124156.fb2
9 maja 2190 roku.
No, udało się! Mało brakowało, ale na szczęście mam bardzo podejrzliwą naturę. Omal nie skradziono mi mego zwycięstwa, mego spełnienia, ale byłem sprytniejszy od nich. W efekcie mogę z radością odnotować w tej mojej ostatniej woli i testamencie, że oto zaczynam ostatni rok swego życia.
Nie, bądźmy dokładni. Ostatni rok mego życia, rok, który spędzę w otwartym grobie, lak naprawdę rozpoczął się dzisiaj w samo południe. Wówczas, gdy na drugim podziemnym piętrze Muzeum Współczesnej Astronautyki po raz trzeci z kolei nastawiłem aparat i otrzymałem wynik kompletnie negatywny.
Oznaczał on, że ja, Fiyatil, byłem jedyną istotą ludzką na Ziemi, która pozostała przy życiu. Ileż musiałem walczyć, aby dostąpić tego wyróżnienia!
No, ale już po wszystkim, jestem niemal całkowicie pewien. Dla spokoju przez następny tydzień codziennie będę schodził i sprawdzał antropometr, ale nie sądzę, żeby była jakakolwiek szansa, żebym otrzymał pozytywny odczyt. Stoczyłem ostatnią, absolutnie ostateczną i rozstrzygającą bitwę z siłami prawości — i zwyciężyłem. Pozostawiono mi bezpieczne, nie kwestionowane prawo do posiadania własnej trumny i już nic mi nie pozostało, tylko dobrze się bawić.
A to nie będzie takie trudne. W końcu planowałem te przyjemności całymi latami! Ale kiedy ściągnąłem strój z oksydowanego berylu i poszedłem na górę, na słońce, nie mogłem nie pomyśleć o reszcie. Gruzeman, Prejaut, a może nawet Mo-Diki. Byliby tutaj razem ze mną, gdyby mieli choć trochę mniej zapału do nauki, a nieco więcej rozsądnego realizmu.
Z jednej strony szkoda. Ale to właśnie czyni moją służbę bardziej odpowiedzialną i chwalebną. Usiadłszy na marmurowej ławie pomiędzy statuami Kosmonauty i Kosmonautki dłuta Rozinskiego, wzruszyłem ramionami i odrzuciłem wspomnienia o Gruzemanie, Prejaut i Mo-Dikim.
Oni przegrali, ja nie.
Rozparłem się wygodnie, po raz pierwszy od ponad miesiąca. Moje spojrzenie prześliznęło się po olbrzymich figurach z brązu wznoszących się nad moją głową, po owych dwóch rzeźbach tęsknie zwróconych ku gwiazdom — i wybuchnąłem śmiechem. Absolutna niestosowność mojej kryjówki po raz pierwszy mnie uderzyła — pomyślcie tylko, Muzeum Współczesnej Astronautyki! To coś, wywołane niewiarygodnym napięciem nerwów i pięciodniowym zagryzaniem warg do krwi, ruszało się teraz w mojej krtani, zamieniło się w chichot, krótkie parsknięcie, a wreszcie z głębi serca płynący, rozgłośny śmiech, którego nie umiałem powstrzymać. Wszystkie sarny wyszły z parku koło muzeum i zatrzymały się przed marmurową ławą, na której Fiyatil, ostatni człowiek na Ziemi, dusił się, kaszlał, charczał i znów chichotał, ciesząc się swym starczym sukcesem.
Nie wiem, jak długo mogło to trwać, ale w końcu chmura, normalna, regularnie pełniąca służbę chmura antysłoneczna, prześliznęła się po tarczy słońca. To wystarczyło. Przestałem się śmiać, jak gdyby odcięto mi dopływ prądu i spojrzałem do góry.
Chmura przesunęła się i słoneczny blask rozlał się ponownie, ale ja mimo to zadrżałem.
Dwie ciężarne łanie podeszły bliżej i patrzyły, jak masuję sobie kark. Przez ten śmiech złapał mnie kurcz.
— Cóż, moje drogie — odezwałem się, przypomniawszy sobie cytat z jednej z moich ulubionych religii — wygląda na to, że w środku życia w końcu naprawdę spotykamy śmierć.
Patrzyły na mnie obojętnie, przeżuwając trawę.
11 maja 2190 roku.
