124119.fb2 Kr?lowa powietrza i mroku - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Kr?lowa powietrza i mroku - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Wyszli na zewnątrz. Ona ugotowała na promienniku posiłek, podczas gdy on zbierał drewno na ognisko, przy którym później będą mogli się ogrzać. Od czasu do czasu spoglądał na przegub ręki — lecz nie na zegarek. Zamiast zegarka nosił na przegubie niewielki przyrząd, kontrolujący drogą radiową wszystko, co było zarejestrowane przez instrumenty w samochodzie.

Kto mógłby tutaj potrzebować zegarka?

Konstelacje powoli obracały się poza połyskującą zorzą. Księżyc Alde stał ponad ośnieżonym szczytem, zalewając go srebrem. Resztę gór krył tłoczący się wokół las. Drzewa w nim był to głównie trzęsoliść i pierzastoblada plumablanca, jak duch bielejąca wśród cieni. Kilka cierniowców płomiennych jarzyło się jak grona przyćmionych latarni. Poszycie było ciężkie i słodko pachniało. Poprzez błękitny półmrok widziało się zaskakująco daleko. Gdzieś w pobliżu zaszemrał strumyk i ptak zagwizdał głosem fletu.

— Pięknie tutaj — powiedział Sherrinford. Wstali już od kolacji, lecz jeszcze nie zdążyli rozpalić ogniska ani usiąść ponownie.

— Ale obco — równie cicho odpowiedziała Barbro. — Zastanawiam się, czy ten świat jest rzeczywiście dla nas. Czy możemy mieć nadzieję, że go posiądziemy.

Ustnikiem fajki wskazał gwiazdy.

— Człowiek dotarł do dziwniejszych miejsc niż to.

— Naprawdę? Ja… och, to pewnie ślady mego dzieciństwa na bezdrożach, ale wiesz, kiedy widzę nad sobą gwiazdy, świecące tak jasno, nie mogę o nich myśleć jak o kulach gazu, których energia została zmierzona i opisana, których planety deptały najzwyklejsze stopy. Nie, one są małe i zimne, i magiczne. Nasze życie jest z nimi związane. A gdy umieramy, szepczą do nas w naszych grobach. — Barbro spuściła wzrok. — Zdaję sobie sprawę, że to idiotyzm.

Widziała poprzez zmierzch jego tężejącą twarz.

— Wcale nie — powiedział. — Z punktu widzenia emocji większym idiotyzmem może być fizyka. W końcu, jak sądzę, po iluś pokoleniach myśl podąży za emocją. W głębi duszy człowiek wcale nie jest racjonalistą. Może przestać wierzyć w teorie naukowe, jeśli przestaną mu się one wydawać właściwe. — Zamilkł na chwilę. — Ta ballada, która nie została dokończona w domu Ironsów … — powiedział nie patrząc na nią. — Dlaczego ona tak na ciebie podziałała?

— Nie mogłam dłużej słuchać, jak się ich gloryfikuje. Tak to w każdym razie wyglądało. Przepraszam za zamieszanie.

— Przypuszczam, że ta pieśń jest typowym przykładem pewnego rodzaju ballad.

— No cóż, nigdy mi nie przyszło do głowy, zęby je klasyfikować. Etnografia jest czymś, na co nie mamy na Rolandzie czasu, a właściwie, co jest bliższe prawdy, nawet nie pomyśleliśmy, przy tym nawale innych zadań, aby się nią zająć. Jednak teraz, gdy o tym wspomniałeś, tak, to zaskakujące, jak wiele pieśni i przekazów zawiera motyw Arvida.

— Czy odważyłabyś się wyrecytować tę balladę do końca? Wysiłkiem woli zmusiła się do śmiechu.

— Mogę zrobić nawet więcej, jeśli tego chcesz. Przyniosę multilirę i zaśpiewam.

Opuszczała jednak hipnotyczny refren, poza ostatnią zwrotką. Sherrinford patrzył na nią, jak stoi na tle księżyca i zorzy.

