124119.fb2
— Mimo tego pani ciągle nie wierzy w realność Zewnętrznych?
— A może to jakiś tajemny kult wśród ludzi, zrodzony z odosobnienia i ignorancji? Jego wyznawcy kryją się gdzieś w dziczy, gdzie mogą kradnąc dzieci dla jakichś… — przełknęła ślinę. Opuściła bezsilnie głowę. — Ale to pan jest uważany za eksperta.
— Z tego, co mi pani powiedziała przez wizjofon, wynikało, że policja portolondońska kwestionuje dokładność złożonego przez waszą grupę raportu. Uważa, że większość z was uległa histerii, że po prostu nie zachowaliście odpowiednich środków ostrożności i dzieciak sobie gdzieś potuptał tak, że nie mogliście go odnaleźć.
Beznamiętność tych słów uwolniła ją od przerażenia.
Jak dziecko pierwszego lepszego osadnika? — powiedziała gwałtownie, nagle zarumieniona. — Nie. Ja nie siadłam, żeby wyć z rozpaczy.. Skomunikowałam się z archiwum. Nieco za dużo tego typu wydarzeń jest zarejestrowanych, żeby nieszczęśliwy wypadek był w pełni zadowalającym wytłumaczeniem. A czy mamy zupełnie ignorować te pełne strachu opowieści o powrotach? Gdy jednak wróciłam na policję z faktami, po prostu mnie spławili. Podejrzewam, że zrobili tak nie tylko dlatego, że mają niedobory personelu. Myślę, że oni również się boją. Przecież rekrutują się głównie ze wsi, a Portolondon leży tuż przy skraju nieznanego. Uszła z niej cała energia.
— Roland nie ma żadnych centralnych sił policyjnych — zakończyła bezbarwnym głosem. — Pan jest moją ostatnią nadzieją.
Mężczyzna dmuchnął dymem w ciemność zmierzchu, potem, głosem już łagodniejszym, powiedział:
— Proszę za bardzo nie podsycać w sobie tej nadziei, pani Cullen. Jestem jedynym prywatnym detektywem na tej planecie, bez żadnego zaplecza i zasobów poza sobą samym i na dodatek przybyłem tu niedawno.
— To znaczy kiedy, jak długo pan tu jest?
— Dwanaście lat. Czas ledwo wystarczający na pobieżne zapoznanie się ze względnie cywilizowanym wybrzeżem. A interior Arktyki… Co wy — nawet wy — osadnicy sprzed wieku lub z jeszcze dawniejszych czasów o nim wiecie? — Westchnął. — Wezmę tę sprawę, licząc nie więcej, niż będę musiał, głównie ze względu na doświadczenie, jakie mi ona przyniesie. Ale pod warunkiem, że pani będzie moim przewodnikiem i asystentem. Bez względu na ból, jaki to może pani sprawić.
— Oczywiście! Nie znoszę bezczynnego oczekiwania. Ale dlaczego ja?
— Wynajęcie tutaj, na dziewiczej, dopiero zasiedlanej planecie, gdzie każda para rąk ma tysiąc pilnych zadań do wykonania, kogoś innego o równie wysokich kwalifikacjach, niepomiernie podniosłoby koszty. Poza tym pani ma motywację. A ja jej potrzebuję. Jako ktoś urodzony w innym świecie, zupełnie różnym od tego tutaj, z kolei zupełnie różnego od Matki Ziemi, zbyt dobrze zdaję sobie sprawę, jak małe mamy szansę.
Nad Przystanią Bożego Narodzenia gęstniała noc. Powietrze ciągle było łagodne, jednak snujące się po ulicach macki mgły, podświetlane migotliwie, miały w sobie coś mroźnego, a jeszcze mroźniejsza była drżąca między księżycami zorza. W ciemniejącym pokoju kobieta przysunęła się bliżej do mężczyzny, z pewnością nie zdając sobie z tego sprawy, aż do chwili, gdy on włączył światło. Dzielili tę samą wiedzę o samotności Rolanda.
Dla galaktyki, dla galaktycznych przestrzeni jeden rok świetlny to nie jest dużo. Można by go przejść na piechotę, w około 270 milionów lat, wyruszywszy wtedy, gdy dinozaury należały jeszcze do odległej przyszłości, gdzieś w środku Permu, i idąc aż po dzień dzisiejszy, gdy statki kosmiczne przemierzają nawet bardziej rozległe przestrzenie. Jednak w naszym sąsiedztwie gwiazdy oddalone są od siebie średnio o dziewięć lat świetlnych i zaledwie jeden procent z nich, lub nawet mniej, ma planety, na których mógłby zamieszkać człowiek. A prędkości statków są ograniczone, mniejsze od tych, z którymi poruszają się promienie. Pewną, niewielką pomocą służy relatywistyczne spowolnienie czasu oraz zawieszenie czynności życiowych podczas podróży. Sprawia to, że wydają się one krótkie, jednak poza statkiem historia nie wstrzymuje swego biegu.
