124117.fb2 Kr?lowa Kosmosu - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 45

Kr?lowa Kosmosu - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 45

— Jak to? — spytali równocześnie Radek i Oleg Zadra. — To kim Alan był?

— Pilotem dalekiego zasięgu w Ośrodku Wielkich Szybkości — odpowiedział pracownik Centrali Ochrony Planet. — Tam właśnie poznał Witolda Daubę. Bysson oblatywał eksperymentalne modele rakiet, był prawdziwym asem. Dwa lata temu miał wypadek. Niegroźny, ale komisje lekarskie badające pilotów są, jak wiecie, niezwykle skrupulatne. Obawiano się, że uraz, którego doznał, może kiedyś dać znać o sobie, i to w najmniej odpowiednich okolicznościach. Krótko mówiąc, dano mu licencję pilota średniego zasięgu i odesłano go do grupy patrolowej. Prosił, odwoływał się, ale nic nie pomogło. Jego ostatnie podanie trafiło jednak do Centrali i nasi specjaliści orzekli, że sprawa zasługuje na ponowne rozpatrzenie. Ponieważ i tak akurat leciałem tutaj w związku z purchawkami, obarczono tą misją mnie. Miałem zebrać najlepszych pilotów, uczonych i lekarzy z Instytutu Galaktycznego, a także

Ośrodka Wielkich Szybkości, żeby ostatecznie zadecydowali, czy Alan może odzyskać dawną licencję. Teraz… — zawahał się — powinien właściwie złożyć nadzwyczajny raport i czekać, co z tego wyniknie. Ale faktem jest, że jako pilot Bysson wykazał się pełną sprawnością… Nie wiem… — zakończył niezdecydowanie.

— Jednak poleciał w tajemnicy przed wszystkimi na K-1 — mruknął po chwili Yaic. — Jednak zabrał lodowe kamienie, chociaż to groziło nieobliczalnymi następstwami.

— No, właśnie — westchnął Cox. — Cóż, takiego postępku nie można usprawiedliwić. Nie — powtórzył, jakby odpowiadając na pytanie, które sam sobie w duchu postawił. — Ale… Co innego usprawiedliwić, a co innego: zrozumieć. Widzicie, dla Alana latanie było wszystkim. Przeniósł się do bazy instytutu, bo nie chciał pozostać jako pilot średniego zasięgu tam, gdzie był znany jako najlepszy oblatywacz, mistrz w swoim fachu. Wszystkim było głupio, kiedy odjeżdżał. Dlatego pozwolono mu zabrać rakietę, na której latał przed wypadkiem.

— „Etę”! — wyszeptał bezwiednie Radek. Cox skinął głową.

— Tak, „Etę”. Już wtedy kiedy lecieliśmy na orbitę Trytona, „Eta” wzbudziła moje podejrzenia. Odpowiedź z Centrali te podejrzenia potwierdziła. No, ale wracajmy do historii Alana. Potem na K-1 znaleziono grające kamyki, a równocześnie do bazy przybył na staż Witold Dauba. Znacie go lepiej ode mnie. To zapaleniec, jeden z tych, dla których pierwszy lot w gwiazdy to zaledwie wstęp do podróży poza Galaktykę, w najdalsze zakątki wszechświata.

— Wszyscy tak myślimy — wtrącił doktor Olcha.

— Ale nie wszyscy zapominamy przy tym, po co tam chcemy lecieć i… dla kogo. Nik to już zrozumiał. -Białowłosy uśmiechnął się przelotnie, po czym mówił dalej: — Wy pewnie nie znacie historii walki z kosmicznymi przemytnikami, nas jednak uczą tego, kiedy zaczynamy pracę w Centrali. W końcu to nie tak dawno, zaledwie dwieście lat temu. Działały wtedy bandy wyposażone w świetny jak na owe czasy sprzęt, które nielegalnie przywoziły na Ziemię odłamki skał z planet i asteroidów, bryłki gruntu, minerały, rudy i szczątki meteorytów. Sprzedawano je za bajońskie sumy.

— Komu? — wykrzyknął z niedowierzeniem Radek. — Któż to kupował? Przecież uczeni i tak mieli do nich dostęp.

