124117.fb2 Kr?lowa Kosmosu - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 37

Kr?lowa Kosmosu - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 37

— Nie-wiem-cze-mu-nie-od-po-wia-da-ją — wyrecytował w tym momencie robot, któremu udało się wreszcie wydłubać miniaturowy mikrofon z centralki łączności. Uniwersalny nie miał przecież na głowie kasku ze słuchawkami. — Sie-dzą-i-nie-ru-sza-ją-się-ale-nic-im-nie-jest.-Po-dróż-prze-bie-ga-nor-mal-nie.

— Już, już! — wykrzyknął Radek. — Przepraszam, zamyśliłem się. Wszystko w porządku.

— Na pewno? A tamci?

Chłopiec przechylił się i trzepnął Nika po ramieniu. Rudy podskoczył i wydał jakiś bełkotliwy okrzyk.

— O, widzicie! — ucieszył się Radek. — Anik także czuje się dobrze — dodał miękko. — Chyba niedługo będziemy na miejscu.

— Owszem, ale nas już nie zastaniecie — Dauba musiał przerwać dla zaczerpnięcia tchu. — Wracamy po nowy zapas tlenu i narzędzia. Weźmiemy i dla was. Nie spotkamy się po drodze, bo my nie pojedziemy w kierunku dawnej stacji, tylko prosto do „Ety”. Kiedy tu dotrzecie, uważajcie na siebie. Te purchawki wyglądają jakoś dziwnie. Musicie dużo mówić, a nuż traficie na to hasło, które trzeba podać komputerowi, aby otworzył posterunek. Ale poza tym nie róbcie nic. Postaramy się wrócić jak najprędzej. Czekajcie spokojnie. To na razie.

— Na razie — bąknął Nik, który ocknął się z zamyślenia i teraz spoglądał niechętnie to na Radka, to na swoje ramię.

Anik dopiero w tej chwili poruszyła głową i rozejrzała się ze zdziwieniem, jakby chciała zapytać, gdzie jest i co robi w tak mało przytulnym miejscu.

— Słyszałaś? Nie słyszałaś — odgadł bezbłędnie Nik. — Wracają do rakiety. Poczekamy na nich przy podstacji.

— Nie będziemy czekać bezczynnie — zapewnił ją Radek. — Może akurat nam uda się otworzyć właz… Musimy tylko dużo mówić.

— Mówić? Żartujesz?… — spytała słabym głosem.

— Nie żartuje, nie żartuje — pośpieszył zażegnać wzbierającą burzę Nik. — Popatrzcie — zmienił nagle ton — czy to nie posterunek?

Wspięli się właśnie na wierzchołek któregoś z kolei pagórka. Horyzont spłynął łagodnie w dół, odsłaniając szeroką panoramę K-1. Do połowy zakryta jeszcze przez wydmy ukazała się maleńka, biała kopuła.

— Przed-na-mi-po-ste-ru-nek-ob-ser-wa-cyj-ny — potwierdził automat. — Kurs-był-do-brze-ob-li-czo-ny — dodał z dumą.

Przez chwilę trzymał wysoko swoją bryłowatą głowę czekając na wyrazy uznania, ale czekał na próżno. W końcu poruszył się niezgrabnie i opadł na fotel; całkiem jak człowiek, któremu życie nie szczędziło rozczarowań i dla którego kolejna kropla goryczy jest tym, czym dla innych codzienna porcja witamin.

Żywi pasażerowie łazika nie myśleli jednak teraz o „uczuciach” ich wiernego, stalowego towarzysza. Wszyscy troje jak na komendę unieśli się ze swoich miejsc i utkwili oczy w jasnej półkuli, która z każdą sekundą stawała się większa. Łazik prześliznął się przez kilka ostatnich wzniesień i wyjechał na okrągły placyk. Tu zwolnił i zaczął zataczać łuk. Posterunek znajdował się po przeciwnej stronie płaskiego kręgu. Gdyby chcieli dotrzeć do niego najkrótszą drogą, musieliby przejechać przez purchawki.

— Spójrz — szepnął nie swoim głosem Nik. — Tak wyglądają…

— Przecież t o nie może być żywe! — wyszeptała z przejęciem Anik.

— Nie — przyznał ponuro Radek wpatrując się nieufnie w bezkształtną wypukłość pośrodku placyku. — W każdym razie teraz już nie — dodał zniżając głos.

Purchawki przedstawiały widok bardziej żałosny niż osobliwy. Zamiast regularnej pryzmy ułożonej z twardych bryłek tworzyły jakąś nieokreśloną, papkowatą kopę, w której tylko z największym wysiłkiem można było odróżnić rozmazane zarysy pojedynczych lodo wych kamieni. Zupełnie jakby ktoś tu wylał wielki garnek beznadziejnie rozgotowanych pierogów. Radek sięgnął po swój odbiorniczek i poszukał pasma, w którym dawniej odbierało się muzykę i malowidła purchawek. Ale i tutaj nie odezwał się żaden, choć-by najcichszy głos. Tylko Anik spytała:

— Czy to na pewno one?

— One i nie one — odparł filozoficznie Nik. Przełknął głośno ślinę, po czym burknął: — Już ich nie chcę.

