124157.fb2 Kuzynki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 11

Kuzynki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 11

Nad Krakowem wstaje chłodny i wilgotny świt. Koniec września, trochę deszczu. Monika Stiepankovic budzi się na niewygodnym łóżku w jednym z domów dziecka. Szary i nijaki pokój, który dzieli jeszcze z trzema dziewczynami. Meble nienajgorsze, ale mocno zużyte, podarowane przez sponsorów. Materac jest nierówny. Nie przeszkadza jej to. Przez ostanie lata odwykła od takich luksusów. Leży wygodnie wyciągnięta pod cieniutkim kocem. Złociste włosy rozsypały się na poduszce. Błękitne oczy wpatrują się w zadumie w sufit. Niebieska farba nieco poszarzała…

Niewygody, brak prywatności, znoszone ubranie, za ciasne o pół numeru buty nie mają dla niej żadnego znaczenia. Teraz liczy się tylko jedno. Bezpieczeństwo. Wsłuchuje się w równe oddechy pozostałych dziewcząt. Nie lubią jej, ale to też nie jest istotne. Mogą zawiązać jej skarpetki na supły, ale nie zarżną podczas snu. To bardzo miła odmiana. Po raz pierwszy od bardzo dawna rozkoszuje się spokojem. Nie musi uciekać, kryć się… Tu nikt o niej nie słyszał. Jest anonimowa, może wtopić się między ludzi, bez obaw używać swojego prawdziwego imienia i nazwiska, śmiało spacerować ulicami.

W małym kalendarzyku tkwi fotografia, odbitka z polaroidu, przedstawiająca dwudziestu trzech żołnierzy z polskiego batalionu KFOR. To dzielni, odważni i szlachetni ludzie. Uczucie wdzięczności wcale nie jest Monice obce… Jakoś spróbuje się zrewanżować. Jeszcze dziś przechodzą ją dreszcze. Wywinęła się śmierci…

Żołnierze także nie zapominają o niej. Gdy człowiek ratuje drugiemu życie, powstaje między nimi silna więź. Z reguły ratujący odczuwa potrzebę opieki nad uratowanym… Polubili ją, bo jak można nie poczuć sympatii do miłej i cichej szesnastoletniej dziewczyny, w dodatku wyglądającej jak księżniczka z bajki? Zrzucili się po kilka złotych i założyli jej konto w banku ze skromną sumką, na początek. Podpisali także podanie o azyl w Polsce. Więcej nie byli w stanie. Dwaj lub trzej sugerowali, że mogłaby na jakiś czas zamieszkać u ich rodzin, ale podziękowała uprzejmie… Wzdycha. Gdy ktoś ma szesnaście lat, musi chodzić do szkoły. W zasadzie czemu nie? Ma pewnie pewne braki programowe, ale poradzi sobie. Dokucza jej samotność, wprawdzie nauczyła się z tym żyć, ale jesienią, gdy wieczory stają się dłuższe, warto mieć kogoś, kto zrozumie, pocieszy. Pytanie tylko, czy w tym dalekim i obcym, choć przyjaznym kraju znajdzie jakąś przyjaciółkę? Wątpi, czy spotka osobę, której mogłaby powierzyć swój najgłębiej skrywany sekret… Tajemnica staje się ciężarem trudnym do udźwignięcia w pojedynkę.

* * *

Katarzyna Kruszewska pakuje walizkę. Mamrocze sama do siebie ze złością. Fakt, odrobinę przesadziła. Mówiąc dobitniej, nadużyła władzy, którą dał jej dostęp do systemów komputerowych CBŚ. Z drugiej strony, na tym przecież polega jej praca. Identyfikacja przestępców. A to byli przestępcy. Szpiegostwo jest karalne. I machlojki finansowe, i kontakty z grupami przestępczymi, nawet bigamia i pedofilia są karalne. Za to wszystko normalni ludzie idą siedzieć. Za to zwykłego człowieka wykreśla się z listy przyjaciół. Za to wywala z pracy… Miała świadomość, że wiedza to zagrożenie. Mówiono jej, że wiedza daje władzę, a władza kusi, by z niej skorzystać. Sądziła, iż sobie z tym poradzi. Ale jak można znieść sytuację, w której elita rządząca Polską składa się bez wyjątku z takich zakazanych typów? Kraju uratować się już nie da. Za daleko to wszystko zaszło, niepodległości nie zdołamy już obronić. Rak zdrady toczy aparat państwa. Za późno na cięcia operacyjne. Ale chciała choć odrobinę oczyścić powietrze…