Przez ostatnie dwa dni porządkowałem swoje rzeczy i robiłem plany na najbliższą przyszłość. Spędzić całe życie, przygotowując się spokojnie do roli kustosza — to jedno. Nagła świadomość, że się tym kustoszem zostało, że się jest ostatnim z sekty i z własnej rasy — jednocześnie w specyficzny sposób wypełnieniem i jednej, i drugiej — to zupełnie co innego. Rozpierała mnie szalona duma. Ale już w chwilę później przytłaczała mnie niewiarygodna, królewska wręcz odpowiedzialność, którą miałem podjąć.
Z żywnością nie będzie problemu. Na składzie w tym tylko budynku było dość paczkowanych posiłków, żeby wykarmić kogoś takiego jak ja przez dziesięć lat. a co dopiero przez dwanaście miesięcy. A wszędzie na tej planecie — od Muzeum Starożytności Buddyjskiej w Tybecie po Panoramę Historii Politycznej w Sewastopolu — znajdę podobne zasoby.
Rzecz jasna, jedzenie z puszki to jedzenie z puszki: jest to czyjś pomysł, jak powinno wyglądać moje menu. Teraz, gdy odleciał ostatni Afirmant, zabierając ze sobą ohydne pojęcie użyteczności, już nie muszę być takim hipokrytą. Wreszcie mogę sobie pozwolić na luksusy i kąpać swój język w niuansach smakowych. Niestety, dorastałem w latach dominacji Afirmantów i hipokryzja, którą nauczyłem się stosować przez sześćdziesiąt lat ukrywania własnych poglądów, zmieszała się z istotą mego charakteru. Dlatego wątpię, czy będę przygotowywał posiłki ze świeżej żywności w oparciu o starożytne przepisy.
A poza tym posiłki ze świeżej żywności oznaczałyby śmierć istot, które jeszcze żyją i radują się ostatnimi dniami. W obecnej sytuacji wyglądałoby to trochę głupio…
Nie musiałem też uruchamiać żadnej z automatycznych pralni. A uruchomiłem. Po co prać rzeczy, pytałem sam siebie, skoro mogę wyrzucić tunikę, gdy tylko się lekko ubrudzi i założyć świeżo wyprodukowane ubranie, jeszcze sztywne od matrycy, spod której wyszło?
Odpowiedź brzmi: przyzwyczajenie. Ideały Kustoszy sprawiają, że nie mogą zrobić tego, co Afirmant zrobiłby z łatwością na moim miejscu: zrzucić tunikę na ziemię i zostawić ją tam jak wielki, kolorowy kokon. Z drugiej strony wiele nauk Afirmantów, które mój świadomy umysł odrzucał uparcie przez dziesiątki lat, ku memu strapieniu przeciekły drogą osmozy do mojej podświadomości. Pomysł, żeby rozmyślnie zniszczyć coś tak funkcjonalnego, choć względnie mało estatycznego, jak brudna Tunika Męska, Letnia, Numer transportowy 2352558,3, pociąga mnie — nawet wbrew mej woli.
W kółko powtarzam sobie, że afirmanckie Numery Transportowe już nic dla mnie nie znaczą, nawet mniej niż nic. Są równie bez znaczenia, jak symbole na Arce Noego dla ładujących ją i pozostawionych na brzegu robotników.
Ale wsiadam do jednoosobowej kuli latającej, żeby zwiedzić dla rozrywki tereny muzeum, a coś w moim mózgu szepce: Numer 58184,72. Zaciskam zęby na łyżce z odgrzanym Białkowym Równoważnikiem Obiadu i spostrzegam, że żuję Numery Transportowe od 15762,94 do 15763,01. Nawet pamiętam, że należy do kategorii, którą należy wnieść na pokład na końcu i dopiero wtedy, gdy pokładowy przedstawiciel Ministerstwa Przetrwania i Ochrony odda się pod komendę pokładowego przedstawiciela Ministerstwa Podróży.
Obecnie po Ziemi nie chodzi nawet jeden Afirmant. Są teraz rozrzuceni pośród setki systemów planetarnych naszej Galaktyki, razem ze swoimi licznymi rządowymi biurami — z Ministerstwem Starożytności i Reliktów Przeszłości, w którym wszyscy wyznający Kustoszostwo musieli się zarejestrować. Ale to zdaje się nic nie znaczyć dla mojej idiotycznie wiernej pamięci, która nadal cytuje teksty zapamiętane dziesiątki lat temu przed egzaminami z Okoliczności Przetrwania — dawno zniesionymi i zapomnianymi nawet przez władze.