Rzekła cicho do niegoPani Powietrza i Mroku:„Odpocznij już, Arvidzie,Przyjmie cię nasze plemię,Nie musisz być człowiekiem,Zbyt ciężkie jest to brzemię”.Odważy/ się powiedzieć:„Uciekać od was muszę,W mym domu czeka dziewka,Co mi odda/a duszę.Czekają też druhowieI pracy moc została,Bo kimże byłby ArvidNie trudząc swego ciała.Więc użyj swojej magii.Niech się kamieniem stanę.Twój gniew mnie może zabić,Lecz wolnym pozostanę”.Stała, spowita w pięknoI strach, i blask północy,Pani Powietrza i Mroku.I musiał spuścić oczy.A potem się zaśmiałaI wzgardą głos jej brzmiał.„Nie muszę rzucać czarów,Byś odtąd zawsze łkał.Do domu wrócisz z niczymOprócz dręczących wspomnieńO wietrze i muzyce,O nocy, mgle i o mnie.Pójdą za tobą wszędzie,Dzień każdy zaćmią cieniemI leżeć z tobą będą,Gdy zmorzy cię znużenie.Ból nagły dźgnie cię w serceI płakać będziesz w głos,Gdy wspomnisz, jaki jest,A jaki mógł być los.Swą tępą, głupią żonęCo noc w ramiona bierz.Do domu wracaj, Arvid,Człowiekiem bądź, jak chcesz!”Ze śmiechem, migotaniemZewnętrznych taniec znikł,Samotny został ArvidI łkał po blady świt.Pod cierniowcem taniec się wije.

Odłożyła lirę na bok. Liście zaszemrały, poruszone wiatrem. Po długim milczeniu Sherrinford zapytał:

— I takie opowieści są częścią życia każdego mieszkańca bezdroży?

— No cóż, chyba tak — odpowiedziała. — Jednak nie wszystkie są pełne istot nadprzyrodzonych. Niektóre opowiadają o bohaterstwie i miłości. Tradycyjne tematy.

— Sądzę, że wasz folklor nie narodził się tak po prostu, sam z siebie — powiedział poważnym głosem. — Wiele z waszych pieśni i opowieści, jak mi się zdaje, nie zostało ułożonych przez istoty ludzkie.

Zamknął gwałtownie usta i już nic więcej na ten temat nie powiedział. Wcześniej poszli spać.

Kilka godzin później poderwało ich buczenie alarmu.

Dźwięk nie był głośny, jednak natychmiast ich. rozbudził. Na wszelki wypadek spali w ubraniach. Poświata nieba oświetliła ich przez przezroczysty dach. Sherrinford zerwał się z koi, wskoczył w buty i przypiął do pasa kaburę z pistoletem.

— Zostajesz tutaj — rozkazał.

— Co się dzieje? — Puls dudnił jej w skroniach. Rzucił okiem na wskaźniki przyrządów i porównał je z kontrolką na swym przegubie.

— Zwierzęta, trzy sztuki — policzył. — Jednak nie dzikie, które przypadkowo tędy przechodzą. Największe, ciepłokrwiste sądząc z podczerwieni, trzyma się trochę z tyłu. Następne… hmmm, niska temperatura, rozproszona i niestała emisja, jakby było raczej jakimś… jakimś rojem komórek, koordynowanych… zapachowe…? unosi się w powietrzu, też w pewnej odległości. Ale trzecie jest praktycznie tuż przy nas, przemyka się przez krzaki, i jego charakterystyka wygląda na ludzką.

Widziała, jak drżał z niecierpliwości, już nie wyglądając jak profesor.

— Spróbuję go złapać — powiedział. — Gdy będziemy mieli kogo wypytać… — Bądź gotowa szybko mnie wpuścić z powrotem. Ale sama nie wychodź, cokolwiek się zdarzy, i trzymaj palec na spuście — podał jej naładowaną wielkokalibrową strzelbę.

Przystanął przy drzwiach, potem otworzył je gwałtownie. Powietrze z zewnątrz wdarło się do środka, zimne, wilgotne, pełne woni i szmerów. Oliver również już wzeszedł, dzieląc niebo z Aldo. Blask obu był nierealnie jaskrawy, a zorza sączyła się bielą i lodowatym błękitem.

Sherrinford znowu spojrzał na kontrolkę na przegubie. Musiała wskazywać kierunki, wiodące do tych, którzy stali wśród pstrokatych liści obserwując obóz. Nagle skoczył przed siebie. Przebiegł obok popiołów ogniska i zniknął pod drzewami. Ręka Barbro stężała na kolbie broni.

