124119.fb2
Pokój był jasny i ciepły. Na kominku trzaskała wesołość. Światło fluoropaneli odbijało się od powierzchni ręcznie rzeźbionych skrzyń, krzeseł i stołów, od kolorowych draperii i ustawionych na półkach naczyń. Pionier siedział mocno w swym wysokim krześle, zgrzebnie ubrany, z brodą spływającą na piersi. Jego żona i córki przyniosły dla niego, dla gości i dla jego synów kawę, której aromat zmieszał się z zalegającymi w powietrzu zapachami pozostałymi po obfitym obiedzie.
Na zewnątrz hulał wicher, waliły pioruny, deszcz dudnił o dach i ściany i strugami spływał w dół, by wić się wśród bruku podwórza. Szopy i stodoły przykucnęły na tle ogromu ciemniejącego za nimi. Drzewa jęczały; czyżby to echo złośliwego śmiechu przebito się przez ryk strwożonej krowy? Fala gradu uderzyła w dachówki jak setki pukających palców.
Teraz czujesz wyraźnie, jak daleko są twoi sąsiedzi — pomyślał Sherrinford. — A mimo tego są to ludzie, których widujesz najczęściej — na ekranie wizjofonu, przy okazji załatwiania codziennych interesów (wtedy gdy burze słoneczne nie zmieniają ich głosów w bełkot, a ich twarzy w chaos), albo żywych, przy okazji przyjęć, plotek i intryg, na ślubach we własnym gronie, i w końcu to będą ludzie, którzy cię pochowają. Światła nadbrzeżnych miast leżą nieskończenie dalej.
William Irons był silnym człowiekiem. Jednak gdy teraz przemówił, w jego głosie pobrzmiewał strach.
— Wy naprawdę idziecie przez Urwisko Trolli?
— Ma pan na myśli Uskok Hansteina? — powiedział Sherrinford i było to bardziej wyzwanie niż pytanie.
— Żaden pionier nie nazywa tego inaczej niż Urwisko Trolli — powiedziała Barbro.
Jak mogła się odrodzić tego typu nazwa, lata świetlne i stulecia od ziemskich Wieków Ciemnoty?
— Myśliwi, traperzy, poszukiwacze kruszców — pogranicznicy, jak ich nazywacie — wyprawiają się w te góry — stwierdził Sherrinford.
— W pewne ich części — powiedział Irons. — Wolno to robić, według umowy zawartej kiedyś między Królową a człowiekiem, gdy człowiek pomógł Jasiowi-spod-wzgórza, którego zranił szatan. Gdzie rośnie plumablanca, tam ludzie mogą chodzić, pod warunkiem, że zostawią swoje rzeczy na kamieniach-ołtarzach jako zapłatę za to, co stamtąd zabiorą. Gdzie indziej… — jedna z pięści zacisnęła się na oparciu fotela, potem znów rozluźniła — niemądrze jest chodzić.
— A jednak ludzie tam chodzili, prawda?
— O, tak. I niektórzy wrócili cało, przynajmniej tak się mówi, chociaż słyszałem, że potem już nigdy nie byli szczęśliwi. A inni nie wrócili, zniknęli. A niektórzy z tych, co wrócili, pletli o cudach i strachach i zostali półgłówkami do końca swych dni. Mało komu dane było długo popisywać się odwagą, łamać umowę i naruszać granice. — Irons spojrzał na Barbro niemal z groźbą w oczach. Jego kobieta i dzieci spojrzeli podobnie, nagle znieruchomiali. Wiatr gwizdał za ścianami i stukał osłonami przeciwburzowymi. — Wy też nie bądźcie głupi.
— Mam powody sądzić, że tam jest mój syn — odpowiedziała Barbro.
— Tak, tak, mówiła pani. Przykro mi. Może coś dałoby się zrobić. Nie wiem co, ale chętnie, och, złożyłbym tej zimy podwójną ofiarę na Kurhanie Unvara i modlitwę, wyciętą krzemiennym nożem w darni. Może go zwrócą. — Irons westchnął. — Jednak jak pamięć sięga, nigdy tego nie zrobili. Ale chłopakowi mógł przypaść gorszy los w .udziale. Czasem ich widywałem, jak gnali wśród zmierzchu na złamanie karku. Wydawali się szczęśliwsi niż my. Może to żadna przysługa zabierać chłopca z powrotem do domu.
— Jak w pieśni o Arvidzie — powiedziała jego żona. Irons skinął głową.
— Aha. I w innych.
— Co to za pieśń? — spytał Sherrinford.
Dotkliwiej niż przedtem poczuł, że jest tu obcy. Był dzieckiem miast i techniki, a przede wszystkim dzieckiem sceptycznego umysłu. Ta rodzina wierzyła. Z niepokojem dostrzegł w powolnym skinieniu głowy Barbro coś więcej niż tylko cień ich wiary.