Ci Afirmanci są tak sprawni, tak straszliwie skuteczni i sprawni! Jako młody chłopak zwierzyłem się swemu, na nieszczęście gadatliwemu, towarzyszowi Ru-Sat, że w wolnych chwilach maluję obrazy na płótnie. Natychmiast rodzice za poradą mojego opiekuna szkolnego zgłosili mnie do miejscowej Dziecięcej Grupy Pracy Ochotniczej na Rzecz Przetrwania, gdzie wyznaczono mnie do malowania numerów i symboli na skrzynkach do pakowania. „Nie przyjemności, ale upór, upór i jeszcze raz upór może uratować rodzaj ludzki” — od tej pory przed każdym posiłkiem musiałem cytować odpowiedni fragment z katechizmu Afirmacji.
Później, oczywiście, byłem już na tyle dorosły, żeby zarejestrować się jako świadomy Kustosz.
— Błagam cię — ojciec omal się nie zadławił, gdy mu o tym powiedziałem — nie przychodź do nas więcej. Nie dręcz nas. Mówię w imieniu całej rodziny, Fiyatilu, włącznie z wujami ze strony matki. Postanowiłeś stać się umarłym, to już twoja sprawa. Po prostu zapomnij, że w ogóle miałeś rodziców i krewnych — a nam pozwól zapomnieć, że mieliśmy syna.
Oznaczało to, że jestem wolny od zadań, Przetrwania, ale musiałem wziąć na siebie dwa razy tyle pracy w zespołach mikrofilmowców podróżujących od muzeum do muzeum i od stanowisk archeologicznych po miasta drapaczy chmur. Ale i tak co jakiś czas miałem egzaminy z Okoliczności Przetrwania, co do których wszyscy się zgadzali, że nie obowiązują Kustoszy, ale nalegali, żebyśmy je zdawali, traktując je jako gest dobrej woli wobec społeczeństwa, które pozwalało nam iść za głosem sumienia. Egzaminy te sprawiały, że odkładałem tom zatytułowany „Religijne obrazy i wystrój świątyń Górnego Nilu” po to, żeby wziąć ponury, wystrzępiony, poplamiony „Wykaz Numerów Transportowych i przewodnik po załadunku towarów”. Porzuciłem nadzieję, że zostanę artystą — te potworne cyferki zabierały mi czas, który pragnąłem poświęcić na podziwianie dzieł ludzi żyjących w mniej fantacznych i mniej szalonych czasach.
I dalej mi zabierają! Przyzwyczajenie jest tak silne, że choć nikt mi nie zadaje pytań na temat odwodnienia, ciągle sobie uświadamiam, że przeprowadzam operacje logarytmiczne niezbędne do właściwego umieszczenia jakieś substancji po usunięciu z niej wody. Frustruje mnie to strasznie, że ugrzązłem w systemie kształcenia, od którego całkowicie się odwróciłem!
Oczywiście moje obecne lektury prawdopodobnie też nie są do niczego przydatne. Ale muszą wydobyć tyle informacji z leżących w muzeum samouczków dla początkujących, żebym nie musiał się martwić, że na przykład moja kula latająca rozbije się gdzieś w dżungli. Ani ze mnie technik, ani łowca przygód. Ale muszę się nauczyć, jak wybierać sprzęt, który działa i jak go uruchomić, żeby nie uszkodzić delikatnych części.
Ta cała technologia denerwuje mnie. Na zewnątrz czeka na mnie porzucone dziedzictwo 70 000 lat, a ja tymczasem tu siedzę i uczę się na pamięć głupot o zasilaniu robotów, zapisuję schematy śrub antygrawitadyjnych i haruję jak afirmancki kapitan, który chce przed odlotem zdobyć dowództwo statku od Ministerstwa Podróży.
Ale właśnie dzięki takiemu podejściu do sprawy jestem teraz tutaj, zamiast siedzieć na pokładzie afirmackiego statku patrolowego wraz z Mo-Diki, Gruzemanem i Prejaut. Kiedy oni cieszyli się wolnością i hasali po całej planecie jak źrebaki, ja poszedłem do Muzeum Współczesnej Astronautyki i nauczyłem się obsługiwać i odczytywać antropometr, a także auktywniać oksydowany beryl. Nienawidzę tracić czasu, ale nie mogłem zapomnieć o znaczeniu, jakie Afirmanci, zwłaszcza współcześni, przykładali do pojęcia świętości życia ludzkiego. Już raz nas oszukali; wrócili jeszcze raz, żeby się upewnić, czy jacyś Kustosze nie radują się spełnieniem marzeń. Miałem wtedy rację i wiem, że mam rację teraz — ale nudzi mnie robienie wyłącznie rzeczy pożytecznych!