W tym momencie łazik zatrzymał się jakieś dziesięć metrów przed białą kopułą posterunku. U dołu, dokładnie na wprost przybyłych, widniały prostokątne drzwi w postaci gładkiej, pancernej płyty szczelnie wpasowanej w wypukłą ścianę.

Cała trójka natychmiast zapomniała o purchawkach.

Szklana góra… Radek nagle ujrzał rozradowaną twarz Basia, kiedy ten — jako bohaterski rycerz — wkraczał do czarodziejskiego zamku. Może właśnie on, wyobrażając sobie swoje niezwykłe bajki, trafiłby na to hasło?

Radek westchnął ciężko. Następnie, wciąż myśląc o Basiu, wyprostował się tak, że aż mu w kościach zatrzeszczało, i wrzasnął, ile sił w płucach:

— Sezamie, otwórz się!!!

„Sezam” ani drgnął, czego nie dałoby się powiedzieć u Niku i Anik, a nawet o uniwersalnym automacie. Ten ostatni błyskawicznie wyciągnął w stronę Radka swoje kleszczowate ramiona, jednak przekonawszy się, że ma do czynienia nie z kosmicznym napastnikiem, lecz ze znanym sobie i do tego na ogół normalnym chłopcem, zastygł w bezgranicznym zdumieniu. Nik dał rozpaczliwego susa z kabiny i wyciągnął się jak długi dobre kilka metrów od kół pojazdu. Natomiast Anik, zamachawszy rękami, przeskoczyła na następne siedzenie i stamtąd przyjrzała się podejrzliwie swojemu byłemu sąsiadowi.

Na podstawie tych oględzin doszła widać do wniosku, że Radek być może zwariował, ale w każdym razie nie stroi sobie głupich żartów, bo sama także zawołała, tyle że cichym, cienkim głosem:

— Tatuś!

Jednak i to słowo odbiło się bez echa od białej kopuły. Tymczasem automat opuścił powoli ramiona, a Nik jeszcze wolniej podniósł się i rzuciwszy Radkowi nieżyczliwe spojrzenie zaczął iść w stronę posterunku.

— Piotr! — wołał Radek. — Jardin!

— Co-ro-bi-cie? — spytał uniwersalny. Uzyskawszy w miarę dorzeczną odpowiedź, przyłączył się do ludzi.

— Pro-gram! — Za-pis! — Wej-ście! — Wyj-ście! — dukał z zapałem.

Nik zatrzymał się przed włazem, przechylił lekko do — tyłu i po krótkim namyśle także zaczął wyrzucać z siebie pojedyncze wyrazy:

— Pitagoras! Neptun! K-1! Einstein! Kometa! Galaktyka!

— Lot! Gwiazdy! Ziemia! Rakieta! Stacja! Instytut! — zawtórował Radek.

— Au-to-mat! — Kom-pu-ter! — Mo-du-la-tor! — Sprzę-że-nie!

— Tatusiu! Kochany! Ogród! Gagarin! Tatusiu! Dom! Niebo! Słońce! Tatusiu! — Anik nie mogła się powstrzymać, by co chwilę nie powtarzać: „tatusiu”.

— Energia! Trójkąt! Fotosfera! Kwazar! Mgławica! — szukał w kręgu uczonych terminów Nik.

— Księżyc! Błękit! Zieleń! Dzień! Noc! Chmura! — Radek wybierał słowa, które wiązały się z Ziemią.

— Pa-mięć!-Re-gu-la-cja! — To-po-lo-gia! — Sys-tem!

— Kopernik! Orbita! Kolekcja… ee, tego… Materia! Symetria! — Nik szybko zakrzyczał tę nieszczęsną „kolekcję”, która wypsnęła mu się wbrew jego woli.

— Dzień dobry! Góry! Tatusiu!

Posterunek trwał jak skała, biały, nieprzystępny, z zamkniętym na głucho włazem. Radek nabrał do płuc powietrza.

— Woda! Morze! Plaża! Las! Wiatr! Żagiel! Okno! Spacer! Powietrze! Wiosna! Lato! Jesień! Zima! Wakacje! Słońce!

— Słoń-ce-już-by-ło — zauważył robot.

— Cicho! Horyzont! Świt! Zachód! Aleja! Park! Ciepło! Słowik! Bocian! Róża! — zabrakło mu tchu.

Zrozumiał nagle, dlaczego Bysson i Dauba tak szybko wyczerpali swój zapas tlenu. Poczuł, że z czoła ściekają mu pod kryzę kasku strużki potu, i niespodziewanie znowu przyszedł mu na myśl Baś. Braciszek na pewno wołałby inaczej. Jak? Królewicz? Rycerz? Stoliczku, nakryj się? „Zwariowałem — powiedział sobie w duchu. — A jeśli nawet nie, to zaraz zwariuję naprawdę”.

Zerknął mimo woli na Anik, jakby chcąc sprawdzić, czy już czegoś nie zauważyła. Ale i ona, i Nik byli zbyt zajęci wynajdywaniem coraz to nowych haseł, żeby zaprzątać sobie głowę takimi drobiazgami, jak domniemane szaleństwo ich towarzysza.