124117.fb2
— Wszystko w porządku.
— Alan?
— Zdrowy.
— Witold?
— Zdrowy.
Nastąpiła krótka przerwa, po której odezwał się jeszcze jeden głos.
— Dzię-ku-ję.-Spraw-ny.
Teraz dopiero Kuningas zaśmiał się cicho.
— Widzę, że naprawdę zdążyliśmy w porę — stwierdził. — Uwaga! Przystępujemy do ostatnich manewrów…
— Prawda! — Dauba palnął się dłonią w kask, aż ten podejrzanie zatrzeszczał. — Przecież baza także ma napęd, na wypadek gdyby trzeba było skorygować jej orbitę. Ale żeby użyć takiego kolosa do podróży międzyplanetarnej… Nie, mnie nigdy nie przyszłoby to na myśl!
— Na szczęście komuś przyszło — odpowiedział w słuchawkach wyraźny już głos profesora O,Clahy. — Nie, nie — uprzedził ewentualne pytania — nie mnie i w ogóle żadnemu z moich wielce uczonych kolegów. Przylecieliśmy tylko dzięki Basiowi i jego bajkom.
— Ściślej mówiąc, jednej z bajek — poprawił doktor Olcha. — Pamiętacie tę o cudownej lampie Ala-dyna? Tam jest taki wielki pałac, który cały przenosi się z miejsca na miejsce jak piórko. Właśnie tę bajkę przypomniał nam Baś… i oto jesteśmy!
— Ja także pomyślałem o bajce — zawołał bez namysłu Radek — kiedy próbowaliśmy otworzyć drzwi posterunku!
— Mniejsza z tym — pisnęła Anik.
Być może Radek nie zwróciłby uwagi na ten sła-biutki protest, gdyby niespodziewanie nie wtrącił się także uniwersalny.
— Baj-ka? — Co-to-jest-baj-ka?
— Baś ci to wytłumaczy! — odpowiedział z góry głos Blacka Rondella.
Nastała chwila ciszy, a następnie słaby damski głos spytał:
— Anik?
— Proszę?
— Jak się czujesz, kochanie? — Patt mówiła tak, jakby sama miała za chwilę zapaść w ciężkie omdlenie.
— O, świetnie! — odkrzyknęła z przekonaniem dziewczyna. — Patt!
— Co, kochanie?
— Jak to cudownie, że jesteście!
— A… a twój ojciec? — Patt zająknęła się. — Czy nic mu się nie stało?
— Owszem — wyręczył córkę Piotr Jardin. — Jestem bardzo, bardzo chory, ale nie pójdę do lekarza i nie pozwolę sobie zmierzyć gorączki. Popękałyby wszystkie termometry… Patt…
Słuchawki odpowiedziały cichym: — Och! — poczym odezwał się rzeczowy głos Coxa:
— No, pięknie. A teraz proszę wsiadać.
Nad głowami rozbitków ukazała się kolista konstrukcja przypominająca trochę ogromną miskę. Z jej o-brzeża biegła w górę poczwórna lina, której koniec ginął w czarnej chmurze otoczonej białymi gwiazdami reflektorów. Kiedy całe towarzystwo przeniosło się z tratwy do tej osobliwej windy, nadszedł także robot. Tak długo oczyszczał swoje stalowe stopy z kleistej substancji K-1, aż wreszcie zniecierpliwiony Dauba chwycił go za chrząszczowate ramię i siłą wciągnął do środka.
— Kokosisz się jak stara panna przed pierwszą randką! — parsknął. — Nie martw się! W bazie zaprowadzę cię do manicurzystki!
— Wca-le-się-nie-ko-ko-szę.-Grunt-mo-że-być-ska-żo-ny — wycedził robot i obrażony zamilkł.
Miska, kołysząc się jak balon przy łagodnie wiejącym wietrze, powędrowała w górę.