— Mamy taką samą balladę na Ziemi Olgi Ivanoff — powiedziała, a jej głos był mniej spokojny niż słowa. — To jedna z tradycyjnych pieśni, śpiewanych w czasie tańca w kole na łące. Nikt nie wie, kto je skomponował.
— Zauważyłam multilirę w pani bagażu, pani Cullen — powiedziała żona Ironsa. Najwyraźniej chciała zmienić temat, zakończyć grożącą wybuchem rozmowę o wyprawie, która stanowiła wyzwanie dla Dawnego Ludu. Pieśni mogły w tym pomóc. — Czy zechciałaby nam pani zaśpiewać?
Barbro, blada i niespokojna, potrząsnęła głową. Najstarszy z chłopców powiedział szybko:
— No cóż, to ja mogę, jeśli goście zechcą posłuchać.
— Z przyjemnością, dziękuję. — Sherrinford oparł się wygodnie i zaczął nabijać fajkę. Jeśli nie wyniknęłoby to spontanicznie, sam doprowadziłby do podobnego zakończenia tej rozmowy.
W przeszłości nie miał motywacji do studiów nad folklorem bezdroży, i odkąd Barbro przyszła do niego ze swym kłopotem, udało mu się przeczytać zaledwie nieliczne wzmianki na ten temat. Jednak coraz bardziej nabierał przekonania, że musi dokładnie zrozumieć — nie przez studia etnograficzne, ale przez zrozumienie instynktowne, wczucie się — wzajemne stosunki między mieszkańcami rolandyjskich pograniczy a istotami, które ich nawiedzały.
Nastąpiła krzątanina, przestawianie krzeseł, sadowienie się; filiżanki zostały znów napełnione kawą, zaproponowano brandy.
— Ostatnia linijka jest refrenem — wyjaśnił chłopak. — Wszyscy się włączają, dobrze?
On również wyraźnie miał nadzieję rozładować w ten sposób napięcie. Katharsis przez muzykę? — zastanowił się Sherrinford. — Nie, raczej egzorcyzm.
Jedna z dziewcząt uderzyła w struny gitary. Chłopiec śpiewał w takt melodii przebijającej się przez hałas burzy.
Rzekła cicho do niego…
— Nie — Barbro zerwała się z krzesła. Pięści miała zaciśnięte, po policzkach płynęły jej łzy. — Nie możecie… udawać, że oni są tacy… te stwory, które ukradły Jimmiego!
Uciekła z pokoju na górę, do gościnnej sypialni.
Jednak sama dokończyła tę pieśń. Było to niemal siedemdziesiąt godzin później, w obozie wśród urwisk, gdzie nawet pogranicznicy nie ośmielali się zapuszczać.
Niewiele już słów zamienili z rodziną Ironsów po tym, jak oboje odrzucili wielokrotnie powtarzane prośby o zostawienie zakazanej krainy w spokoju. Milczeli też przez pierwsze godziny swej podróży na północ. Jednak powoli udało mu się ją skłonić, by opowiedziała mu o swym życiu. Po chwili, pogrążona we wspomnieniach o rodzinnym domu, sąsiadach, niemal zapomniała o rozpaczy. Wreszcie spostrzegła, że on, pod swą profesjonalną maską, jest smakoszem, wielbicielem opery i że docenia jej kobiecość. Zauważyła, że i ona potrafi się jeszcze śmiać i odnajdować piękno w dzikim krajobrazie wokół nich. Niemal z poczuciem winy zdała sobie sprawę, że życie niesie więcej nadziei niż tylko ta na odzyskanie syna, którego dał jej Tim.
— Ostatecznie utwierdziłem się w przekonaniu, że on żyje — powiedział detektyw. Spoważniał. — Prawdę mówiąc zaczynam żałować, że zabrałem cię ze sobą. Myślałem, że ta wyprawa będzie zwykłym zbieraniem faktów, a chyba przeradza się w coś znacznie poważniejszego. Jeżeli to żywe istoty ukradły Jimmiego, spotkanie z nimi może się okazać naprawdę niebezpieczne. Powinienem chyba zawrócić ku najbliższemu gospodarstwu i wezwać samolot, aby cię stąd zabrał.
— Kaktus mi na dłoni wyrośnie, jak to zrobisz — odpowiedziała. — Potrzebny ci jest ktoś, kto zna panujące na bezdrożach warunki. A ja jestem w tej roli lepsza niż ktokolwiek inny.
— Hmmm… Wiązałoby się to również ze znaczną stratą czasu, prawda? A poza tym nawiązanie łączności z jakimkolwiek lotniskiem możliwe będzie dopiero po uspokojeniu się obecnego wybuchu promieniowania.
Następnej „nocy” rozpakował i zamontował resztę swego sprzętu. Niektóre przedmioty, jak detektor termiczny, udało jej się rozpoznać. Inne, zmontowane pod jego nadzorem kopie nowoczesnych urządzeń z Beowulfa, były jej zupełnie nieznane. Niewiele na ich temat powiedział.