Przygotowała strategię działań, zgromadziła materiały, zapomniała tylko o jednym: istnieją ludzie nietykalni. Planowała wielkie porządki, a wyszła jej burza w szklance wody. Dokumenty, które przygotowała, powinny wystarczyć do rozstrzelania za zdradę ojczyzny wszystkich prawie członków rządu oraz siedemdziesięciu procent posłów. Materiały przekazane prokuraturze generalnej to dynamit. Sześćset teczek ludzi, których należałoby się natychmiast pozbyć…

I nie wyszło. Raptem czwórka ministrów poleciała z posad. Dobrze, że chociaż urugwajski wywiad straci swoją wtyczkę… Katarzyna zgrzyta zębami ze złości. To ona pierwsza znalazła ślady siatki tworzonej przez agentów tego kraju, a także dziesięciu kolejnych. A teraz ktoś inny się tym zajmie. O ile ktokolwiek się zajmie. Na razie pora się ulotnić. Bo, zdaje się, za tych ministrów chcą ją wywalić z pracy.

Elity wpadły w szał. Dyszą żądzą odwetu. Na szczęście nikt nie domyśla się nawet, że „spisek” (jej całkowicie legalne i usprawiedliwione działania nazywają spiskiem i zdradą stanu!) narodził się tu – w zastawionych komputerami bunkrach pod siedzibą CBŚ. Na razie podejrzewają tych z UOP-u. I koszą, wywalając dziesiątkami na bruk… Specjalnych złudzeń nie ma. Wie za dużo. Otarła się o tajemnice właścicieli tego kraju, a oni nie puszczają takich rzeczy płazem. Generał obiecał ją chronić. Ale mimo to trzeba znikać… Wrzuca do spalarki pliki papieru. Lepiej nie zostawiać po sobie śladów.

Pora ruszać w drogę. Poszukać sobie gdzieś daleko mieszkania i nowej pracy, w miarę możliwości mniej stresującej. Przyczaić się i przeczekać aż burza ucichnie… Ma pewien pomysł. Jej kuzynka wspomniała nie dalej jak przedwczoraj o pewnej wakującej posadzie… Kilka tygodni temu zaczął się pierwszy semestr. Czemu więc nie zaczepić się w szkole?

* * *

Dyrektor prywatnego żeńskiego liceum spojrzał ciężko zza biurka. Niewysoka dziewczyna z grubym warkoczem siedziała skromnie na krześle. Kontemplował ją przez dłuższą chwilę. Wyglądała sympatycznie, ale czuł dziwną podświadomą niechęć. Fakt, że nazwisko nosiła identyczne jak niedawno zatrudniona lektorka, zrzucił na karb przypadku.

– Więc chce pani objąć stanowisko nauczycielki informatyki? – zaczął.

Jeśli ktoś pyta o rzeczy, które są mu doskonale znane, może to oznaczać tylko jedno. Pragnie stłamsić swoją ofiarę, pozbawić ją pewności siebie. Co z tym fantem zrobić? Można udawać potulną owieczkę albo, wręcz przeciwnie, obrócić pytanie przeciw pytającemu…

– O wszystkim napisałam w podaniu.

Dyrektor skończył je czytać pięć minut temu. Ta odpowiedź w pewien sposób sugeruje, że jest kretynem. Delikatnie, a jednak. Zajrzał pomiędzy kartki i wyłowił CV.

– Są tu pewne luki – zauważył. – Ukończyła pani studia w wieku dwudziestu lat…

– Udało mi się zrobić pięć lat w ciągu dwu – wyjaśniła spokojnie.

Potarł czoło kciukiem.

– Hmmm – mruknął. – Przez następny rok pracowała pani dla rządu. A co konkretnie pani robiła?