— Nie wszyscy uczeni — odpowiedział z naciskiem Buddy Cox. — Na przykład nie mieli do nich dostępu młodzi stażyści, nawet tak zdolni, jak Witold Dauba. Ale wtedy nie chodziło o naukę… W każdym razie nie tylko o naukę. Pamiętajcie, że działały jeszcze wielkie, prywatne koncerny, które bez skrupułów walczyły ze sobą o zyski. One były głównymi klientami przemytników. Istniała przecież możliwość odkrycia nowych pierwiastków, drogocennych kopalin, w ogóle tajemnic przyrody, które można by wykorzystać w przemyśle, żeby prześcignąć i zniszczyć konkurentów. A poza tym wówczas także byli kolekcjonerzy — znowu uśmiechnął się do Nika. Zaraz jednak spoważniał. — Opowiadam te stare dzieje, bo chociaż dziś nie ma już przemytników, ale czasem w którymś z nas w chwili słabości odezwą się echa najrozmaitszych złych nawyków odziedziczonych po przodkach. Gdyby wszyscy zawsze umieli zapanować nad sobą, niepotrzebna byłaby moja Centrala. Przecież nikt nie chce świadomie szkodzić Układowi i ludziom. Witold Dauba także myślał tylko o tym, że purchawki mogą się przyczynić do odkrycia energii, która przybliży nam gwiazdy. Uległ swojej pa sji zapominając, że nie wolno mu tego robić. Nie zawahał się nawet wciągnąć w swoją grę Byssona. Ba, obiecywał, że pomoże mu odzyskać dawną licencję. Wątpię, czy taki stary wyga, jak Alan, uwierzył w to,' że Dauba; choćby nawet chciał, naprawdę może mu pomóc, ale… bardzo tęsknił do dalekich lotów. Wyprawa na K-1, prawdziwy, niebezpieczny lot to była z kolei dla niego gratka, której nie potrafił się wyrzec. Wziął „Etę” i wystartował. Dalszy ciąg znacie. Tak… — zrobił krótką pauzę. — Widzicie — podjął z namysłem — mówimy o winie Dauby i Byssona. Cóż, początkowo rzeczywiście myśleli tylko o tym, żeby się nie zdradzić. Jednak kiedy ujrzeli eksplozję na orbicie Trytona i kiedy wysłuchali opinii komputera, szybko doszli do wniosku, że nie wolno czekać na wezwane przez bazę statki. Polecieli. Wyprawa ratunkowa była niebezpieczna, jak sami najlepiej wiecie, ale. oni nie bali się o swoje życie. Tracili znacznie więcej. Obydwaj wszystkie swoje pragnienia i ambicje związali z badaniem i podbojem kosmosu. Czym dla Byssona jest latanie, tym dla Witolda nowe paliwa i supersilni-ki. Z tego, przynajmniej w ich własnym mniemaniu, musieli zrezygnować, przyznając się, że chcieli nielegalnie zdobyć purchawki. Nie mogli przecież liczyć na to, że ten postępek ujdzie im płazem… Bysson był pewny, że raz na zawsze pożegna się z rakietami, już nie tylko dalekiego zasięgu, natomiast Dauba uważając, że żaden z zespołów pracujących w kosmosie nie zechce go mieć w swoim gronie, postanowił wrócić na Ziemię i zapomnieć o gwiazdach. A jednak polecieli, aby ratować człowieka. Z pewnością nie usprawiedliwia ich wcześniejszego postępku to, że jeden bardzo chciał latać, a drugi budować superszybkie silniki. Natomiast fakt, że tak prędko nie tylko uznali swój błąd, lecz zdecydowali się go także naprawić rezygnując z osobistych marzeń, wystawia im, przynajmniej w moich oczach, już całkiem inne świadectwo. Nie wiem, co wy o tym myślicie… Ja jednak zwołam tę komisję i zrobię wszystko, żeby Alan odzyskał swoją dawną licencję.

— A ja — przerwał zdecydowanie profesor Yaic — nie puszczę Dauby na żadną Antarktykę! Chyba że będzie chciał wrócić do Ośrodka Wielkich Szybkości. Jest za zdolny na to, aby miał podlewać kwiatki na Ziemi.

— Tak! — zawołał Fufurya. — Błąd! Wina! Różnie bywa… — zniżył głos i zamyślił się. — Nie ten jest odważny, kto w ogóle się nie boi, tylko ten, kto umie przezwyciężyć swój strach — zamruczał po chwili. — To samo dotyczy innych cech naszego charakteru. Bywa, że palnie się głupstwo albo coś nabroi. To jeszcze niewiele świadczy o człowieku. Najważniejsze, jak za-chowa się potem. No, co się gapisz? — ni stąd, ni zowąd huknął na Coxa, który odruchowo uniósł ręce w obronnym geście. — Idź już! Sprowadź ich tutaj i powiedz, że Patt… — urwał nagle i łypnął wściekle oczami. — O mało się przez ciebie nie wygadałem! — warknął. — No, zmykaj!!!

Nie musiał powtarzać tej tak uprzejmie wyrażonej propozycji. Białowłosy uśmiechnął się, obrócił na pięcie i wyszedł.

