124119.fb2
Kto mógłby tutaj potrzebować zegarka?
Konstelacje powoli obracały się poza połyskującą zorzą. Księżyc Alde stał ponad ośnieżonym szczytem, zalewając go srebrem. Resztę gór krył tłoczący się wokół las. Drzewa w nim był to głównie trzęsoliść i pierzastoblada plumablanca, jak duch bielejąca wśród cieni. Kilka cierniowców płomiennych jarzyło się jak grona przyćmionych latarni. Poszycie było ciężkie i słodko pachniało. Poprzez błękitny półmrok widziało się zaskakująco daleko. Gdzieś w pobliżu zaszemrał strumyk i ptak zagwizdał głosem fletu.
— Pięknie tutaj — powiedział Sherrinford. Wstali już od kolacji, lecz jeszcze nie zdążyli rozpalić ogniska ani usiąść ponownie.
— Ale obco — równie cicho odpowiedziała Barbro. — Zastanawiam się, czy ten świat jest rzeczywiście dla nas. Czy możemy mieć nadzieję, że go posiądziemy.
Ustnikiem fajki wskazał gwiazdy.
— Człowiek dotarł do dziwniejszych miejsc niż to.
— Naprawdę? Ja… och, to pewnie ślady mego dzieciństwa na bezdrożach, ale wiesz, kiedy widzę nad sobą gwiazdy, świecące tak jasno, nie mogę o nich myśleć jak o kulach gazu, których energia została zmierzona i opisana, których planety deptały najzwyklejsze stopy. Nie, one są małe i zimne, i magiczne. Nasze życie jest z nimi związane. A gdy umieramy, szepczą do nas w naszych grobach. — Barbro spuściła wzrok. — Zdaję sobie sprawę, że to idiotyzm.
Widziała poprzez zmierzch jego tężejącą twarz.
— Wcale nie — powiedział. — Z punktu widzenia emocji większym idiotyzmem może być fizyka. W końcu, jak sądzę, po iluś pokoleniach myśl podąży za emocją. W głębi duszy człowiek wcale nie jest racjonalistą. Może przestać wierzyć w teorie naukowe, jeśli przestaną mu się one wydawać właściwe. — Zamilkł na chwilę. — Ta ballada, która nie została dokończona w domu Ironsów … — powiedział nie patrząc na nią. — Dlaczego ona tak na ciebie podziałała?
— Nie mogłam dłużej słuchać, jak się ich gloryfikuje. Tak to w każdym razie wyglądało. Przepraszam za zamieszanie.
— Przypuszczam, że ta pieśń jest typowym przykładem pewnego rodzaju ballad.
— No cóż, nigdy mi nie przyszło do głowy, zęby je klasyfikować. Etnografia jest czymś, na co nie mamy na Rolandzie czasu, a właściwie, co jest bliższe prawdy, nawet nie pomyśleliśmy, przy tym nawale innych zadań, aby się nią zająć. Jednak teraz, gdy o tym wspomniałeś, tak, to zaskakujące, jak wiele pieśni i przekazów zawiera motyw Arvida.
— Czy odważyłabyś się wyrecytować tę balladę do końca? Wysiłkiem woli zmusiła się do śmiechu.
— Mogę zrobić nawet więcej, jeśli tego chcesz. Przyniosę multilirę i zaśpiewam.
Opuszczała jednak hipnotyczny refren, poza ostatnią zwrotką. Sherrinford patrzył na nią, jak stoi na tle księżyca i zorzy.
Odłożyła lirę na bok. Liście zaszemrały, poruszone wiatrem. Po długim milczeniu Sherrinford zapytał:
— I takie opowieści są częścią życia każdego mieszkańca bezdroży?
— No cóż, chyba tak — odpowiedziała. — Jednak nie wszystkie są pełne istot nadprzyrodzonych. Niektóre opowiadają o bohaterstwie i miłości. Tradycyjne tematy.
— Sądzę, że wasz folklor nie narodził się tak po prostu, sam z siebie — powiedział poważnym głosem. — Wiele z waszych pieśni i opowieści, jak mi się zdaje, nie zostało ułożonych przez istoty ludzkie.
Zamknął gwałtownie usta i już nic więcej na ten temat nie powiedział. Wcześniej poszli spać.
Kilka godzin później poderwało ich buczenie alarmu.
Dźwięk nie był głośny, jednak natychmiast ich. rozbudził. Na wszelki wypadek spali w ubraniach. Poświata nieba oświetliła ich przez przezroczysty dach. Sherrinford zerwał się z koi, wskoczył w buty i przypiął do pasa kaburę z pistoletem.
— Zostajesz tutaj — rozkazał.
— Co się dzieje? — Puls dudnił jej w skroniach. Rzucił okiem na wskaźniki przyrządów i porównał je z kontrolką na swym przegubie.
— Zwierzęta, trzy sztuki — policzył. — Jednak nie dzikie, które przypadkowo tędy przechodzą. Największe, ciepłokrwiste sądząc z podczerwieni, trzyma się trochę z tyłu. Następne… hmmm, niska temperatura, rozproszona i niestała emisja, jakby było raczej jakimś… jakimś rojem komórek, koordynowanych… zapachowe…? unosi się w powietrzu, też w pewnej odległości. Ale trzecie jest praktycznie tuż przy nas, przemyka się przez krzaki, i jego charakterystyka wygląda na ludzką.
Widziała, jak drżał z niecierpliwości, już nie wyglądając jak profesor.