Kuzynka ostrzegała ją, że ten typ lubi się czepiać. Jak zatem wybrnąć? Można obrócić pytanie w żart. A jednocześnie odpowiedzieć tak, by zawrzeć ziarno prawdy.

– Jak pan będzie zadawał zbyt dużo pytań, trafi pan do nas.

– A konkretnie?

Żart nie udał się, więc trzeba wytoczyć ciężkie działa. Wyjęła z kieszeni wizytownik, spokojnym ruchem podała przyszłemu pracodawcy biały kartonik. Na nim wytłoczono godło, literki CBŚ oraz numer telefonu. I absolutnie nic więcej.

– Jeśli naprawdę jest pan ciekaw, proszę zadzwonić – spojrzała lekko, wyzywająco.

– Nie zatrudnię pani – oświadczył ze złością.

Złość to najczęściej oznaka lęku. A lęk to bardzo destruktywna siła. Strach jest najbardziej obrzydliwą ze słabości, a każdą słabość przeciwnika można obrócić na swoją korzyść. Oczy Katarzyny nieruchomieją, spojrzenie staje się twarde. Rysy twarzy tężeją zamieniając ją w maskę. Przemiana trwa kilka sekund. Długo ćwiczyła przed lustrem pod okiem psychologów. Dyrektor dostrzegł zmianę. Teraz boi się jeszcze bardziej.

Dziewczyna, która siedzi przed nim nadal jest tą samą, ale o ile wcześniej czuł do niej niechęć, teraz odczuwa niemal panikę.

– Panie dyrektorze – także jej głos stał się inny. Tembr obniżył się, słowa padają ciężko jak odlane z żelaza. – Niech mi pan uwierzy, nie ma już innej przyszłości.

Nie poddał się od razu. Spróbował osadzić ją wzrokiem, lecz oczy dziewczyny, które jeszcze przed chwilą wydawały się lekko maślane, teraz połyskują jak kawałki lodu. Nie chciała tego, nie lubi zmuszać ludzi, łamać cudzej woli, ale jeśli nie ma innego wyjścia…

– Przyjmijmy, że panią zatrudnię… – dyrektor stara się ratować resztki honoru.

Zmiana jest błyskawiczna. Znowu siedzi przed nim ta sama sympatyczna, młoda kandydatka na nauczycielkę, która weszła do jego gabinetu zaledwie kilka minut temu.

– Z pewnością pan nie pożałuje – uśmiecha się nieśmiało.

W tym momencie dyrektorowi świta myśl, że w sumie nieważne, skąd przyszła. Jest miła i kompetentna, będzie można z nią pracować…

* * *

Mężczyzna w płaszczu przechadza się uliczkami krakowskiego Kazimierza. Wspomina. Nie wszystko uległo zniszczeniu. Domy stoją nadal tam, gdzie stały, choć tu i ówdzie zieje straszliwa wyrwa. Dawno tu nie był, ale szybko dociera do celu swojej wędrówki. Synagoga Remuh, zbudowana w XVI wieku przez Izraela Isserlesa Auerbacha dla jego syna Mojżesza, znanego jako rabbi Moses Remuh… Przysadzista budowla otynkowana na biało, gościnnie otwarta brama w murze. Wędrowiec wchodzi w nią pewnym krokiem. Drzwi do wewnątrz kryją się w głębi podwórza. Zanurza się w półmrok i ciszę przybytku. Jego oczy szybko przywykają do ciemności. Pod ścianą pali się niewielka wieczna lampka. Oznacza miejsce, w którym zazwyczaj siadywał rabbi Remuh. Gdzieś z zakamarków, zza filaru, wyłania się niewysoki, kaprawy osobnik.

– Zwiedzanie płatne – informuje gościa.

Nieznajomy lustruje go zimnym spojrzeniem brązowych oczu. Strażnik czuje wzrok przenikający aż do kości.

– Przepraszam – bąka. – Myślałem, że pan jest turystą.

