124117.fb2
— Świetnie mi się spało, ale trochę długo. Najwyższy czas pomyśleć o śniadaniu. Kto odgadł hasło? Kto powiedział: „warkocze”? — zainteresował się nagle.
Anik natychmiast wysunęła się z jego ramion, natomiast Radek ni stąd, ni zowąd poczuł, że zupełnie zaschło mu w gardle, więc zaczął pilnie pochrząkiwać. „Śpiący królewicz” obserwował te poczynania z rosnącym zdziwieniem, po czym powtórzył:
— Kto odgadł hasło? Miałem je napisać obok włazu, ale przedtem chciałem przerobić nadajnik. Niestety, nie udało mi się nawiązać łączności. Próbowałem tak długo, aż wyczerpałem zapas tlenu. Wtedy komputer, nie pytając, położył mnie od razu spać. Więc co z tym hasłem?
— To ja… Przypadkiem… — bąknął niezdecydowanie Radek.
Anik spuściła głowę i odwróciła się szybko. To wystarczyło. Piotr Jardin roześmiał się i zawołał rozkładając ręce:
— No, tak! Widzę, że nie tylko mnie podobają się twoje warkocze.
— U-cie-kaći-U-cie-kać! — nawoływał tragicznym głosem robot.
— Co wy tam robicie?! — denerwował się Dauba.
— Przestań filmować i natychmiast chodź tutaj! — krzyknął ostro Bysson. — Wsiadaj!
— Idę — odpowiedział niechętnie Nik.
— Wyłaźcie już stamtąd! Hej! Ten domeczek zaraz da nura pod ziemię! — wzywał fotonik.
Piotr Jardin westchnął, przeciągnął się, po czym rozłożył ramiona, objął nimi Anik i Radka i popchnął ich do wyjścia.
— Mają rację — mruknął. Rozejrzał się ostatni raz po swojej „sypialni”. — Szkoda posterunku.
Zarówno Anik, jak i Radek opuścili jednak ciasne pomieszczenie — bez cienia żalu.
— Więc tak to wygląda — mruknął pod nosem ojciec Anik, kiedy Dauba zapoznał go pokrótce z historią K-1 i obecną sytuacją.
Wszyscy, łącznie z uniwersalnym, siedzieli w łaziku, który oddaliwszy się kilkadziesiąt metrów od miotanego coraz gwałtowniejszymi wstrząsami kopulastego budyneczku, stanął na wierzchołku jednego z wzniesień.
— Krótko mówiąc — i ciągnął z ledwie słyszalną nutką ironii Piotr Jardin — nasze położenie jest wręcz wyborne.
— Uhm… — potwierdził bez entuzjazmu fotonik. — Mamy energię, tlen^ łazika i automat. Możemy czekać.
— Jak długo? — spytał półgłosem Jardin. Dauba zawahał się.
— Choćby i pięć godzin — odpowiedział po chwili, ze sztucznym uśmiechem. — Przywieźliśmy rezerwowe butle z „Ety”.
— Pięć godzin — powtórzył jak echo egzobiolog. Nastała cisza, w której rozbrzmiewał tylko cichy szmer pracującej bez przerwy kamery. Nik postanowił zakończyć film dramatyczną sceną zagłady posterunku.
— A kiedy po nas przylecą? — Anik, przytulona do ramienia ojca, spojrzała mu z ufnością w oczy.
— Nie mamy kontaktu — przypomniał Bysson. — Anteny „Ety” poszły w strzępy. Komputer także nic nie wie. Ale załóżmy, że za sześć albo siedem godzin… w najlepszym wypadku.
— To co zrobimy? — przestraszył się Radek. — Skoro tlenu mamy na pięć??
— Wrócimy na teren dawnej stacji. Tam jest tlen, w tych przewróconych rakietach. A może którąś z nich uda się podnieść i uruchomić? — mruknął bez przekonania fotonik. — W gruncie rzeczy nie chodzi o tlen. Pierwsze pytanie brzmi, jak długo ta skorupa zechce jeszcze unosić na swojej powierzchni łazika… i nas — zakończył szeptem.
— To i tak szczęście, że wróciliście akurat w momencie, kiedy mnie zbudzili — powiedział po chwili ojciec Anik. — Zawsze raźniej razem.
— Bylibyśmy wrócili wcześniej — odpowiedział Dauba — ale ładowaliśmy miotacz laserowy — wskazał kabinę drugiego łazika, z której sterczała cienka czarna rurka. — Myśleliśmy, że trzeba będzie wypalić otwór w posterunku…
— …narażając mnie na to, że polecę zobaczyć, jak ta śliczna kometka wygląda od środka — podchwycił egzobiolog. — Piękne dzięki. Grunt to mieć oddanych przyjaciół — pokiwał głową.
