124117.fb2
— Paskudztwo… brrr! — otrząsnął się Radek. Niezwłocznie zaczął korzystać z doświadczeń robota, to znaczy, szybko — choć z trudem — przestępować z nogi na nogę. Zatoczył kółeczko wokół pojazdu, a po-tem podbiegł truchcikiem do drzwi posterunku i zabę-bnił w nie pięściami.
— Otwierać! — ryknął. — Puścić!
— Szko-da-tle-nu — upomniał go ozięble robot.
— Zostaw! Jeszcze coś zepsujesz! — zlękła się Anik. — Może… zapukać? — zaproponowała przytomnie.
Radek posłuchał. W tym stanie ducha, w jakim się znajdował, posłuchałby również, gdyby mu ktoś poradził stanąć na rękach i w tej pozycji odśpiewać pieśń wojenną starożytnych Indian. Pochylił się i delikatnie, jak przesadnie nieśmiały gość, zastukał zgiętym palcem w pancerną płytę. Odpowiedziało ledwie słyszalne, głuche echo.
Opuścił dłoń i stał chwilę nieruchomo, nie myśląc o niczym. Następnie najzupełniej bezwiednie oparł się całym sobą o drzwi i, przytykając usta do szyby kasku, wyszeptał:
— Zbudź się, tu jest Anik, zbudź się…
— Nie stój w miejscu — przypomniał Nik. Radek ocknął się, wyprostował i spojrzał pod nogi, Ale jego stopy nie zagłębiły się ani o milimetr.
— Tam-moż-na-stać — sprostował robot. — Przed-wej-ściem-jest-be-to-no-wa-pły-ta.
— Aha — mruknął Nik. — Powinienem był sam zauważyć…
— Nie-mu-sia-łeś.-Od-te-go-je-stem-ja — podkreślił z godnością uniwersalny.
Nik skinął głową na znak, że docenia dobrodziejstwo, jakim jest posiadanie tak wspaniałego towarzysza, ponownie zeskoczył z łazika i podszedł do kopuły.
Radek zaczął tracić poczucie czasu. Wydało mu się, że przy tym nieczułym pancerzu tkwi już od wielu godzin, jeśli nie dni. Przed oczami zaczęły mu krążyć małe, jasne plamki. Zerknął na wskaźnik pod okapem kasku i stwierdził, że tlenu wystarczy mu jeszcze najwyżej na pół godziny. Nie przejął się tym odkryciem. W gruncie rzeczy w ogóle nie przyjął go do wiadomości. Wpatrywał się z rozpaczliwym uporem w ciemny prostokąt drzwi. Posterunek był bardzo mały. W jakiej odległości może być ojciec Anik? Dwa metry, trzy, najwyżej pięć. Śmieszne. Po tylu trudach dotrzeć tutaj, aby teraz sterczeć bezradnie kilka kroków od celu. I to tylko dlatego, że nie można odgadnąć, o czym myślał człowiek, zasypiając na tym gwiezdnym odludziu.
— Ocean… Promień… Loara… Karuś… — zaszeptało tuż za jego plecami.
Wzdrygnął się, nie zauważył, kiedy Anik wyszła z łazika i stanęła obok nich.
— Karuś? — powtórzył z wahaniem Nik. — Co to znaczy?
— To nasz piesek, spaniel. Tatuś go bardzo lubi — odpowiedziała łamiącym się głosem dziewczyna.
Nagle wszyscy poczuli pod nogami wyraźne drgnięcie, jakby wewnątrz jądra komety obudził się jakiś olbrzym i próbował teraz opuścić swoje więzienie. Po krótkiej chwili spokoju grunt zadygotał znowu. Kontury kopuły rozmyły im się w oczach jak sprężysty pręt, który ktoś wprawił w szybkie drgania.
— Wra-cać! — zawołał automat. — Szyb-ko!
Badek jęknął głośno. Jeśli nawet betonowe fundamenty budowli zaczynają już tracić oparcie, to znaczy, że wszystko przepadło. Piotr Jardin zginie… zginie, choć oni są tutaj, tak blisko!
— Nie!!! — wrzasnął z furią i znowu, jak przed chwilą, zaatakował właz pięściami.
Tym razem Anik nie próbowała go powstrzymać. Krzyknęła cicho i rozkładając ramiona upadła na drzwi. Uderzyła o nie tak mocno swoim próżniowym kaskiem, że ten nieco się przekrzywił.
— Anik, uważaj! — zawołał Nik. — Rozbijesz hełm!
— Na-tych-miast-do-ła-zi-ka! — Od-je-chać! — wołał dalej automat.
Radek poczuł, że płyta pod jego nogami zakołysała się lekko i uciekła w dół. Zatrzymała się zaraz — dwa, trzy centymetry niżej — ale i tego było dość, by chłopiec stracił równowagę. Zamachał ramionami i upadł ciężko na płytę włazu tuż obok Anik.
— Oddychasz?! — zawołał ze ściśniętym gardłem. — Anik, powiedz, czy oddychasz? Nie uszkodziłaś skafandra?!
— Nie — dziewczyna oderwała się z trudem od włazu i obiema rękami próbowała poprawić sobie kask. — Nie — powtórzyła szeptem — tylko włosy mi się zburzyły i teraz przeszkadzają.
Radek odetchnął z ulgą. Przypomniał sobie, co mówiła w czasie tej pamiętnej sceny, kiedy to na stole pojawił się wspaniały tort ze słodkimi warkoczami… Że zwija włosy na czubku głowy i robi z nich poduszeczkę, dzięki czemu próżniowy hełm nigdy jej nie gniecie. Ta poduszeczka musiała się teraz przesunąć.
— Twoje włosy… warkocze — powiedział nie zdając sobie sprawy, że mówi na głos.