Przybysz spokojnie odwraca głowę i patrząc na lampkę popada w zadumę. Będzie tak stał przeszło godzinę. Rabbi Remuh, jedyny człowiek, który świadomie odrzucił dar… Mężczyzna wychodzi. Kroczy pewnie śmierdzącymi zaułkami. Kazimierscy żule patrzą ze swoich posterunków przed bramami. Facet jest obcy. Nie pamiętają jego twarzy. Ale jednocześnie widać, że czuje się tu jak u siebie w domu. Zagraniczny płaszcz, poznają to po dziwacznym kroju, złoty szwajcarski zegarek na przegubie, elegancka skórzana teczka pod pachą… Wygląda na nadzianego, a Kazimierz to miejsce, gdzie czerwone twarze polują na jeleni… Jednak jest w nim coś dziwnego. Wyczuwają, że to prawdziwy mężczyzna, jeden z ostatnich przedstawicieli wymierającego gatunku. Nie wiadomo, czy jest uzbrojony, ale i tak nie odważą się go zaczepić. Tacy nie muszą mieć broni. Zaatakować można kogoś, kto się przestraszy. Kogoś, w kim lęk stłumi natychmiast wolę oporu. Ale ten typek nie wygląda na takiego, który byłby w stanie odczuwać lęk. Nóż czy pistolet nie zrobią na nim wrażenia. Przyjmie walkę. I może wygrać. Za duże ryzyko. Lepiej poczekać na innego.

Człowiek w płaszczu wychodzi z zaułka na plac. Mieści się tu lokal o nazwie „Alchemia”. Przybysz czyta napis na szyldzie i parska krótkim, dźwięcznym śmiechem.

* * *

Szkoła. Poobijane ławki, brudne szyby w oknach. Dyrekcja zatrudniła sprzątaczkę, ale babie wyraźnie nie chce się pracować. Korytarz przetarła froterką tylko przez środek. Pod ścianami leży warstwa geologiczna nie ruszana od dziesięcioleci. Podłogę należało wypastować tydzień przed rozpoczęciem roku szkolnego, ale zrobiono to zaledwie wczoraj. Nikt nie pomyślał, by budynek nocą wywietrzyć. Smród pasty do parkietu walczy o lepsze z wonią lizolu.

Firanki teoretycznie wyprano w lecie, ale ekipa która się tym zajmowała, ukradła przy okazji połowę proszku. Ławki wymyto wodą z dodatkiem domestosu. To także wykonano w ostatniej chwili. Zapach chloru jest ciągle wyraźnie wyczuwalny.

Nauczycielka będąca wychowawczynią tej klasy, sprawia wrażenie kompletnie niekompetentnej. Przedłużyła sobie wakacje o dwa tygodnie, symulując chorobę. Czerwona opalenizna na jej nalanym obliczu świadczy, że wylegiwała się przez ten czas na plaży… Pierwsza lekcja to fizyka. Kobieta wyraźnie nie ma pojęcia, co zrobić z czasem i z uczniami. Przez trzydzieści minut dyktuje im regulamin pracowni. Pozostały kwadrans spędza na zapleczu, robiąc sobie herbatę. Nie szanuje czasu uczniów, zwisa jej totalnie wszystko. A ponoć w tym kraju jest dwudziestoprocentowe bezrobocie. Przecież można na jej miejsce zatrudnić kogoś, kto coś wie i potrafi to przekazać…

Monika Stiepankovic siedzi w pierwszej ławce, pod oknem. Czuje na sobie taksujące spojrzenia całej klasy. Pierwszy dzień w polskiej szkole. Miała rację by nie zakładać sukienki. Ubrała się w jeansy i wojskowego kroju bawełnianą koszulę. Uczniowie wykorzystując nieobecność nauczycielki gawędzą sobie. Słucha.

Przez ostatni miesiąc pracowała ciężko ucząc się polskiego po kilka – kilkanaście godzin dziennie. Jeden z żołnierzy polskiego batalionu KFOR zrobił studia pedagogiczne. Teoretycznie jego zadaniem miała być organizacja szkół dla mniejszości serbskiej w Kosowie. Z braku uczniów, dla zabicia czasu, zaczął uczyć ją swojego języka. Trzydzieści dni to nie za dużo, ale miała książki, kasety z filmami i kilkudziesięciu żołnierzy, dla których konwersacja z miłą szesnastolatką była przyjemnym urozmaiceniem ciężkiej służby daleko od domu.