Dlatego też wędrówki między gwiazdami zawsze będą należały do rzadkości. Kolonistami będą tylko ci, którzy mają naprawdę ważkie, ostateczne przyczyny, by wyjechać. Będą zabierali ze sobą plazmę zarodkową dla egzogenicznych hodowli roślin i zwierząt domowych — a także ludzkich dzieci — by przez szybki przyrost populacji uniknąć wymierania kolonii wskutek zmian genetycznych. Przecież nie będą mogli liczyć na napływ nowych imigrantów. Dwa lub trzy razy w ciągu stulecia zjawi się statek z jakiejś innej kolonii. (Nie z Ziemi, Ziemia już dawno stała się obcym światem.) Przyleci z którejś z dawniej zasiedlonych planet. Nowe osady nie są w stanie budować i obsadzać załogą statków kosmicznych.
Samo przetrwanie tych osad jest wątpliwe, nie tylko ich ewentualny rozwój techniczny. We wszechświecie, niespecjalnie zaprojektowanym dla człowieka, założyciele kolonii muszą przyjmować to, co jest im dane.
Na przykład Roland. Jest to jedno z tych jakże rzadkich szczęśliwych znalezisk — planeta, na której ludzie mogą żyć, oddychać, jeść miejscową żywność, pić wodę, chodzić bez ubrania, jeśli taka ich wola, siać swoje zboża, wypasać zwierzęta, ryć kopalnie, wznosić domy, wychowywać dzieci i wnuki. Warto było przemierzyć trzy czwarte świetlnego stulecia, by zachować pewne drogie sercu wartości i zapuścić nowe korzenie w glebę Rolanda.
Jednak Gwiazda Karola Wielkiego jest typu F9, czterdzieści procent jaśniejsza niż Sol — jeszcze intensywniej promieniuje w zdradzieckim ultrafiolecie i smaga jeszcze dzikszymi wiatrami naładowanych cząsteczek. Również orbita planety jest ekscentryczna. W środku krótkiego, lecz prawdziwie okrutnego północnego lata, podczas przejścia przez periastron, suma nasłonecznienia dwukrotnie przewyższa tę, którą otrzymuje Ziemia. A w głębi długiej, północnej zimy jest niewiele niższa niż ziemska średnia.
Miejscowe życie pleni się wszędzie, bardzo obficie. Jednak człowiek, nie mając skomplikowanych urządzeń, ekonomicznie niezdolny do ich konstrukcji na skalę większą niż jednostkowa, może wytrzymać tylko w pasach o dużych szerokościach geograficznych. Dziesięciostopniowe nachylenie osi wraz z nietypową orbitą sprawiają, że północne części Arktyki przez połowę swego roku są całkowicie pozbawione światła słonecznego. Wokół południowego bieguna rozciąga się pusty ocean.
Na pierwszy rzut oka ważniejsze mogą się wydawać inne różnice między Rolandem a Ziemią. Roland ma dwa księżyce, niewielkie, ale bliskie, które wywołują ścierające się ze sobą pływy. Obraca się on wokół osi w ciągu trzydziestu dwóch godzin, co subtelnie, lecz bezustannie zakłóca funkcjonowanie organizmów wykształconych przez gigalata szybszego rytmu. Układy pogodowe są całkowicie nieterrańskie. Planeta ma zaledwie 9500 kilometrów średnicy, grawitacja na jej powierzchni wynosi 0.42x 980 cm/sęk., ciśnienie na poziomie morza lekko przekracza jedną atmosferę. (Ziemia jest w rzeczywistości wybrykiem natury i człowiek istnieje tylko dzięki temu, że kosmiczna katastrofa zdmuchnęła z niej większość gazu, który powinien być zatrzymany przez ciało tej wielkości — tak jak w przypadku Wenus).
Homo może być szczerze nazwany sapiens tylko wtedy, gdy praktykuje swą specjalność bycia niewyspecjalizowanym. Jego ciągle ponawiane próby zamrożenia się we wszechobjaśniających wzorcach, kulturach, ideologiach, czy jakkolwiek to nazywał, powodowały ponawiające się katastrofy. Postawiony przed praktycznym, konkretnym zadaniem przeżycia, zwykle radzi sobie całkiem nieźle. Przystosowuje się, w pewnych granicach, dość zresztą szerokich.
