124117.fb2
— Fu-fu-fu — powtórzył Radek czując, że na czoło występują mu kropelki potu.
— Zdrajca! Zjadł warkocz! — pisnął nagle dziewczęcy głos. A Nik dodał ponuro:
— Ha, ha, ha!
— Trzeba go stąd przegonić — O’Claha przeistoczył się nagle w profesora Yaica.
W jego prawej dłoni mignął krótki pręt, da którego zamiast staroświeckiego bicza przymocowano długi, lśniący warkocz.
— Nie! — chciał krzyknąć Radek, ale głos odmówił mu posłuszeństwa.
Bicz-warkocz przeciął ze świstem powietrze. Zaraz potem Stanko Yaic ściągnął wargi i zagwizdał. Natychmiast zawtórował mu Nik, a chwilę później jeszcze jeden głosik, cienki jak najwyższa piszczałka organów. Warkocz w ręce gwiżdżącego uczonego zmienił się teraz w wielkiego węża o oczach, rzecz raczej niespotykana w zoologii, koloru ziemskiego nieba. Wąż syczał coraz bliżej, coraz bardziej przeraźliwie…
— Nie!!! — zawył Radek.
Zebrał wszystkie siły, żeby rzucić się do ucieczki, i w tym momencie uniósł powieki.
O’Claha, Stanko Yaic, Nik, jak również niebieskooki gad. — wszystko to zniknęło bez śladu. Natomiast głośny syk nadal przeszywał powietrze. Był tak przenikliwy, że Radek w jednej chwili zapomniał o swoim koszmarnym śnie.
Zeskoczył z łóżka i podbiegł do drzwi. Te jednak ani rusz nie dały się otworzyć.
— Co to? — przez narastający gwizd przebił się z ciemności strwożony głos Basia. — Tatusiu!
„Tatusiu!” — powtórzył w myśli Radek.
Ojca nie było w kabinie. Widać zasiedział się u profesora Yaica.
Chłopiec jeszcze raz spróbował sforsować drzwi. Daremnie. W dodatku nie udało mu się namacać klamki ani framugi. Jakby kabina zmieniła się nagle w pułapkę bez wyjścia;
— Zawołaj ojca! Zawołaj ojca! — głos Basia dobiegł tym razem skądś z dołu.
Radek zastygł w bezruchu. Z dołu? Co tu się właściwie dzieje?!
— Baś?! — zawołał niepewnie.
— Oj!… Ja dokądś lecę… Oj!
Radek pośpiesznie przesunął dłonią po ścianie, żeby odnaleźć kontakt, i niespodziewanie dotknął czegoś długiego i miękkiego, pokrytego gęsią skórą. Tym czymś była jego własna noga, unosząca się w górze niby koślawy maszt albo szyja żyrafy. Wraz z tym zaskakującym odkryciem spłynęło na niego olśnienie. „Wszystko się zgadza — pomyślał gorączkowo. — Katastrofa! Prawdziwa katastrofa, nie żaden głupi sen”. Bo jak inaczej można wytłumaczyć zanik grawitacji, którą stacji K-1 zapewniały specjalne urządzenia zainstalowane w jej fundamentach?
Raptem zapłonęły lampy. W ich bladym świetle ukazał się Baś zawieszony w powietrzu i wykonujący przedziwne ewolucje, ale śmiesznie powoli, jak na zwolnionym filmie. Równocześnie Radek odkrył, że on sam tkwi — głową na dół — przy suficie i tam właśnie zawzięcie poszukuje drzwi.
— Przytrzymaj się fotela i siedź spokojnie! — zawołał.
Odepchnął się lekko stopami od sufitu i wylądował obok umywalki. Nie darmo skończył z wyróżnieniem kurs pilotażu. Wiedział, jak powinien postępować człowiek w stanie nieważkości.
Basiowi poszło nieco gorzej. Ciągle koziołkując minął fotel i wpadł na centralkę łączności. Ale objął jej pulpit kurczowym, a równocześnie czułym uściskiem, dzięki czemu po krótkiej szamotaninie odzyskał wreszcie upragnioną pozycję pionową. W tym momencie zabrzmiał donośny męski głos.
— Jeśli mnie słyszycie — mówił ktoś z ukrytego głośnika — to znaczy, że nastąpiła awaria. Na skutek nieznanych okoliczności stacja K-1 musiała opuścić powierzchnię komety. W przewidywaniu katastrofy sejsmicznej lub zderzenia z meteorytem została zbudowana tak, że jej wierzchnia część dzieli się na samodzielne, szczelnie zamknięte człony. Każde z pomieszczeń mieszkalnych tworzy teraz osobny pojazd kosmiczny. Tak, znajdujecie się w przestrzeni, ale nie ma powodu do niepokoju. Wszystkie kabiny mają własny naapęd i dokładnie obliczony program lotu. Zmierzamy prosto do bazy Instytutu Galaktycznego na orbicie Neptuna. Baza została uprzedzona o awarii dzięki automatycznej sygnalizacji alarmowej. Niestety, z powodu przerwania kabli nie możecie się porozumieć z komputerem. Zachowajcie spokój. Włóżcie próżniowe skafandry i uruchomcie stacyjki. Kiedy sprawdzicie szczelność skafandrów, będziecie mogli otworzyć drzwi, przedtem jednak musicie się zabezpieczyć linami asekuracyjnymi. Skoro nawiążecie kontakt wzrokowy z innymi członami K-1, będzie to oznaczać, że cel jest już blisko. Wysłuchaliście instrukcji — nagranej bezpośrednio po zakończeniu budowy stacji — na wypadek awarii. Ponieważ nie wiem, w którym momencie uruchomiliście magnetofon, powtórzę zapisany tekst. Jeśli mnie słyszycie, to znaczy, że nastąpiła awaria…
— Co się stało? Osobny pojazd? Kabina? Awaria? — wybełkotał Baś.
