124156.fb2
Coś takiego zrobię na każdym z jakichś dwustu kosmodromów na Ziemi i to jest główny powód, dla którego studiowałem robotykę. Chcę, żeby Ziemia w chwili śmierci wyglądała tak pięknie, jak to tylko możliwe. Obawiam się, że nigdy nie byłbym dobrym Afirmantem; za mocno się przywiązuję do jakiejś myśli.
Przy moim stanie ducha po prostu nie mógłbym wyruszyć w dalszą podróż bez najszybszego, choćby wyrywkowego zwiedzania Florencji. Naturalna rzecz.
Ale, co było do przewidzenia, straciłem głowę wobec olejów, marmurów i brązów. W opustoszałej Florencji nie było ani jednego mieszkańca, ale cudowne galerie pozostały. Przeszedłem się po ślicznym Ponte Vecchio, jedynym ze sławnych mostów na Arno, który uniknął zniszczenia podczas drugiej wojny światowej. Doszedłem do kampanili Giotta i drzwi do chrzcielnicy wykonanych przez Ghibertiego i ogarnęło mnie uczucie rozpaczy. Pobiegłem do kościoła Santa Croce, żeby zobaczyć freski Giotta i do klasztoru Św. Marka, obejrzeć Fra Angelico. Co ja zrobię przez jeden rok? Co zobaczę nawet w takim jednym mieście w ciągu dwunastu miesięcy? Mogłem rzucić okiem, przegalopować obok, ale co przez ten czas zobaczę? Byłem właśnie w ogrodach Boboli, rozpaczliwie próbując podjąć decyzję, czy obejrzeć „Dawida” Michała Anioła, którego już raz widziałem, czy też jakąś rzeźbę Donatella jeszcze nie oglądaną, gdy włączyły się alarmy.
Obydwa.
Dzień przed odlotem złożyłem mały antopometr, który pierwotnie skonstruowano do umiejscawiania kolonistów zagubionych w bagnach wenusjańskich. Miał zupełnie inną zasadę działania niż ten wielki, który znalazłem w Sali Urządzeń. Ponieważ obwody były niepodobne i zaprojektowano je do użytku w zupełnie różnych atmosferach, uznałem, że będą świetnie potwierdzać nawzajem swoje wyniki. Nastawiłem alarmy na częstotliwość odbiornika w mojej kuli latającej i odleciałem z muzeum zupełnie spokojny, że jedyną rzeczą, która może włączyć obydwa antropometry, będzie obecność drugiego człowieka.
Mocno zdezorientowany poleciałem z powrotem do muzeum. Obydwa urządzenia zareagowały w ten sam sposób. Alarm uruchomił się, wskazując na to, że na planecie nagle zmaterializował się Człowiek. Potem, gdy zniknęła przyczyna, obydwa alarmy wyłączyły się. Choćbym nie wiem ile razy nastawiał antenę wielokierunkową na każdym antropometrze, nie było najlżejszej wskazówki, że w granicach ich zasięgu, czyli trochę mniej niż w odległości roku świetlnego, była istota ludzka.
Dezorientacja ustąpiła miejsca silnemu uczuciu niepokoju. Coś tu na Ziemi było nie tak i nie chodziło o to, że Słońce miało za rok wybuchnąć. Możliwe, że mój humanistyczny umysł ślepo wierzy aparaturze, której w pełni nie rozumie, ale nie sądzę, aby antropometr działał w ten sposób, gdyby nie działo się coś rzeczywiście nienormalnego.
Do tej pory patrzyłem na tę planetę jak na statek, który był bliski zatonięcia, a siebie widziałem w roli kapitana zdecydowanego pójść z nim na dno. Niespodziewanie poczułem się, jakby statek był wielorybem.
Wiem, co trzeba zrobić. Wezmę zapas żywności do Sali Urządzeń i będę spał przy samych antropometrach. Alarm zazwyczaj trwa minutę albo dwie. Zdążę wstać, nastawić antenę i odczytać tyle danych, żeby wiedzieć dokładnie, skąd pochodzi sygnał. Wtedy wskoczę do latającej kuli i zbadam to. Rzeczywiście, bardzo proste.
Tylko że to mi się nie podoba.
17 maja 2190 roku.