Co do antropometru, to przeżyłem dwie godziny temu niemiły szok. Alarm się włączył… i przestał. Popędziłem na dół, zrzucając po drodze strój z oksydowanego berylu i mając nadzieję, że następnym razem, jak go będę zakładał, nie wybuchnie.
Kiedy dotarłem do urządzenia, przestało już hałasować. Nastawiłem je na wszystkie kierunki i nie otrzymałem żadnego odzewu. Wynikało z tego, zgodnie z podręcznikiem, że na całym obszarze Układu Słonecznego nie poruszała się żadna istota ludzka. Zaprogramowałem maszynę na własne parametry elektrocefalograficzne, żeby nie włączać alarmu. Ale alarm się włączył, bezdyskusyjnie dowodząc istnienia drugiej istoty, choćby nie wiem jak krótka była jej obecność. Stanowiło to dla mnie zagadkę.
Sądzę, że jakieś zaburzenia w atmosferze albo zwarcie w samym antropometrze uruchomiło maszynę. A może moja wielka radość kilka dni temu, że mnie zostawili, uszkodziła aparaturę.
Odebrałem radiowy meldunek afirmanckiego statku patrolowego do macierzystej jednostki oczekującej na orbicie za Plutonem, że schwytali moich kolegów: wiem, że jako jedyny zostałem na Ziemi.
Poza tym, gdyby to jacyś czyhający Afirmanci włączyli alarm, to ich własne antropometry wykryłyby mnie, bo chodziłem bez ochrony oksydowanego berylu. Muzeum otoczyłyby kule latające i schwytano by mnie niemal natychmiast.
Nie, nie wierzę, żebym musiał się jeszcze bać Afirmantów. Zadowolili się tym ostatnim powrotem dwa dni temu, jestem o tym przekonany. Ich doktryna zabrania następnych kontroli, bo ryzykowaliby własne życie. W końcu zostało tylko 363 dni — najwyżej — zanim Słońce zamieni się w Supernową.
15 maja 2190 roku.
Jestem mocno zaniepokojony. Tak naprawdę to boję się. A najgorsze, że nie wiem czego. Jedyne co mogę robić, to czekać.
Wczoraj wyleciałem z Muzeum Współczesnej Astronautyki na próbną podróż po świecie. Planowałem, że spędzę dwa lub trzy tygodnie, latając tu i tam, zanim podejmę decyzję, gdzie spędzić resztę roku.
Pierwszym błędem był wybór kraju. Włochy. Bardzo możliwe, że gdyby się nie pojawił ten problem, to spędziłbym tam jedenaście miesięcy, zanim ruszyłbym w dalszą podróż. Morze Śródziemne to wody bardzo niebezpieczne i wciągające dla kogoś, kto uznawszy swój własny talent za niewystarczający, chciałby poświecić resztę życia podziwianiu arcydzieł ofiarowanych ludzkości przez inne, bardziej obdarowane przez los jednostki.
Najpierw poleciałem do Ferrary, ponieważ zmeliorowane bagna koło tego miasta były wielkim kosmodromem Afirmantów. Chwilę pomarudziłem przy jednej z moich ulubionych budowli, Palazzo di Diamanti, jak zwykle kręcąc z podziwem głową na widok olbrzymich głazów, z jakich jest zbudowana. Każdy z nich jest wycięty i obrobiony jak najdroższy klejnot. Według mnie całe miasto to jeden wielki klejnot, teraz trochę przykurzony, ale skrzący się w czasach dworu książąt d’Este. Jedno miasteczko, jeden maty, dumny dwór — nie zamieniłbym go za dwa miliardy tych prostackich Afirmantów. Czy cała ich planeta przez ponad sześćdziesiąt lat niemal nieprzerwanej dominacji politycznej wydała choć jedno dzieło godne Tassa lub Ariosta? I wtedy uświadomiłem sobie, że przynajmniej jeden rodowity mieszkaniec Ferrary czułby się u siebie w świecie, który właśnie zostawił mnie, ostatniemu romantykowi. Przypomniałem sobie, że Savonarola urodził się w Ferrarze…
Równina koło Ferrary też przywodzi mi na myśl surowego dominikanina. Kosmodrom rozciągający się na kilka mil był pokryty taką ilością rzeczy porzuconych w ostatniej chwili, że można by rozpalić olbrzymie Ognisko Próżności.