— Spróbuję go złapać — powiedział. — Gdy będziemy mieli kogo wypytać… — Bądź gotowa szybko mnie wpuścić z powrotem. Ale sama nie wychodź, cokolwiek się zdarzy, i trzymaj palec na spuście — podał jej naładowaną wielkokalibrową strzelbę.
Przystanął przy drzwiach, potem otworzył je gwałtownie. Powietrze z zewnątrz wdarło się do środka, zimne, wilgotne, pełne woni i szmerów. Oliver również już wzeszedł, dzieląc niebo z Aldo. Blask obu był nierealnie jaskrawy, a zorza sączyła się bielą i lodowatym błękitem.
Sherrinford znowu spojrzał na kontrolkę na przegubie. Musiała wskazywać kierunki, wiodące do tych, którzy stali wśród pstrokatych liści obserwując obóz. Nagle skoczył przed siebie. Przebiegł obok popiołów ogniska i zniknął pod drzewami. Ręka Barbro stężała na kolbie broni.
Eksplozja hałasu. Dwie sylwetki, sczepione w walce, wypadły na łąkę. Sherrinford zamknął w uchwycie tego drugiego, niższego, człowieka. W spływającym z góry srebrze i w tęczowych pobłyskach Barbro widziała, że był to mężczyzna, nagi, długowłosy, gibki i młody. Walczył z demoniczną zaciekłością, próbując używać zębów, stóp i długich, zakrzywionych paznokci. Co chwila wył jak szatan.
W nagłym błysku zrozumienia pojęła, kim on jest: odmieńcem, skradzionym w dzieciństwie i wychowanym przez Dawny Lud. Ten stwór jest istotą, w jaką zostałby zamieniony Jimmy…
— Ha! — Sherrinfordowi udało się odwrócić przeciwnika i wbić usztywnione palce w jego splot słoneczny. Chłopak zachłysnął się powietrzem i zwiotczał. Detektyw powlókł go w stronę samochodu.
Spośród drzew wynurzył się olbrzym. Sam mógłby być drzewem, czarnym i pomarszczonym, z czterema sękatymi konarami. Ziemia drżała i huczała pod jego nogokorzeniami, ochrypły ryk wypełnił niebiosa i czaszki.
Barbro wrzasnęła. Sherrinford błyskawicznie się odwrócił. Wyrwał pistolet z kabury, strzelił i jeszcze raz strzelił — stłumiony trzask bata w półmroku. Wolne ramię trzymało przeciwnika w mocnym uchwycie. Olbrzymi kształt zachwiał się pod ciosami kuł, odzyskał jednak równowagę i znów ruszył naprzód, wolniej, ostrożniej, okrążając Sherrinforda, żeby odciąć mu drogę do samochodu. Detektyw nie mógł poruszać się dostatecznie szybko, by tego uniknąć. Musiałby wypuścić swego więźnia — jedynego przewodnika do Jimmiego, na jakiego mogli liczyć…
Barbro wyskoczyła z samochodu.
— Nie! — krzyknął Sherrinford. — Na miłość boską, nie wychodź! Potwór zagrzmiał i wyciągnął łapy w jej stronę. Szarpnęła spust. Odrzut wbił jej kolbę w ramię. Kolos okręcił się i upadł. Zdołał jednak jakoś się dźwignąć i ciężko ruszył w jej stronę. Cofnęła się. Znowu strzeliła, i znowu. Zacharczał. Krew skapywała z jego cielska i błyszczała oleiście między kroplami rosy. Odwrócił się i odszedł, łamiąc gałęzie, w zalegającą poza drzewami ciemność.
— Schowaj się! — wrzeszczał Sherrinford. — Jesteś poza polem ochronnym!
Nad jej głową przepłynęła mglistość. Niemal w tej samej chwili zobaczyła na skraju polany nową postać.
— Jimmy! — wrzasnęła.
— Mamo! — Wyciągnął ku niej ręce. Światło księżyców skrzyło się w jego łzach.
Odrzuciła broń i pobiegła ku niemu.
Sherrinford skoczył w pogoń. Jimmy cofnął się w krzaki. Barbro wpadła tam za nim, między szponiaste gałązki. Chwilę potem została schwytana i uniesiona w ciemność.
Stojąc nad swym więźniem Sherrinford wzmacniał natężenie fluoro-światła, aż las za oknem przestał być widoczny. Chłopak kręcił się niespokojnie pod tą kaskadą bezbarwnej jasności.
— Będziesz mówił — powiedział mężczyzna spokojnie, mimo surowości malującej się na jego twarzy.
Chłopiec spojrzał przez zasłonę splątanych włosów. Na jego szczęce purpurowiało stłuczenie. W czasie, w którym Sherrinford gonił i utracił kobietę, chłopak niemal odzyskał zdolność do ucieczki. Po powrocie detektyw z trudem go schwytał. Posiłki Zewnętrznych mogły nadejść w każdej chwili, nie było więc czasu bawić się w uprzejmości. Sherrinford uderzył go pięścią i zaciągnął do wnętrza pojazdu. Teraz chłopak siedział, przywiązany do obrotowego fotela.
Splunął.
— Mówił z tobą, błotniaku? — Jednak pot błyszczał mu na skórze i oczy skakały niespokojnie po metalu, który był jego więzieniem.
— Podaj jakieś imię, którym mógłbym cię nazywać.
— Żebyś rzucił na mnie czar?