— Żegnajcie, purchawki! — zawołał Piotr Jardin, spoglądając w tę stronę, gdzie jeszcze kilka godzin temu stał jego samotny posterunek obserwacyjny. — Może kiedyś znowu się spotkamy — dodał ciszej. — Gdzieś wśród gwiazd… Wtedy zaśpiewacie inaczej i pokażecie nam ładniejsze obrazki!
— Żegnaj, „Eto” — wyszeptał Alan Bysson. Radek drgnął. Głos pilota był przejmująco smutny. „Trzeba mu koniecznie pomóc… Im pomóc” — poprawił się w duchu, zerkając na Daubę. Gorączkowo uruchomił swoje szare komórki, ale zanim wpadł na jakiś pomysł, przypomniał sobie swoje podejrzenia, że oni nie mogli działać sami. To niemożliwe, żeby Bysson — tak po prostu — dał się namówić na nielegalny lot po purchawki.
Myślał jeszcze przez chwilę, po czym widząc, że nad ich głowami coraz wyraźniej rysuje się otwarty właz, zawołał:
— Tato! Tato!
— To ty, Radku? — odezwał się natychmiast' doktor Olcha.
— Tak! Słuchaj, ja naprawdę chciałem ci wcześniej o wszystkim powiedzieć, ale…
— Wiem już — mruknął z przekąsem ojciec. — Nie składało się.
— Tak… to znaczy, nie. Ja… Tato, pan Dauba i nasz pilot byli wspaniali! — krzyknął niespodziewanie dla samego siebie. — Jeśli nawet przedtem zrobili coś, czego nie powinni, to potem polecieli sami ratować ojca Anik, opiekowali się nami, jeździli od posterunku do „Ety”, dowozili tlen, narzędzia…
— Przestań — przerwał mu ze ściśniętym gardłem Dauba — przestań… Ale Radek nie zważał na nic.
— Tato! — wołał z desperacją. — Skoro ktoś ich namówił… Tato, ten Cox na pewno coś wiedział? To, co mówił, że nie można przywozić na Ziemię niezbadanych przedmiotów, wiesz, wtedy kiedy w tym niby-parku coś spadło z nieba, pasuje jak ulał do historii purchawek! Potem jeszcze kilka razy mówił tak, jakby wiedział, co „Eta” przywiozła z K-1 i co było w tej sondzie, która wybuchła! No i sam ją przecież zniszczył. A w nocy na lądowisko, gdzie pan Alan i Witold rozmawiali o swoim locie, przyszedł także profesor Fufurya! Od razu sobie pomyślałem, że nie trafił tam przypadkiem. Pan Dauba wyśmiał mnie, jak mu o tym mówiłem. Ale ja przecież widziałem, że profesor robił przedtem różne obliczenia. Widziałem go, wyświetlał wzory na „zielonej” ścianie! Na lądowisku nic nie powiedział, bo był tam także Nik, ale… On także może należeć do szajki!
— Coooo? — w słuchawkach odezwał się dźwięk, jakby startowała staroświecka syrena alarmowa.
Młody fotonik otrząsnął się z przygnębienia i słuchał wywodów Radka z rosnącym zdziwieniem. Kiedy padłosłowo „szajka”, położył chłopcu rękę na ramieniu i powiedział zaskakująco pogodnym głosem:
— Nie, nie, dziękujemy ci z Alanem za dobre chęci, ale profesor nie należy do żadnej szajki. I naprawdę-o niczym nie wiedział.
— Co!!! Co!!! Co!!! — syrena wzniosła się w najwyższe rejestry i tam eksplodowała głosem znakomitego grawitonika. — Szajka?! Ja?! Ha!
— Mówićmówićmówić! — napomniał go profesor O’Claha.
— Nie!!! — zaryczał Fufurya. — Potem! Teraz skarcić! Zmiażdżyć! Szajka!!! Ja!!! Ooooo!
— Nie gniewaj się, Mig — próbował udobruchać uczonego doktor Olcha. — Chłopiec ma za sobą ciężkie przejścia. Nie wie, co mówi.