— A skąd niby mieliśmy wiedzieć, że zanim wrócimy, Radek odgadnie hasło? — bronił się fotonik. — Przecież sami próbowaliśmy godzinę i nic.
Nagle stojący dotąd spokojnie łazik gwałtownie zadygotał.
— Jaz-da! — Jaz-da! — zakrzyknął robot. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Wszyscy unieśli się z miejsc i z napięciem patrzyli w stronę białego budyneczku, który zaczął falować, jakby unosił się na rozkołysanym stawie. Raptem na moment znieruchomiał, a potem w ułamku sekundy zniknął im z oczu, zapadając się w otchłań. Mignęły jeszcze drgające rozpaczliwie koniuszki anten, a chwilę później czarna jama, która powstała w miejscu, gdzie kilkanaście minut temu Piotr Jardin spał za pancernymi drzwiami, zaczęła się wypełniać jakąś bezbarwną, półpłynną masą.
Pojazd, w którym stali, zatrząsł się ponownie i przechylił niebezpiecznie na lewą burtę.
— Do-ty-łu! — Do-ty-łu! — Ucie-kać! — błagał uniwersalny.
— No! — odetchnął z satysfakcją Nik, opuszczając kamerę. — Mam wszystko! Ale będzie film! Szkoda tylko, że lodowe kamienie… — nie skończył.
Spojrzał na środek placyku, gdzie nie było już nawet tych rozpłaszczonych placków, w jakie przekształciły się tajemnicze purchawki, i pokiwał głową.
Silnik łazika zagwizdał na wysokich obrotach. To Bysson uznał w końcu, że nie ma sekundy do stracenia. Koła pojazdu długo wibrowały w miejscu, zanim rozpędzony do granic wytrzymałości silnik wyrwał je z grzęzawiska. Szarpnęło tak, że omal nie wylecieli głowami naprzód, przez przedmą szybę, ale łazik ruszył. Jakiś czas jechali jeszcze tyłem, po czym wykręcili, ominęli koliste wzgórze i przyśpieszyli.
— Bar-dzo-dobrze.-Bar-dzo-do-brze — cieszył się robot.
— Nie ma mojego łóżeczka! — powiedział z melancholią Piotr Jardin. — Nie ma stacji i nie ma purchawek. A taki byłem ciekaw, co w nich siedzi! Przed katastrofą długo przecież obserwowałem ich „twórczość”. Wiecie — dodał z ożywieniem — po pewnym czasie to przestawało denerwować. W końcu wydawało mi się chwilami, że jestem na jakiejś wystawie albo na koncercie.
— Uczeni w bazie mówili, że one mogą być żywe — przypomniał sobie Radek. — Ale nie tak jak zwierzęta czy rośliny, tylko inaczej.
— Nie opowiedziałem ci jeszcze wszystkiego — rzekł cicho fotonik unikając wzroku ojca Anik. — Przez te purchawki my… to znaczy, ja…
— My — wtrącił ponuro, lecz zdecydowanie Bysson.
— My — powtórzył Nik.
—..spowodowaliśmy katastrofę stacji, a potem nie polecieliśmy po ciebie.
Egzobiolog zaniemówił ze zdziwienia.
— Jak to! — wybuchnął wreszcie. — Co ty wygadujesz?! Przecież to właśnie wy przybyliście tutaj… gdyby nie to…
— Ale mogliśmy przylecieć wcześniej. Wiesz, Piotrze — głos Dauby brzmiał coraz chrapliwiej — proszę cię, nie mów na razie o purchawkach.
Potem szczerze, niczego nie ukrywając, opowiedział ojcu Anik całą historię.
— Dlatego zostałeś tutaj sam i o mało nie zginąłeś. Wiem, co o mnie teraz myślisz — fotonik zniżył głos do szeptu — ale bądź pewny, że ja wyciągnę konsekwencje z mojego postępku, nawet jeśli nie zrobi tego nikt inny. Jako naukowiec i jako człowiek zachowałem się… — urwał i zamknął oczy. Milczał dłuższą chwilę poruszając bezgłośnie wargami, po czym zakończył: — Pozwolisz, że wrócimy do tej rozmowy, kiedy będziemy już bezpieczni?
Piotr Jardin słuchał, nie przerywając, z nieodgadnio-nym wyrazem twarzy. Teraz zastanowił się jeszcze przez chwilę, po czym skinął głową.