124117.fb2
— Och, przestańcie! — przerwał mu boleściwy okrzyk. Anik, jakby już poczuła żar bijący od ognistego stosu, zerwała się z miejsca i skoczyła w stronę drzwi.
— Ja… ja nie jestem głodna! Ja… przepraszam! — wydyszała jeszcze i zniknęła w korytarzu.
Zebranym mignął tylko piękny gruby warkocz, który w świetle lamp zalśnił przez moment najczystszym złotem.
— Noicoterazbędzie — westchnął O’Claha.
— Biedne dziecko — szepnęła Patt. — Ma tylko Piotra… Wiecie przecież, że jej matka zginęła w katastrofie promu kosmicznego, kiedy Anik miała dwa latka. Przyleciała aż z Gagarina i nie mogła się zobaczyć z ojcem. Nic dziwnego, że jest zdenerwowana. A teraz jeszcze zrobiliście jej wielką przykrość.
— Co ja takiego powiedziałem? — przestraszył się słynny podróżnik. — Przecież chciałem tylko…
— To nie pan! — nie pozwolił mu skończyć Radek, który dopiero w tej chwili odzyskał zdolność mowy. — To Baś! — wysyczał, zaciskając kurczowo pięści. — Ten żarłok! Ta buła nadziewana! Ta… ta… ta purchawka!
— Ten — poprawił odruchowo profesor Yaic. — Ten purchawka.
— Co ja? Co ja? Dlaczego ja? — protestował purchawka.
— Uspokójcie się — Patt spojrzała na Basia smutnym wzrokiem i położyła mu rękę na ramieniu. — Widzisz, zaczęliście mówić o warkoczach i Anik pomyślała, że chodzi o nią, a potem, kiedy zrozumiała, że się pomyliła, było jej przykro. Każdej dziewczynie zrobiłoby się głupio w takiej sytuacji. Ale wszystko można było jeszcze naprawić, gdyby nie to, co profesor Yaic powiedział o paleniu czarownic. Nasz szef powinien uprzedzać, kiedy ma zamiar zażartować — ciągnęła niewinnym tonem, wznosząc oczy ku sufitowi — bo czy mówi o czarownicach, torcie, czy też o najnowszych badaniach Galaktyki IC 40, brzmi to zawsze tak, jakby informował o niebywałym odkryciu naukowym… Biedna Anik — zakończyła.
— Tak brzmi? — zdziwił się Yaic. — Tak — odpowiedział sam sobie. — Niedobrze. Bardzo niedobrze — wyraził ubolewanie.
— Czy długo będziemy jeszcze roztrząsać ten nie mający żadnego znaczenia incydent? — spytał nosowym głosem Nik.
Radek w pierwszej chwili nie dowierzał własnym uszom. Następnie doszedłszy do przekonania, że jednak usłyszał dobrze, poczuł nieprzepartą chęć porwania ze stołu feralnego tortu i umieszczenia go na rudej głowie zarozumialca.
Na szczęście, zanim doszło do tej ostateczności, w ak-cję wkroczył ojciec niedoszłej ofiary.
— Mój syn udaje, że obchodzą go tylko jego zbiory, podróże kosmiczne i zawiłe problemy astrografii — stwierdził pogodnie. — Nie przejmuję się, bo wiem, ze mu to przejdzie. Najlepiej nie zwracajmy na niego uwagi.
Radek wpatrzył się z wdzięcznością i zachwytem w uśmiechnięte oblicze słynnego podróżnika. Wypada wyjaśnić, choć w gruncie rzeczy sprawa jest aż nadto oczywista, że kasztanowe warkocze Anik, jej wielkie niebieskie oczy, małe dołeczki w policzkach i zgrabna figurka od pierwszej chwili wywarły na bracie żarłocznego Basia kolosalne wrażenie.
— Nieładnie wyszło — westchnął po dłuższej chwili milczenia doktor Olcha — ale dajmy dziewczynie ochłonąć i zajmijmy się nareszcie twoimi warkoczami — zerknął z uśmiechem na Patt.
— Tak, tato, tak — poparł go skwapliwie Baś. Patt Hardy uniosła ręce na znak kapitulacji, a następnie ukrajała pierwszą, wielką porcję.
— To dla Anik — powiedziała, odstawiając talerzyk na bok.
W jadalni zapanowało teraz pełne skupienia milczenie przerywane jedynie głuchymi pomrukami ucztujących. Pierwszy skończył Oleg Zadra.
— Pycha! — odsapnął. — Biedny Piotr…
— Ummm… urn… — mamrotał z rozkoszą Baś.
— Poemat…
— A propos Piotr — profesor Yaic podniósł się ciężko — muszę was przeprosić i usiąść przed ekranem. Piotrowi pewnie nudzi się samemu. Zresztą i tak nie powinniśmy go tracić z oczu.
— Niemówmuotorcie — przestrzegał O’Claha. — Gotów wszystko rzucić i przyleciećtunapiechotę!