— Wyjaśniłem ci już, że istoty, których szukamy, mogą posiadać zdolności telepatyczne — dodał tonem usprawiedliwienia. Jej oczy rozszerzyły się.
— Chcesz powiedzieć, że Królowa i jej poddani naprawdę mogą czytać myśli?
— To jeden z powodów przerażenia, jakie budzi legenda o nich, prawda? W rzeczywistości w tym zjawisku nie ma nic nadnaturalnego. Było ono badane i zupełnie nieźle opisane już wieki temu, na Ziemi. Przypuszczam, że te opisy znajdują się wśród naukowych mikrofilmów w Przystani Bożego Narodzenia. Wy, rolandyjczycy, nie mieliście po prostu okazji ich odszukać, podobnie jak nie mieliście jeszcze okazji przestudiować zasad budowy przekaźników falowych czy statków kosmicznych.
— No więc jak ta telepatia działa?
Sherrinford zauważył, że pytanie zostało zadane w równym stopniu dla podniesienia się na duchu, co z ciekawości. Odpowiedział więc rozmyślnie sucho i konkretnie:
— Organizm generuje niezmiernie długofalowe promieniowanie, które teoretycznie może być modulowane przez system nerwowy. Niewielka moc tych sygnałów oraz ich niska zdolność do przenoszenia informacji powodują, że w praktyce są one ulotne, trudne do wychwycenia i poddania pomiarom. Nasi praludzcy przodkowie oparli się na bardziej niezawodnych zmysłach, jak słuch i wzrok. Ta emanacja telepatyczna, którą w tej chwili wysyłamy, jest w najlepszym razie szczątkowa.
Ekspedycje badawcze natknęły się jednak na pozaziemskie gatunki, które lepiej przystosowały się do swych konkretnych środowisk właśnie poprzez rozwinięcie tych zdolności. Wśród tych gatunków znajdują się zapewne również takie, które stosunkowo rzadko poddają się bezpośredniemu napromieniowaniu słonecznemu — w rzeczywistości kryją się przed światłem dnia. Mogłyby one rozwinąć zdolności telepatyczne w takim stopniu, że byłyby w stanie wychwytywać z niewielkich odległości nawet tak słabą emisję jak ludzka i zmuszać nasz prymitywny aparat odbiorczy do reagowania, zgodnego z tym, co same przesyłają.
— To by wiele tłumaczyło, prawda? — powiedziała Barbro cicho.
— Osłoniłem nasz samochód polem zagłuszającym — poinformował ją Sherrinford — jednak sięga ono tylko kilka metrów poza karoserię. Gdybyś znalazła się poza osłoną, a w pobliżu byłby jakiś ich zwiadowca, mógłby odczytać twoje myśli. A jeślibyś dokładnie wiedziała, co mam zamiar zrobić, mogliby zostać w ten sposób ostrzeżeni. Ja mam dobrze wytrenowaną podświadomość, która czuwa, bym myślał o tym po francusku, kiedy jestem na zewnątrz. Przesyłane myśli muszą mieć określoną strukturę, aby były zrozumiane, a struktura języka francuskiego wystarczająco się różni od struktury angielskiego. A ponieważ angielski jest jedynym językiem używanym tutaj przez ludzi. Dawny Lud na pewno nauczył się właśnie angielskiego.
Skinęła głową. Wyłożył jej swój ogólny plan, który był na tyle oczywisty, że i tak nie można go było ukryć. Główna trudność polegała na nawiązaniu kontaktu z obcymi, oczywiście o ile oni istnieli. Dotychczas byli widywani tylko przez jednego lub najwyżej kilku traperów naraz, i to dość rzadko. Niewątpliwie pomagała im w tym zdolność wywoływania halucynacji. Trzymaliby się z daleka od każdej dużej, prawdopodobnie nie dającej się objąć kontrolą ekspedycji, jaka trafiłaby na ich terytorium. Jednak dwoje ludzi, którzy odważyli się naruszyć wszelkie zakazy, nie powinno wydać im się na tyle poważnym zagrożeniem, żeby ich mieli unikać. A… to będzie pierwsza grupa, która nie tylko działa z założeniem, że Zewnętrzni istnieją, ale również jest wyposażona w wytwory nowoczesnej, innoplanetarnej techniki policyjnej.
W tym obozowisku nic się nie zdarzyło. Sherrinford powiedział, że wcale nie oczekiwał, iż coś się zdarzy. Tutaj, tak blisko osad ludzkich. Dawny Lud wydawał się szczególnie ostrożny. W swej własnej krainie pewnie będą odważniejsi.
W ciągu następnej „nocy” ich pojazd wjechał dość głęboko w tę krainę. Na jakiejś łące Sherrinford wyłączył silniki i pojazd opadł na ziemię. Cisza napłynęła ku nim jak fala.