Eksplozja hałasu. Dwie sylwetki, sczepione w walce, wypadły na łąkę. Sherrinford zamknął w uchwycie tego drugiego, niższego, człowieka. W spływającym z góry srebrze i w tęczowych pobłyskach Barbro widziała, że był to mężczyzna, nagi, długowłosy, gibki i młody. Walczył z demoniczną zaciekłością, próbując używać zębów, stóp i długich, zakrzywionych paznokci. Co chwila wył jak szatan.

W nagłym błysku zrozumienia pojęła, kim on jest: odmieńcem, skradzionym w dzieciństwie i wychowanym przez Dawny Lud. Ten stwór jest istotą, w jaką zostałby zamieniony Jimmy…

— Ha! — Sherrinfordowi udało się odwrócić przeciwnika i wbić usztywnione palce w jego splot słoneczny. Chłopak zachłysnął się powietrzem i zwiotczał. Detektyw powlókł go w stronę samochodu.

Spośród drzew wynurzył się olbrzym. Sam mógłby być drzewem, czarnym i pomarszczonym, z czterema sękatymi konarami. Ziemia drżała i huczała pod jego nogokorzeniami, ochrypły ryk wypełnił niebiosa i czaszki.

Barbro wrzasnęła. Sherrinford błyskawicznie się odwrócił. Wyrwał pistolet z kabury, strzelił i jeszcze raz strzelił — stłumiony trzask bata w półmroku. Wolne ramię trzymało przeciwnika w mocnym uchwycie. Olbrzymi kształt zachwiał się pod ciosami kuł, odzyskał jednak równowagę i znów ruszył naprzód, wolniej, ostrożniej, okrążając Sherrinforda, żeby odciąć mu drogę do samochodu. Detektyw nie mógł poruszać się dostatecznie szybko, by tego uniknąć. Musiałby wypuścić swego więźnia — jedynego przewodnika do Jimmiego, na jakiego mogli liczyć…

Barbro wyskoczyła z samochodu.

— Nie! — krzyknął Sherrinford. — Na miłość boską, nie wychodź! Potwór zagrzmiał i wyciągnął łapy w jej stronę. Szarpnęła spust. Odrzut wbił jej kolbę w ramię. Kolos okręcił się i upadł. Zdołał jednak jakoś się dźwignąć i ciężko ruszył w jej stronę. Cofnęła się. Znowu strzeliła, i znowu. Zacharczał. Krew skapywała z jego cielska i błyszczała oleiście między kroplami rosy. Odwrócił się i odszedł, łamiąc gałęzie, w zalegającą poza drzewami ciemność.

— Schowaj się! — wrzeszczał Sherrinford. — Jesteś poza polem ochronnym!

Nad jej głową przepłynęła mglistość. Niemal w tej samej chwili zobaczyła na skraju polany nową postać.

— Jimmy! — wrzasnęła.

— Mamo! — Wyciągnął ku niej ręce. Światło księżyców skrzyło się w jego łzach.

Odrzuciła broń i pobiegła ku niemu.

Sherrinford skoczył w pogoń. Jimmy cofnął się w krzaki. Barbro wpadła tam za nim, między szponiaste gałązki. Chwilę potem została schwytana i uniesiona w ciemność.

Stojąc nad swym więźniem Sherrinford wzmacniał natężenie fluoro-światła, aż las za oknem przestał być widoczny. Chłopak kręcił się niespokojnie pod tą kaskadą bezbarwnej jasności.

— Będziesz mówił — powiedział mężczyzna spokojnie, mimo surowości malującej się na jego twarzy.

Chłopiec spojrzał przez zasłonę splątanych włosów. Na jego szczęce purpurowiało stłuczenie. W czasie, w którym Sherrinford gonił i utracił kobietę, chłopak niemal odzyskał zdolność do ucieczki. Po powrocie detektyw z trudem go schwytał. Posiłki Zewnętrznych mogły nadejść w każdej chwili, nie było więc czasu bawić się w uprzejmości. Sherrinford uderzył go pięścią i zaciągnął do wnętrza pojazdu. Teraz chłopak siedział, przywiązany do obrotowego fotela.

Splunął.

— Mówił z tobą, błotniaku? — Jednak pot błyszczał mu na skórze i oczy skakały niespokojnie po metalu, który był jego więzieniem.

— Podaj jakieś imię, którym mógłbym cię nazywać.

— Żebyś rzucił na mnie czar?