— Słyszałeś? Nic nam nie grozi — Radek zbliżał się ostrożnie do wnęki ze skafandrami. — Brawo! Uruchomiłeś centralkę łączności i dzięki temu wiemy już wszystko… No, prawie wszystko — dodał po namyśle.
— A tato?
Radek ha moment przymknął oczy. Czy na pewno cała stacja, podzielona na te jakieś samodzielne cząstki, leci teraz w stronę Neptuna? W instrukcji alarmowej była mowa o pomieszczeniach mieszkalnych, a ojciec wraz z profesorem Yaicem znajdowali się w pracowni… Ale pracownia była przecież otoczona kabinami. Niemożliwe, żeby została.
— Nie bój się — powiedział usiłując przybrać pogodny wyraz twarzy. — Ojciec leci teraz w ten sam sposób, co my, i martwi się o nas. Musimy dowieść, że jesteśmy dobrymi kandydatami na wyprawę do gwiazd. Po czymś takim, jak ta awaria, wszyscy będą patrzeć na nas z szacunkiem.
Baś uspokoił się od razu.
— Ale co ty przedtem powiedziałeś? Co ja uruchomiłem? — spytał z satysfakcją.
— Centralkę łączności — powtórzył Radek. — Trafiłeś we właściwy klawisz, podczas gdy ja szukałem drzwi na suficie — dodał z samozaparciem. — A teraz włóż skafander.
Po chwili obaj byli już ubrani jak do lądowania na obcym, pustym globie. Wokół pasów owinęli długą i cienką, choć niezwykle mocną linę asekuracyjną. Następnie Radek sprawdził, czy w butlach na plecach mają dosyć tlenu. Stwierdziwszy, że wystarczyłoby go na dwie doby spacerowania po parku Asteroidów, zajął się z kolei pistolecikami gazowymi, które zwisały im u pasów. Wszystkie były naładowane.
— …próżniowe skafandry i uruchomcie stacyjki — mówił nieprzerwanie głos recytujący instrukcję. — Kiedy sprawdzicie szczelność skafandrów, będziecie mogli otworzyć drzwi, przedtem jednak musicie się zabezpieczyć linami asekuracyjnymi…
Radek podszedł do pulpitu łączności i po krótkim namyśle przycisnął jeden z klawiszy. Głos umilkł. Nastała cisza.
— Uruchomcie stacyjki… — powtórzył bezwiednie. — Stacyjki… Potem możemy otworzyć drzwi…
— Co mówisz?
— Mówię… nic nie mówię. Myślę… — odpowiedział niezbyt przytomnie starszy kandydat na wyprawę do gwiazd. — Mam! — wykrzyknął nagle z triumfem. — Stacyjki! Oczywiście!
Podsunął sobie przed oczy płaskie pudełeczko wszyte w rękaw skafandra i nacisnął guziczek ozdobiony rysunkiem rozchodzących się kół. Natychmiast w jego słuchawkach rozległ się daleki, ale dość wyraźny głos profesora Yaica.
— Odezwijcie się! Patt Hardy i Anik, Radek l Bartosz, Oleg…
— W porządku, profesorze — przerwał mu, jakby nieco bliższy, baryton słynnego astrografa. — Już jesteśmy gotowi.
— Minutę po alarmie byliśmy gotowi — poprawił przesadnie niedbałym tonem Nik. — Tylko pierwszy skafander, który włożyłem, okazał się dla mnie za mały. Pewnie pomyliliście kabiny i daliście nam ubiory przeznaczone dla obecnych tutaj dzieci…
Radek wykonał ruch, jakby chciał poczęstować niewidzialnego przeciwnika soczystym sierpowym. Był jednak zbyt przejęty sytuacją, żeby wytrwać w niemym oburzeniu dłużej niż przez pięć sekund. Pokazał Basiowi, który guziczek ma nacisnąć, aby — za pośrednictwem stacyjki, czyli osobistej aparatury, łączności, w jaką wyposażone są wszystkie skafandry — nawiązać kontakt z innymi, po czym powiedział:
— Zgłasza się Radek Olcha z bratem. My także jesteśmy gotowi…
— Radek! Baś! — okrzyk doktora Olchy uniemożliwił chłopcu dokończenie zdania, w którym miała być mowa o tym, z jakim mistrzostwem „obecne tutaj dzieci” uporały się z tą błahą i zabawną przygodą, czyli z kosmiczną katastrofą. — Co u was?
— Dobrze, tato! Wiesz, ja coś uruchomiłem! — pisnął Baś. — Gdzie jesteś?
— Strasznie mi przykro, że zostawiłem was samych — odpowiedział natychmiast ojciec. — Ale nie ma powodu do obaw. Lecimy prosto do bazy, wkrótce będziemy na miejscu.
— My się nie boimy — rzekł sucho Radek.