Radek żywo interesował się losem młodego fotonika i pilota nie istniejącej już „Ety”, toteż z należytym skupieniem wysłuchał przemowy Coxa. W pewnym momencie doszedł jednak do wniosku, że ktoś taki, jak pracownik słynnej Centrali Ochrony Planet, stanowczo powinien się bardziej streszczać. Tym łatwiej przyszło mu teraz oderwać się myślami od dobrych i złych cech charakteru człowieka w ogóle, a Dauby oraz Byssona w szczególności. Jego zainteresowanie skupiło się na znakomitym grawitoniku. „O mało się nie wygada łem…” Co to miało znaczyć? Znowu jakieś tajemnice?

— Panie profesorze, pan miał nam zdradzić jakiś sekret? — zagadnął chytrze, z niewinnym uśmiechem.

— Ja? — Fufurya nagle ponownie przeistoczył się-w człowieka-węża, w dodatku węża miotanego gorączkowym tańcem. — Ja?!

— Przed chwilą wspomniał pan coś o Patt — podsunął przymilnie chłopiec. — Pan Cox poszedł powiedzieć Daubie i Byssonowi, że Patt…

— Aaaa! — przerwał mu straszliwy ryk grawitonika. — Ty podstępny szpiegu! Nie dość, że podsłuchujesz, za co powinieneś być posiekany, pokropiony smołą i wystrzelony na jakąś kometę, gdzie kosmiczne potwory zrobiłyby z ciebie czarne purchawki, to jeszcze potem masz czelność brać mnie na spytki! Mnie! Sekret? Pewnie, że mam sekret! Wezwałem tutaj całą moją bandę, buahahaha! — roześmiał się tak, że wszyscy obecni dostali gęsiej skórki. — Jestem przecież zbirem! Hersztem kosmicznych piratów! No, na co czekasz? Wyrwij komuś nogę i daj mi nią po głowie, bo potem będzie za późno!!!

Niewykluczone, że chłopiec, oszołomiony nagłą napaścią, uczyniłby zadość woli profesora Fufuryi, ale w tej właśnie chwili przedstawienie zostało przerwane, bowiem od proga dobiegł ich donośny głos O,Clahy:

— Muzyka! Fanfary! Naprzód marsz!

Z głośników rzeczywiście popłynęły dźwięki fanfar. Od pierwszych tonów obecni zorientowali się, że słuchają melodii słynnego marsza galaktycznego grywanego tylko przy szczególnie uroczystych okazjach. A chwilę potem w takt muzyki do jadalni wkroczył okazały, świąteczny orszak. Otwierała go Patt Hardy dźwigając przed sobą tacę, na której pysznił się przeogromny tort, tym razem w kształcie latającego zamku z Basiowej bajki.

„Znowu!…” — jęknął w duchu Radek, myśląc z rozpaczą, że jak tak dalej pójdzie, za rok będzie grubszy od najgrubszego z łakomych łysych chemików.

Zaraz jednak otrząsnął się z tej koszmarnej wizji, bo za Patt ujrzał wdzięczną główkę Anik. Dziewczyna kroczyła z dumnym wyrazem twarzy, ale w jej niebieskich oczach chłopiec dostrzegł jakieś przekorne figlarne ogniki, które go zachwyciły, choć równocześnie wpra-wiły w dziwne zaniepokojenie. Za Anik, także obarczoną jakimś słodkim ciężarem, szedł Black Rondell, wyprzedzając profesora Kuningasa sprowadzonego specjalnie na tę okazję z dyspozytorni. Dalej, wysoko nad głowami innych, lśniły w świetle lamp białe włosy Coxa. Pochód zamykali Bysson i Dauba. Byli bladzi i wymi-zerowani, ale nikły uśmieszek na twarzy fotonika świadczył o tym, że przedstawiciel Centrali Ochrony Planet zdążył im już powiedzieć coś, co trochę poprawiło ich samopoczucie.

— A to niespodzianka! — zawołał z radosnym zdumieniem profesor Yaic.

— Brawo, brawo! — Oleg Zadra błyskawicznym ru-chem wyrwał swoją kamerę Nikowi, zanim ten zdążył odskoczyć na bezpieczną odległość.

Rudy spojrzał na ojca z niemym wyrzutem, ale szybko zapomniał o doznanej krzywdzie, a nawet po chwili zaczął nucić pod nosem melodię marsza. Wypadło to trochę cienko i trochę — co tu ukrywać — fałszywie, lecz przecież podróżnik i badacz kosmosu nie musi być zaraz śpiewakiem operowym.

— Wyszło szydło z worka! — zaśmiał się Cox. — To jest dopiero prawdziwy spisek! Nawet mnie nie powiedzieli, co tam pitraszą!