W tym momencie stało się coś strasznego. Chłopiec, który wciąż jeszcze opierał się całym ciężarem ciała na płycie drzwi, poczuł, że te drzwi nagle znikają. Przekonany, że posterunek zapada się ostatecznie w głąb topniejącej komety i zaraz pociągnie ich za sobą w grząską czeluść, wydał przeraźliwy okrzyk i ostatnim, desperackim wysiłkiem spróbował odepchnąć Anik, ale już nie zdążył. Poleciał przed siebie, potknął się, zatoczył i wylądował w zupełnej ciemności na brzuchu. Za nim rozbrzmię wały jakieś głosy, ale ich nie słuchał. Cóż teraz pomogą słowa!
Raptem dokoła niego zaczęło się robić jasno. Światło było spokojne, mocne i padało na gładkie ściany oraz elastyczną wykładzinę podłogi. Wciąż jeszcze nie dowierzając własnym oczom, uniósł się ostrożnie na rękach i rozejrzał wokół siebie. Nie, to stanowczo nie było wnętrze komety. Podłoga, lampy, nisza ze skafandrami… Ależ to śluza! Komora śluzy! Prawie dokładnie taka sama, jak na „Ecie” albo w innych statkach! Czy to znaczy?… A cóż niby może znaczyć?! — Właz się otworzył… otworzył… otworzył… otworzył — powtarzał bezwiednie na głos, zanim wreszcie za którymś razem dotarło do jego świadomości całe znaczenie tego słowa. Wtedy zamilkł na moment, ale tylko po to, by głęboko zaczerpnąć do płuc powietrza. W następnej chwili wrzasnął tak, że aż osłona jego kasku napęczniała i zatrzeszczała ostrzegawczo.
— Hura!!! Hura!!! Hura!!! Otwarty!!! Otwarty!!! Otwarty!!!
Nagle coś go zastanowiło. To cudowne, że drzwi od posterunku wreszcie stanęły otworem, ale dlaczego akurat teraz, kiedy nikt nic nie mówił? Zaraz, zaraz… Anik wspomniała coś o swoich włosach, że jej przeszkadzają, a wtedy on powiedział… powiedział…
— Warkocze!!! — krzyknął zrywając się na równe nogi. — Warkocze! — powtórzył już trochę ciszej.
A więc wtedy, kiedy szukając rozpaczliwie hasła, zawołał: „Anik”, nie był wcale daleki od prawdy! I to słowo, to tak wiele mówiące słowo ze starej bajki o Królowej Śniegu, również nie było zupełnie bez sensu. Przecież Piotr Jardin, przed zaśnięciem, z miłością myślał o swojej córce. Pewnie zamknął oczy przywołując w wyobraźni jej portret i być może zupełnie bezwiednie podyktował komputerowi hasło: warkocze. Bardzo piękne hasło.
W tym momencie otworzyły się także wewnętrzne drzwi śluzy. Ujrzał niewielkie koliste pomieszczenie, pośrodku którego, przed wygaszonym panoramicznym ekranem, stał zwykły lotniczy fotel. Z boku, pod wklęsłą ścianą, znajdowało się coś, co na pierwszy rzut oka przypominało — wypisz, wymaluj — łoże śpiącej królewny zbudzonej przez bohaterskiego Basia. Na prostokątnej skrzyni wyścielonej białą tkaniną i zabezpieczonej otwartą teraz przeźroczystą pokrywą — spoczywał mężczyzna w kompletnym próżniowym rynsztunku. Miejscowe automaty musiały tylko co zakończyć swoje czynności, bo w ścianę chowały się jeszcze powoli dwa skomplikowane wysięgniki zaopatrzone w jakieś uchwyty, lampki, czujniki i oplecione siatką cieniutkich kolorowych przewodów.
Radek, tłumiąc rozpierającą go dumę, chciał właśnie powiedzieć możliwie obojętnym tonem: „dzień dobry”, -kiedy otrzymał takie uderzenie w plecy, że przefrunął jak ptak przez pół kabiny i wylądował na oparciu wspomnianego lotniczego fotela. Jego uzasadniony protest został jednak zagłuszony przez radosny pisk:
— Tatusiu! Tatusiu! Tatusiu!
— Anik? — zabrzmiał zdziwiony, lekko zachrypły głos. — Anik!
Cudowną, choć tym razem na szczęście wcale nie baśniową scenę powitania „śpiącego królewicza” zmącił odgłos przytłumionego grzmotu, któremu towarzyszył silny podziemny wstrząs. Ponure siły zmieniające twar dą kometkę w bryłę topniejącego lodu znowu przypominały o sobie.
— Wszys-cy-do-ła-zi-kai-Od-da-lić-się! rozpacz-liwie wołał niewidoczny robot.
Niespodziewanie zawtórował mu znajomy męski głos:
— Otwarte! Popatrz! Otwarte! Brawo, dzieci!
— Rzeczywiście, otwarte — przytaknął Daubie Alan Bysson. — Przyjechaliśmy już po wszystkim. Ale teraz musimy stąd wiać.
— Wszys-cy-d o-ła-zi-ka! — Od-da-lić-się!
— Nik, co robisz? — zabrzmiał ponownie głos Witolda Dauby.
— Jak to: co? — odpowiedział syn autora wspaniałych filmów podróżniczych. — Zdjęcia! To będzie najważniejszy moment reportażu z wyprawy na K-1. Nie przeszkadzajcie.
— Wejdź przynajmniej do łazika — poradził Bysson. — Tak będzie bezpieczniej. Stamtąd też możesz kręcić.
— Nie — odrzucił propozycję rudy. — Muszę widzieć, co dzieje się wewnątrz.