Te granice są ustalone przez takie czynniki jak potrzeba światła słonecznego, jak to, że człowiek jest, nieodwołalnie i ostatecznie, częścią życia, które go otacza, i że jest istotą, która ma duszę.
Portolondon pchał się przystaniami, łodziami, maszynerią, składami do Zatoki Polaris. Z tyłu, za tym wszystkim, tłoczyły się domy jego 5000 stałych mieszkańców: betonowe mury, przeciwsztormowe okiennice, spiczaste, kryte płytami dachy. Ich różnorakie barwy beznadziejnie ginęły w świetle lamp — to miasto leżało za Kręgiem Polarnym.
Mimo tego Sherrinford powiedział:
— Wesołe miejsce, co? Właśnie czegoś takiego szukałem przyjeżdżając na Rolanda.
Barbro nie odpowiedziała. Te dni spędzone w Przystani Bożego Narodzenia, kiedy on prowadził swoje przygotowania, wyraźnie ją wyczerpały. Gapiła się przez kopułę taksówki, mknącej z nimi ku śródmieściu od strony drogi wodnej, która ich tu przywiodła. Przypuszczała, że Sherrinford miał na myśli bujność lasów i łąk wzdłuż szosy, jaskrawe barwy i fosforescencję kwiatów w ogrodach, trzepot skrzydeł nad głowami. W odróżnieniu od ziemskiej flory ze stref zimnych roślinność Arktyki spędzała każdą rozjaśnioną dniem godzinę na gwałtownym rozrastaniu się i gromadzeniu energii. Zakwitnie i zaowocuje dopiero wtedy, gdy letnia gorączka ustąpi miejsca łagodnej zimie, a przesypiające lato zwierzęta wyjdą ze swych nor i wędrowne ptaki wrócą do domu.
Musiała przyznać, że widok był wspaniały: za drzewami rozległość wznosząca się ku dalekim wzgórzom, srebrnoszara w świetle księżyca, i zorza — rozproszone światło słońca, kryjącego się tuż poniżej horyzontu.
Wspaniałe jak polujący szatan — pomyślała — i równie przerażające. Ta dzicz ukradła Jimmiego. Zastanawiała się, czy będzie jej dane odnaleźć przynajmniej kości, by zanieść je ojcu dziecka.
Nagle zdała sobie sprawę, że ona i Sherrinford dotarli do hotelu i ze on mówił o mieście. Ponieważ było ono drugie pod względem wielkości po stolicy, już przedtem musiał często tu bywać. Ulice były hałaśliwe i pełne ludzi, neony migotały, muzyka buchała ze sklepów, barów, restauracji, centrów sportowych, sal tanecznych; stłoczone samochody płynęły wolno jak melasa; kilkupiętrowe biurowce płonęły światłami. Portolondon był ogniwem łączącym ogromne obszary w głębi kontynentu ze światem zewnętrznym. Rzeką Glorii spływały tratwy ze z grubsza obrobionym drewnem; barki z rudą i z plonami farm, których właściciele powoli zmuszali rolandyjską przyrodę, by im służyła; z mięsem, kośćmi i futrami, zebranymi przez myśliwych w górach za Urwiskiem Trolli. Od strony morza napływały przybrzeżne frachtowce, rybackie floty, produkty z Wysp Podsłonecznych, łupy z całych kontynentów, leżących dalej na południu, gdzie różni śmiałkowie szukali przygód. Przybywający z tym wszystkim ludzie chcieli się wyszumieć w Portolondonie, śmiali się,, rozrabiali, zmawiali, rabowali, wygłaszali kazania, chlali, puszczali pieniądze, harowali, marzyli, pożądali, budowali, niszczyli, umierali, rodzili się, byli szczęśliwi, gniewni, smutni, zachłanni, wulgarni, kochający, ambitni, ludzcy. Ani blask słońca gdzie indziej, ani półroczny zmierzch tutaj — głęboka noc w środku zimy — nie były w stanie ich powstrzymać.
Przynajmniej tak wszyscy twierdzili.
Wszyscy z wyjątkiem tych, którzy osiedli w strefie ciemności. Barbro przyjmowała za rzecz naturalną, że hołdują oni dziwnym obyczajom, tworzą legendy i ulegają przesądom — umrą one, gdy bezdroża zostaną całkowicie skartografowane i poskromione. Ostatnio jednak zaczynała w to wątpić. Być może przyczyniły się do tego wzmianki Sherrinforda o zmianie jego własnych poglądów, spowodowanej wynikami wstępnych badań.