Strasznie mi wstyd przed samym sobą. Tak tylko może się wstydzić stary człowiek, który w swoim grobie ujrzał duchy. To właściwie jest jedyna rzecz, jaką mam na swoje usprawiedliwienie. Zdaje mi się, że ostatnio za dużo myślałem o śmierci. Zbliżający się koniec Ziemi i Układu Słonecznego; moja własna śmierć, która jest z tym związana; śmierć milionów przedstawicieli niezliczonych gatunków zwierząt, śmierć starych, dumnych miast, które Człowiek wzniósł i zajmował przez wieki… Cóż, może skojarzenie z duchami, upiorami i innymi dziwnymi zjawiskami jest zrozumiałe. A już tak się bałem.
Kiedy tego ranka znowu włączył się alarm, odczytałem kierunek. Celem okazała się okolica Appalachów we wschodniej części Ameryki Północnej.
W chwili, gdy wysiadłem z latającej kuli i zagłębiłem się w bladobłękitną mgłę skrywającą wejście do jaskini, zacząłem rozumieć — i poczułem wstyd. Poprzez mgłę, która w jednym miejscu była rzadsza, a w innym gęstniała, ujrzałem kilka ciał leżących na dnie jaskini. Najwyraźniej ktoś musiał być żywy, skoro antropometr zareagował natychmiast, gdy tylko zasłona z oksydowanego berylu przerzedziła się, umożliwiając wykrycie obecności człowieka. Obszedłem górę dookoła, ale nie znalazłem drugiego wejścia do jaskini.
Wróciłem kulą do muzeum i zabrałem niezbędny sprzęt. Unieszkodliwiłem błękitną mgiełkę z berylu przy wejściu i ostrożnie wszedłem do środka.
Wnętrze jaskini, która najwyraźniej miała być wygodną, zastępującą dom kryjówką, została doszczętnie zrujnowane. Ktoś zdołał zdobyć aktywator wraz z odpowiednią ilością oksydowanego berylu, której jeszcze nie nadano kształtu i dlatego była równie niestała jak mieszanka wodoru i tlenu — jeśli można użyć porównania z dziedziny chemii do opisu pojęć ujemnego pola sił. Oksydowany beryl został uaktywniony jako rodzaj zasłony przy wejściu do jaskini i natychmiast wybuchł. Ale ponieważ aktywator ciągle działa, a wejście było dość wąskie, zasłona nadal impregnowała pole ujemne, pozostawiając jednak otwory, przez które ktoś wyposażony w antropometr mógł od czasu do czasu „ujrzeć” uwięzionych w środku ludzi.
Trzy ciała leżały blisko wejścia, dwóch mężczyzn i jedna dość młoda kobieta. Po ilości i rodzaju figurek na ścianach jaskini łatwo było odgadnąć, że ci ludzie należeli do jednej z licznych grup religijnych Kustoszy, prawdopodobnie do wyznawców kultu „Ognia niebiańskiego”. Gdy w ostatnim tygodniu exodusu Afirmanci zerwali Ugodę z Crohiik i ogłosili, że urząd Afirmacji Życia domaga się, aby i ci, którzy nie Afirmują, zostali do tego zmuszeni, ci ludzie najwidoczniej uciekli w góry. Uniknąwszy późniejszych, bardzo zresztą skutecznych poszukiwań, zdołali pozostać w ukryciu, dopóki nie pozostał tylko jeden wielki statek. Wówczas, podejrzewając podobnie jak ja, że przynajmniej jeden statek patrolowy wróci na ostatnią inspekcję, zbadali budowę antropometru i dowiedzieli się o jedynej przed nim osłonie — oksydowanym berylu. Niestety, musieli nie doczytać.
W głębi jaskini jakieś ciało zmierzało w podrygach w moim kierunku. Była to młoda kobieta. Moją pierwszą reakcją było zdziwienie, że w ogóle jeszcze żyje. Wyglądało na to, że wybuch zmiażdżył ją zupełnie od pasa w dół. Pełzała w stronę wyjścia jaskini, gdzie ukryto większą część żywności i wody. Gdy zawahałem się, czy zostawić ją i biec po lekarstwa i plazmę do jakiegoś szpitala w pobliżu, czy zaryzykować przewiezienie jej — kobieta przewróciła się na plecy.