I to jakich żałosnych próżności! Tu suwak logarytmiczny, który jakiś dowódca kazał wyrzucić przed startem, bo ostatni przegląd wykazał, że przekracza liczbę suwaków uznanych w „Wykazie Numerów Transportowych” za niezbędną dla tego rodzaju statku, lam plik kserokopii listy przedmiotów wyrzuconych przez śluzę powietrzną po sprawdzeniu wszystkiego zgodnie z przepisami — przy każdym przedmiocie jedna parafka Ministerstwa Przetrwania i Ochrony, druga — Ministerstwa Podróży. Przybrudzone ubrania, przyrządy z drobnymi uszkodzeniami, puste bębny po paliwie i żywności leżały wciśnięte w miękki grunt. Bardzo funkcjonalne przedmioty, które po pewnym czasie w jakiś sposób zgrzeszyły przeciwko funkcjonalności — więc błyskawicznie je odrzucono. I, co dziwne, tu i ówdzie lalka, oczywiście nie prawdziwa, ale też nie przypominało to żadnego przedmiotu o wartości użytkowej. Rozglądając się po tym nędznym rumowisku upstrzonym gdzieniegdzie dowodem sentymentu, wyobraziłem sobie, ilu rodziców kuliło się ze wstydu, gdy pomimo wielokrotnie powtarzanych pouczeń i wcześniejszych ostrzeżeń ostatnia rewizja odkrywała gdzieś w zakątkach dziecięcych tunik coś, co można nazwać tylko zabawką — albo, co gorsza, pamiątką.
Pamiętam, co mój opiekun szkolny powiedział na ten temat wiele lat temu.
— Nie chodzi o to, Fiyatilu, że wierzymy, jakoby dzieci nie powinny mieć zabawek; po prostu nie chcemy, żeby przywiązywały się do jakiejś konkretnej zabawki. Rodzaj ludzki opuści tę planetę, która od początku była jego domem. Możemy wziąć ze sobą tylko takie stworzenia i przedmioty, które będą się nadawać do utworzenia innych istot lub przedmiotów niezbędnych do przetrwania tam, gdzie wylądujemy. A ponieważ nie możemy zabrać więcej, niż uniosą nasze statki, musimy spośród użytecznych przedmiotów wybierać te, które są najważniejsze. Nie weźmiemy czegoś tylko dlatego, że jest piękne, albo dlatego, że wielu ludzi w to wierzy, albo dlatego, że wielu ludzi uważa to za potrzebne. Weźmiemy to tylko dlatego, że nic innego nie wykona równie dobrze pożytecznej pracy. Oto dlaczego przychodzę co miesiąc do ciebie, żeby sprawdzić twój pokój, żeby upewnić się, że szuflady twojego biurka zawierają tylko nowe rzeczy, że nie popadasz w niebezpieczny sentymentalizm, który może prowadzić tylko do Kustoszostwa. Pochodzisz ze zbyt dobrej rodziny, żeby zostać kimś takim.
Mimo wszystko, zaśmiałem się w duchu, zostałem kimś takim. Stary Tobletej miał racją: pierwszym krokiem na drodze do kompletnej ruiny były szuflady biurka wypchane pamiątkowymi drobiazgami. Gałązka, na której usiadł pierwszy złapany przeze mnie motyl, siatka, w którą go złapałem, i sam ów pierwszy motyl. Kulka z papieru, którą rzuciła we mnie pewna dwunastoletnia dama. Podarty egzemplarz prawdziwej drukowanej książki — nie żadna tam fotokopia, ale coś, co kiedyś zaznało dotyku czcionki zamiast uderzeń elektronów. Mały drewniany model „Nadziei Człowieka”, statku gwiezdnego kapitana Karmy, który dostałem od starego kosmonauty na kosmodromie Lunar Linę wraz z wielką nieprawdziwych opowieści ilością kłamstw.
Ach, te pękate szuflady! Jakże nauczyciele i rodzice starali się wpoić mi schludność i nienawiść do wszelkiej własności! I oto, proszę, dożywszy sędziwego wieku, spoglądam z zadowoleniem na taką ilość należących do mnie arcydzieł, o jakiej nigdy nie marzył żaden rzymski cezar, żaden Wielki Chan.