A może po prostu potrzebowała tematu do rozmyślań. Innego niż ten, jak Jimmy, na dzień przed swym zniknięciem, gdy go spytała, czy woli kanapkę z żytniego czy z francuskiego chleba, z wielką powagą odpowiedział: „Zjem kromkę tego, co my, ludzie, nazywamy F-chlebem”; ostatnio zaczynał interesować się alfabetem.
Prawie nie zauważyła momentu wyjścia z taksówki, meldowania się w hotelu i drogi do skąpo umeblowanego pokoju. Jednak gdy się rozpakowała, przypomniała sobie, że Sherrinford zaproponował poufną rozmowę. Przeszła przez korytarz i zapukała do jego drzwi. Jej palce stukały ciszej niż serce.
Otworzył drzwi i z palcem na ustach poprowadził ją w róg pokoju. Zjeżyła się wewnętrznie, lecz po chwili na ekranie wizjofonu zobaczyła twarz komisarza Dawsona. Sherrinford najwyraźniej do niego dzwonił i miał zapewne powód, żeby trzymać ją poza zasięgiem kamery. Znalazła sobie krzesło i przyglądała się, wbijając paznokcie w kolana.
Długa postać detektywa ponownie zgięta się w fotelu.
— Przepraszam za tę przerwę — powiedział. — Jakichś facet pomylił numery. Pijany, sądząc po oznakach. Dawson zachichotał.
— Mamy ich tu sporo.
Barbro przypomniała sobie, że komisarz jest zamiłowanym gadułą. Pogładził brodę — byt do niej tak przywiązany, jakby był pionierem, a nie mieszkańcem miasta.
— Zwykle są niegroźni, po prostu naładowani po tygodniach czy miesiącach spędzonych na pustkowiu, i muszą się rozładować.
— Stwierdziłem, że to otoczenie — Sherrinford ubił tytoń w fajce — różniące się milionem mniej czy bardziej ważnych szczegółów od tego, które stworzyło ludzi — że to otoczenie wyczynia dziwne rzeczy z ludzką osobowością. Oczywiście wie pan, że moja praca ogranicza się do miast i regionów podmiejskich. Odizolowane, odległe osady rzadko potrzebują prywatnych detektywów. Jednak teraz ta sytuacja wydaje się ulegać zmianie. Zadzwoniłem do pana, by prosić o radę.
— Pomogę z przyjemnością — powiedział Dawson. — Nie zapomniałem, co pan dla nas zrobił w sprawie morderstwa de Tahoe. — I ostrożniej: — Jednak niech pan najpierw wyłoży swój problem.
Sherrinford zapalił fajkę. Zapach tytoniu przebił się przez aromaty zieleni, które — nawet tutaj, parę wyasfaltowanych kilometrów od najbliższego lasu — przepływały ponad ulicznym zgiełkiem i wdzierały się przez przyciemnione zmierzchem okno.
— To raczej misja naukowa niż poszukiwanie ukrywającego się dłużnika czy szpiega przemysłowego — powiedział przeciągając słowa. — Stoję w obliczu dwóch możliwości: albo od dawna działa, kradnąc niemowlęta, jakaś organizacja kryminalna, religijna czy jakakolwiek inna lub też, to druga możliwość. Zewnętrzni z ludowych opowieści to rzeczywistość.
— Co? — Barbro zauważyła, że na twarzy Dawsona maluje się w równym stopniu przerażenie co zaskoczenie. — Chyba nie mówi pan tego poważnie?
— Dlaczego? — Sherrinford uśmiechnął się. — Nie można odrzucać ot tak sobie doniesień gromadzonych przez kilka pokoleń. Tym bardziej że ich ilość i wzajemna zgodność wcale nie maleją z biegiem czasu, wręcz przeciwnie — rosną. Nie możemy także ignorować udokumentowanych zaginięć niemowląt i małych dzieci; liczba takich przypadków przewyższa sto, a nigdy nie odnaleziono najmniejszego śladu porwanych. Nie możemy lekceważyć znalezisk, które dowodzą, ze Arktykę zamieszkiwały niegdyś inteligentne stworzenia, być może ciągle nawiedzające interior.
Dawson wychylił się, jakby chciał wyjść z ekranu.
— Kto pana wynajął? Ta kobieta, Cullen? Bardzo jej współczujemy, oczywiście, ale w tym, co mówiła, nie było zbyt wiele sensu. A kiedy zaczęła nas jawnie obrażać…
— Czy jej koledzy, poważani naukowcy, nie potwierdzili jej słów?
— Nie było co potwierdzać. Proszę pana, ich obóz był otoczony różnymi detektorami i urządzeniami alarmowymi, a poza tym trzymali dogi. To normalne w okolicy, w której może się przyplątać jakiś głodny sauroid czy cokolwiek. Nic nie mogło się tam dostać niepostrzeżenie.