Zakrywała swoim ciałem może roczne niemowlę, najwyraźniej obawiając się następnego wybuchu berylu. I mimo straszliwego bólu agonii przez cały czas nie przestawała karmić dziecka.
Pochyliłem się i obejrzałem je. Było całe brudne i wymazane krwią matki, ale poza tym całe i zdrowie. Podniosłem je i, odpowiadając na milczące pytanie w oczach kobiety, skinąłem głową.
— Nic mu nie będzie — zapewniłem ją. Chciała chyba w odpowiedzi kiwnąć głową, ale nie zdążyła zrobić tego gestu i padła. Zbadałem ją dokładnie, choć muszę przyznać, nieco nerwowo. Nie czułem pulsu, serce przestało bić.
Zabrałem dziecko do muzeum i zrobiłem dla niego coś w rodzaju kojca z pustej rury teleskopu. Potem wróciłem do jaskini z trzema robotami i pochowałem zmarłych. Przyznaję, że było to niepotrzebne, ale chodziło o przyzwoitość. Może i były między nami różnice, ale wszyscy należeliśmy do wyznania Kustoszy, ogólnie mówiąc. Poczułem się, jakbym zagrał na nosie tym zadowolonym z siebie Afirmantom i w ten sposób oddał hołd ekscesom „Ognia niebiańskiego”
Gdy roboty ukończyły swą pracę, umieściłem po jednej figurce kultowej (nawiasem mówiąc fatalnie wykonanej) na każdym grobie i nawet powiedziałem krótką modlitwę czy raczej mowę nad grobem. Rozwinąłem myśl, którą jakiś tydzień temu podsunąłem pewnym sarnom — mianowicie, że w środku życia spotyka nas śmierć. Jednak nie żartowałem sobie, lecz poważnie przemawiałem na ten temat przez paręnaście minut. Słuchając mnie roboty zdawały się jeszcze mniej przejmować moją mądrością niż tamte sarny.
21 maja 2190 roku.
Jestem poirytowany. Jestem mocno poirytowany, a moim największym problemem w tej chwili jest to, że nie mam na kogo przelać swojej irytacji.
To dziecko przysporzyło mi niewiarygodnie dużo kłopotów.
Zabrałem je do największego muzeum medycyny na pomocnej półkuli i dałem do gruntownego przebadania najlepszym maszynom diagnostycznym z dziedziny pediatrii. Zdaje się, że cieszy się doskonałym zdrowiem, czym uszczęśliwiło i mnie. Jego wymagania dietetyczne, choć odmienne od moich, są jednak bardzo proste. Zabrałem taśmę z programem potrzebnej mu żywności i po kilku zmianach w składzie Muzeum Współczesnej Astronautyki ustawiłem program, aby przygotowywał i podawał mu codzienne posiłki. Niestety, okazało się, że dziecko zupełnie nie szanuje tych zasad, co zajęło mi mnóstwo cennego czasu.
Nie chciało na przykład jeść z ręki robota-piastunki, którego specjalnie dla niego uruchomiłem. Podejrzewam, że jest to wynikiem dziwacznych poglądów jego rodziców. Prawdopodobnie nigdy nie spotkało się wcześniej z mechanicznie okazywanym uczuciem. Je tylko wówczas, kiedy je karmię.
Już samo to jest nie do zniesienia. Okazało się też, że zupełnie nie mogę go zostawiać pod opieką tego robota-piastunki. Chociaż ledwie raczkuje, to robi to w tak zadziwiająco szybkim tempie, że błyskawicznie znika w mrocznych korytarzach muzeum. Robot nadaje do mnie alarm i muszę przerywać badania w Potala, gigantycznym pałacu Dalaj Lamy, i pod chmurami pędzić z Lhasy przez pół świata do Muzeum.
I tak zajmowałoby nam to przeważnie kilka godzin — a mówiąc „nam”, mam na myśli wszystkie roboty, jakie miałem do dyspozycji — gdyby nie to, że wpadłem na pomysł użycia antropometru. To godne podziwu urządzenie wskazuje błyskawicznie jego kryjówkę. I w końcu wyciągam go z lufy Haubicy Kosmicznej w sali Arsenału i wsadzam z powrotem do kojca. Potem, jeśli mi się jeszcze chce i nie jest to czas karmienia, mogę — na krótko — wrócić na tybetański płaskowyż.