— Ja wiedziałem — pochwalił się Mig Fufurya wykonując skróconą wersję swojego najpiękniejszego wężowego piruetu. — Wiedziałem! — powtórzył triumfal nie. — Ale nikomu ani mru-mru, chociaż ten szpieg — łypnął na Radka — chciał ze mnie wszystko wyciągnąć!

— Ach! Ach! Ach! — powtarzał Baś nie mogąc wymówić nic więcej.

Doktor Olcha przyjrzał się promieniejącej szczęściem twarzy swojej młodszej pociechy, następnie zerknął na Anik i Radka, po czym niespodziewanie wpadł w istny szał radości. Porwał za ręce synów i — nie zwracając uwagi, że obaj powiewają nad podłogą na kształt karnawałowej serpentyny — wirował w miejscu z oszałamiającą szybkością, a następnie zaczął wycinać hołubce, których próżno by szukać w jakimkolwiek podręczniku tańca.

Uroczysty korowód okrążył stół i zatrzymał się. Wtedy profesor Kuningas rozwinął wielką kolorową płachtę i zawiesił ją na ścianie. Zabłysła korona słoneczna, z której strzeliły promienie, prześwietlając artystyczne wyobrażenia planet i satelitów. Splecione w uścisku ludzkie dłonie unosiły drzewo, na którym przysiadł rój wielobarwnych motyli. Dopiero z bliska można było dostrzec, że te motyle to pięknie wymodelowane flagi.

Doktor Olcha znieruchomiał, co jego synom pozwoliło na powrót nawiązać kontakt z podłogą.

Pierwszy odzyskał mowę Radek.

— Godło! — zawołał z przejęciem. — Godło! Nastała cisza. Wszyscy patrzyli jak urzeczeni w słoneczny obraz symbolizujący treści drogie każdemu człowiekowi.

— Mamy przecież Błękitne Igrzyska — powiedział wreszcie profesor Kuningas, na próżno starając się pokryć wzruszenie żartobliwym tonem. — Już ostatni dzień, ale dotychczas, jak wszyscy wiecie, nie mieliśmy ani głowy, ani ochoty do zabawy. Za to teraz jesteśmy wreszcie razem, nikomu nic już nie grozi, stacja K-1 zakończyła działalność. Może nieco inaczej, niż to leżało w naszych planach, ale — tak czy owak — swoje zadanie spełniła znakomicie. Najwyższy czas uczcić Wielką Rocznicę. A poza tym powinniśmy okazać naszą wdzięczność i uznanie ludziom, którzy u progu drogi do gwiazd wykazali się odwagą i hartem ducha, zdając wielki kosmiczny egzamin. Sądzę — profesor spojrzał na udekorowaną przez siebie ścianę — że to godło będzie najwłaściwszym tłem dla małej uroczystości, którą postanowiliśmy powitać… a właściwie pożegnać Błękitne Święta.

— Dni Starej Ziemi — Piotr Jardin uniósł wysoko brwi i rozejrzał się ze zdziwieniem. — Zupełnie zapomniałem.

— Nie ty jeden — zapewnił go Oleg Zadra.

— No, a teraz — szczupłą twarz Kuningasa rozjaśnił szeroki uśmiech — prosimy bohaterów! Bartosz Olcha!

— Ooiii! — zawiadomił o swojej obecności wezwany.

— Podejdź bliżej.

Kierownik bazy Instytutu Galaktycznego skinął na Basia i odebrawszy od Patt tacę, ceremonialnie wręczył ją chłopcu. Ten natychmiast zbliżył nos do powierzchni smakowitej konstrukcji. Na jego okrągłej twarzy odmalował się wyraz niewysłowionej błogości.

— Uuuuu… — zaintonował.

Odpowiedziały mu zmieszane głosy oczarowanych widzów. Tylko profesor Kuningas zachował niezmąconą powagę.

— To dzięki tobie mogliśmy uratować naszych kolegów i przyjaciół, którym groziło, że pochłonie ich topniejąca kometa. Podsunąłeś nam pomysł, jak się okazało, skuteczny. Niech twoja fantazja zawsze służy ludziom i pozwoli ci przeżyć najpiękniejszą bajkę wśród gwiazd. Dziękuję.

— Cudo! — zawołał Oleg Zadra. — Od dziś zaczy nam uczyć się na pamięć wszystkich bajek! Może i ja kiedyś zasłużę na taki tort!

— Za późno — burknął życzliwie profesor Fufurya. — Jesteś za stary.

Baś, odprowadzany oklaskami, wrócił na swoje miejsce przy stole, a profesor Kuningas wezwał z kolei jego brata.

— Radosław Olcha!

Drugi bohater ruszył bez pośpiechu w stronę uczonego.