Szef stacji K-1 odpowiedział poważnym skinieniem głowy, po czym wyszedł do sąsiedniej kabiny, pozostawiając otwarte drzwi. Radek obserwował, jak siada w wygodnym fotelu przed ekranem, z którego chwilę później wyjrzała uśmiechnięta twarz ojca Anik. Obraz na ekranie był tak wyrazisty, iż mogło się wydawać, że Piotr Jardin naprawdę uczynił to, czego obawiał się profesor O’Claha — przyszedł na świąteczną kolacje.
— Co będziemy robić? — Oleg Zadra rozejrzał się pytająco po obecnych.
— Miały być trzy dni świąt — przypomniał z melancholią doktor Olcha. — Tańce, hulanki, swawola.
— O tańcach nie ma mowy — ucięła zdecydowanie Patt. — Kiedy pomyślę o tamtej kosmicznej muzyce… brrr… — wzdrygnęła się.
— Może zagramy w szachy? — zaproponował po namyśle sławny podróżnik.
— A czy są tutaj prawdziwe szachy? — wyraził wątpliwość Nik.
— Oczywiście!
— Niechbędzie! — zgodził się O’Claha. Patt Hardy wstała. Wzięła zarezerwowaną dla Anik porcję tortu i skierowała się ku drzwiom.
— Przygotujcie wszystko, a ja pójdę z misją dobrej woli — oświadczyła. — Nie możemy przecież zostawić dziewczyny samej przez cały wieczór. Spróbuję ją namówić, żeby też zagrała.
Stół z resztkami uczty powędrował pod ścianę. Od podłogi do sufitu kabinę wypełniło delikatne, różnobarwne rusztowanie. Załoga stacji miała p r a w d z i-w e szachy.
Specjalny zestaw projektorków rzucał krzyżujące się w przestrzeni pojedyncze promienie światła. Białe linie tworzyły trójwymiarową szachownicę. Pionki i figury powstały ze zgrabnie ukształtowanych plam, jakby z kolorowego szkła. Ich ruchy dyktowali gracze komputerowi, który przekazywał polecenia projektorom. No” a jeśli chodzi o oznaczenie pól, na które chciało się przesunąć figurę… Cóż, szachiści ery kosmicznej od dziecka są przecież za pan brat z przestrzenią. Wystarczy im uruchomić wyobraźnię, aby widzieć trójwymiarową szachownicę dokładnie tak samo, jak dawniej ludzie widzieli przed sobą dwubarwne kwadratowe pólka.
Wróciła Patt, prowadząc ze sobą nieco zmieszaną Anik.
— Ktozkimgra? — zawołał szybko profesor O’Claha, nie chcąc dopuścić, aby ktoś wyrwał się z jakimiś przeprosinami lub, co gorzej, z wyjaśnieniami. Niczego by one nie wyjaśniły, mogłyby najwyżej rozpętać nową burzę „warkoczową”.
Oleg Zadra grał z Anik, Radkowi, któremu sekundował Baś, przyszło się zmierzyć z Nikiem, a Patt przypadł jako przeciwnik Sean O’Claha. Doktor Olcha oświadczył, że musi pójść pomóc profesorowi, i przeszedł do sąsiedniego pomieszczenia. Może rzeczywiście chciał się przekonać, co słychać u Piotra Jardin, a mo~ że po prostu postanowił nie psuć zabawy. Prawdziwe szachy mają bowiem to do siebie, że najwygodniej gra się w sześć osób.
O’Claha po skomplikowanej rozgrywce pokonał Patt, co skwitował wygłoszeniem triumfalnej mowy, jak zwykle niezbyt zrozumiałej. Radek, ku swojemu wielkiemu zmartwieniu, uległ Nikowi, który okazał się nadspodziewanie dobrym graczem, natomiast Anik wygrała ze słynnym Olegiem Zadrą.
— Brawo! — zawołał rycersko ten ostatni. — Już dawno nikt mnie tak gładko nie pokonał!
— Udało mi się — odrzekła z miną niewiniątka Anik.
Skromność nie przeszkodziła jej jednak okryć się radosnym rumieńcem, z którym wyglądała tak ślicznie, że Radek musiał natychmiast sprawdzić, czy na suficie nie dzieje się coś, co wymagałoby jego interwencji.
— Gramy jeszcze? — spytał Nik.
— Nienienie — wycofał się profesor O’Claha. — Wygrałemichcępójśćspać z wieńcem laurowym nagłowie.
— Wieńcem? — powtórzył bezwiednie Radek, ciągle szukając czegoś nad sobą.
— Może kolacja była zbyt obfita? — Anik uniosła brwi, przez co jej wielkie, niebieściutkie oczy zrobiły się jeszcze odrobinę większe. — Ojciec zawsze mówi, że słodycze fatalnie wpływają na funkcjonowanie umysłu.
— Mnie nie zaszkodziły — podkreślił sucho Nik.
Dziewczyna skłoniła się z wdziękiem.