Obecnie zajęty jestem konstruowaniem czegoś w rodzaju olbrzymiej klatki z automatycznym ogrzewaniem, toaletą i urządzeniem odstraszającym niepożądane zwierzęta, robaki i gady. Choć zabiera mi to stanowczo zbyt dużo wolnego czasu, to ufam, że jest to doskonała inwestycja.
Nie za bardzo wiem, co począć z problemem karmienia. Jedynym obiecującym rozwiązaniem, jakie znalazłem w całej literaturze dotyczącej tego przedmiotu, było zostawienie go w spokoju, jeśli odmawia przyjmowania pokarmu z normalnych źródeł. Jednakże po krótkim doświadczeniu, w czasie którego wyglądało, że raczej ochoczo zagłodzi się na śmierć, zmuszony byłem się poddać. Teraz podaję mu każdy posiłek osobiście.
Kłopot w tym, że nie mam kogo za to winić. Ponieważ od kiedy stałem się mężczyzną, byłem Kustoszem, nie widziałem potrzeby rozmnażania się. Nigdy w najmniejszym stopniu nie interesowałem się dziećmi. Mało o nich wiem, a interesują mnie jeszcze mniej.
Zawsze czułem, że moje poglądy wspaniale podsumował Sokrates w „Sympozjonie”: „Kto, wspomniawszy Homera, Hezjoda i innych wielkich poetów, nie wolałby mieć takich dzieci, jak oni, zamiast zwykłych dzieci ludzkich? Któż by nie chciał ich gorliwie naśladować w stwarzaniu podobnych dzieci, które zachowały ich myśli i dały im chwałę nieprzemijającą?… Wiele jest świątyń, które wzniesiono na ich cześć z powodu takich dzieci, jakie mieli, a nikomu nie wzniesiono świątyń, by uczcić jego śmiertelne dzieci.”
Niestety, tylko nas dwoje zostało na Ziemi, to dziecko i ja. Razem zmierzamy ku swemu przeznaczeniu, jedziemy na tym samym wózku. A skarby całego świata, które jeszcze tydzień temu były wyłącznie moje, teraz przynajmniej częściowo należą do niego. Szkoda, że nie możemy przedyskutować tych spraw, nie tylko dlatego, żeby dojść do jakiegoś sprawiedliwego podziału, ale po prostu dla czystej przyjemności prowadzenia takiej dyskusji. Doszedłem do wniosku, że rozpocząłem ten dziennik pod wpływem strachu, gdy odkryłem, że gdy ostatni Afirmanci odlecieli i zostałem zupełnie sam.
Okazało się, że tęsknię za rozmową, za pomysłami innymi niż moje, za opinią, z którą mógłbym się zmierzyć. Ale zgodnie z literaturą przedmiotu, mimo iż dziecko zacznie mówić lada dzień, katastrofa pochłonie nas na długo przed tym, nim nauczy się ze mną kłócić. Smutne to, choć nieuchronne.
Ależ odchodzę od tematu! Rzeczywistość jest taka, że znowu nie mogę, tak jakbym chciał, zajmować się sztuką. Jestem starcem i nie powinienem już mieć żadnych obowiązków; poświęciłem całe życie za przywilej prowadzenia obecnych obserwacji. Bardzo mnie dręczy ta świadomość.
A rozmowy? Mogę sobie wyobrazić, jakie rozmowy prowadziłbym z Afirmantem, gdyby jakiś się tu zabłąkał. Co za nuda, co za jednostronne, biologizujące idiotyzmy! Co za karygodne zaprzeczenie piękna tego gatunku, który rozwija się od siedemdziesięciu tysiącleci! Jeśli jest Europejczykiem, to jedyne, czego mógł się nauczyć, dotyczyć będzie uznanych artystów z jego kręgu kulturowego. Co on by wiedział na przykład o malarstwie chińskim albo o sztuce jaskiniowej? Czy potrafiłby zrozumieć, że za każdym razem musi minąć okres prymitywizmu, po którym następuje epoka żarłocznego rozwoju, po niej natomiast umacnianie osiągnięć artystycznych i wzrost formalizmu, aż wreszcie dochodzi do dekadenckiej, zapatrzonej w siebie epoki, która niezmiennie prowadzi do następnego okresu prymitywizmu i rozwoju? Że tak się działo za każdym razem we wszystkich kulturach, tak że nawet górujący nad wszystkimi geniusz na przykład Michała Anioła, Szekspira, Beethovena też się powtórzy — w nieco zmienionych warunkach — w następnym pełnym cyklu? Że zawsze znalazł się jakiś Michał Anioł, Szekspir czy Beethoven w każdym z kilkunastu okresów sztuki egipskiej?
