić. „Trzeba to będzie wyjaśnić” — postanowił.
— Kurs trzy, zero, zero, osiem — zameldował pilot.
— Dobrze — ucieszył się z bazy profesor Kuningas. — Ominęliście to paskudztwo, prawda? No, to teraz naprzód. Powodzenia! Nie będziemy się już odzywać. I tak za chwilę przestalibyście nas słyszeć, łączność z minuty na minutę jest coraz gorsza.
Miał rację. Słowa płynące z głośnika były już ledwo zrozumiałe.
Minęła godzina. Plama na ekranie od dawna przeobraziła się w ciało niebieskie, którego powierzchnia wypełniała teraz całe pole widzenia specjalnie ustawionych kamer „Ety”. Rakieta zatoczyła ostry łuk i zaczęła podchodzić do lądowania.
— Hamownice! — rzucił Dauba.
Z dziobu trysnęły smugi ognia. Statek zadygotał. Z rezerwowych foteli, w których usadzono trójkę nadprogramowych pasażerów, dobiegło melodyjne dzwonienie zębów.
— Sstrrrasznnnne wi-i-i-bracje — poskarżył się Nik. Jego narzekanie przeszło jednak bez echa.
— Posterunek! — krzyknął Dauba.
Radek uniósł głowę i spojrzał w ekran. Rzeczywiście, „Eta” przelatywała właśnie nad kopułką, w której spoczywał „śpiący królewicz”. Kiedy obraz posterunku urósł do rozmiarów dorodnego jabłka, Bysson i Dauba porozumieli się oczami.
— Anteny — mruknął fotonik.
— Uhm…
Radek nastawił uszu, ale nie powiedzieli nic więcej. Domyślił się jednak, że zobaczyli coś, co ich poruszyło. Rakieta mijała już placyk z purchawkami i podstacją. W ostatnimułamku sekundy chłopiec zauważył, że z jej kopuły sterczą wysokie, ażurowe konstrukcje. Nie było ich, kiedy obserwował posterunek z kabiny śli-maczka. Naraz przypomniał sobie, co mówili uczeni w bazie, kiedy sondzie wysłanej na K-1 nie udało się nawiązać kontaktu z ojcem Anik. Że Piotr, jeśli jeszcze nie śpi, powinien rozbudować swój nadajnik. A przed chwilą Dauba wspomniał o antenach.
— Anteny? — zawołał. — A więc pan Jardin jednak przerobił nadajnik! Dlaczego w takim razie nie nawiązał łączności z bazą?
— Ciii! — syknął fotonik, zerkając ze strachem na
Anik. — Może wszedł do hibernatora, zanim ta sonda tutaj dotarła. W każdym razie — dodał szybko, słysząc stłumiony okrzyk, który wyrwał się z piersi dziewczyny — mamy jeszcze jedno potwierdzenie, że podczas katastrofy stacji Piotrowi nic się nie stałoskoro mógł potem rozbudować anteny… A teraz spokój. Lądujemy!
— Lądowanie awaryjne! — polecił komputerowi Bysson. — Zatrzymanie rakiety w przestrzeni na wysokości powierzchni gruntu.
— Co? — spytał bezwiednie Nik.
— Tak się to fachowo nazywa — odpowiedział równie machinalnie Radek. — Nie będziemy siadać w pionie, na słupie ognia, tylko po prostu zatrzymamy się tak, żeby bokiem statku osiąść na K-1. Oczywiście, w ten sposób nie można lądować w atmosferze.
— Przecież wiem! — zirytował się rudy.
— Tatuś… — szept Anik sprawił, że chłopcy umilkli.