Jak Afirmant może pojąć takie rzeczy, skoro brak mu podstaw niezbędnych do ich zrozumienia? Skoro ich statki opuściły konający Układ Słoneczny załadowane tylko przedmiotami bezpośredniego użytku? Skoro nie pozwalali swoim latoroślom zabrać dziecinnych zabawek z obawy, że rozwiną w sobie sentymenty i gdy będą musiały kolonizować Procyona XII, zapłaczą nad światem, który zginał i nad pozostawioną tam laleczką?
A jednak historia potrafi spłatać Człowiekowi figla! Ci, którzy uciekli od swoich muzeów, którzy ze swoich zasobów kulturalnych nie zabrali niczego poza zimnymi zapisami mikrofilmów, przekonają się, że uczuć Człowieka nie da się zagłuszyć. Zimne, efektywnie załadowane statki, które zawiozą je w te obce światy, same staną się muzeami przeszłości rdzewiejącymi pośród niegościnnych piasków. Ich okrutnie funkcjonalne kształty staną się natchnieniem do budowy świątyń i snucia wspomnień przy alkoholu.
Co się ze mną, do licha dzieje? Rozpisałem się bez końca. Przecież chciałem tylko wyjaśnić, czemu byłem poirytowany.
29 maja 2190 roku.
Podjąłem kilka ważnych decyzji. Nie wiem, czy zdołam wszystkie wprowadzić w życie, ale spróbuję. Jednakże, aby uzyskać to, co mi teraz najbardziej jest potrzebne — czyli czas — postaram się mniej pisać w tym dzienniku, jeśli w ogóle jeszcze będę to robił. Będę się streszczał.
Zacznę od decyzji najmniej ważnej: dałem dziecku imię Leonardo. Czemu nazwałem go imieniem człowieka, którego mimo wszystkich jego talentów — a raczej z powodu wszystkich jego talentów, uważam za najbardziej spektakularną porażkę w dziejach sztuki, nie umiem powiedzieć. Ale Leonardo był człowiekiem wszechstronnnym, w przeciwieństwie do Afirmantów i — zaczynam to sobie uświadamiać — w przeciwieństwie do mnie.
Nawiasem mówiąc, dzieciak rozpoznaje swoje imię. Nie umie go jeszcze wymówić, ale sposób, w jaki na nie reaguje, jest zdecydowanie cudowny. I wydaje dźwięk bardzo przypominający moje… można by powiedzieć…
Idźmy dalej.
Postanowiłem spróbować uciec z Ziemi — wraz z Leonardem. Powody są liczne i złożone i nie jestem pewien, czy wszystkie z nich do końca rozumiem, ale jedno wiem na pewno: poczułem się odpowiedzialny za czyjeś życie i nie mogę dłużej przed tym uciekać.
To nie jest spóźnione odkrycie doktryny Afirmantów, ale w jakiś rzeczywisty sposób moje własne ideały stawiam przed sądem. A ponieważ wierzę w istnienie piękna, zwłaszcza piękna stworzonego umysłem i rękami człowieka, nie mogę inaczej postąpić.
Jestem już stary i z resztą życia niewiele mogę zrobić. Leonardo jest jeszcze dzieckiem, przedstawia sobą surowy potencjał: może zostać wszystkim. Pieśniarzem większym od Szekspira. Myślicielem przewyższającym Newtona i Einsteina. Albo złoczyńcą straszliwszym do Gillesa de Retza, potworem gorszym od Hitlera. Ale ten potencjał musi się zrealizować. Myślę, że pod moją kuratelą ma mniejsze szansę stać się złym człowiekiem, a w tym i ja odnajdę niezrealizowany potencjał.