Zna polski wystarczająco dobrze, by rozmawiać. Trochę trudniej wyłapać jej wypowiedzi nastolatków siedzących przy sąsiednich ławkach. To, co dociera do jej uszu, to głównie wulgaryzmy. Kręci głową ze zdumieniem. Przecież do liceów powinna uczęszczać młodzież pochodząca z klasy średniej. Tymczasem w całej grupie nie widzi nikogo sensownego. Zbieranina, hołota, dzicz – umysł podsuwa jej usłużnie stosowne epitety. Koszmarna banda. Farbowane włosy, kolczyki w nosach, debilne naszywki na plecakach. Trzy albo cztery osoby przyszły na lekcję naćpane… Kilku wygląda jak na ciężkim kacu. Chłopcy taksują ją spojrzeniami. Rozbierają w myślach. Czuje ich podniecenie. Co tak na nich działa? Jasne włosy? Fakt, jest jedyną naturalną blondynką w klasie… Dobrze, że koszula, o jeden numer za duża, zaciera skutecznie kształty jej sylwetki.

Korytarz wita ją kwaśnym zapachem potu – z braku odpowiednio pojemnej sali gimnastycznej odbywała się tu lekcja wychowania fizycznego. Następna jest chemia. Nauczycielka mówi przez dziesięć minut zupełnie od rzeczy, po czym znika na zapleczu. Robi sobie kawę…

Monika odwraca się i patrzy na klasę. Jej spojrzenie jest uważne, świdrujące. Szesnaście lat to najwyraźniej tutaj kompletnie cielęcy wiek. Dziewczyny chichocząc przeglądają jakieś kolorowe pisemko. Jeden chłopiec czyta komiks, pozostali gadają ze sobą jak nakręceni. Oni także marnują czas, a mogliby go wykorzystać z pożytkiem… Przecież widywała już ludzi w ich wieku, którzy odważnie brali karabiny i szli zginąć za swoją wioskę, za swoją dolinę, za swoją ojczyznę… Tamci młodzieńcy mieli oczy patrzące czysto i odważnie. Nawet jeśli się bali, wiedzieli na czym polega ich obowiązek. W wieku szesnastu lat, czasem wcześniej, byli już mężczyznami. Ci pozostaną rozpuszczonymi dzieciakami. Niektórzy na zawsze.

Dziewczyny to kretynki. Żyją w wirtualnym świecie seriali telewizyjnych, jedyne co jest w stanie zwrócić ich uwagę to plotki z życia gwiazd. Przeżywają cudze problemy, uciekają przed własnymi. Ludzki żużel, odpad… A przecież gdzieś muszą istnieć elity które wychowują ludzi takich jak jej wybawcy z polskiego batalionu KFOR. Gdzie ich szukać? Część żołnierzy pochodziła ze wsi. Ale oficerowie byli przeważnie z miasta.

Jest jeszcze coś. Budzi zbyt duże zainteresowanie chłopców. Zauważyła to na poprzedniej lekcji. Teraz, godzinę później, jest gorzej. Co będzie dalej, wie doskonale. Jedni zaczepią ją wprost, inni będą udawać przyjaciół. W zasadzie wszyscy będą myśleli tylko o jednym: jak by tu sobie z nią… Będzie musiała włożyć masę wysiłku, aby trzymać ich na dystans. Za to czekają ją plotki, pogarda, niechęć, nienawiść…

A zatem? Nie ma na co czekać. Dokonała oceny szkoły. Wybór jest oczywisty. Nie ma tu absolutnie czego szukać. Przyjechała do Polski, aby dojść do siebie po tragediach, których była świadkiem. Przyjechała uspokoić się i wyciszyć. Odpocząć po kilkunastomiesięcznej panicznej ucieczce. Wreszcie przyjechała tu, by nieco uzupełnić swoje wykształcenie. Przez ostatnie kilka lat nauka dokonała skoku do przodu. Widzi jednak, że więcej dowie się czytając rocznik „Wiedzy i życia” niż nudząc się na tych lekcjach.

Wybór jest prosty. Odwagi też jej nie brakuje. Zresztą czego się bać? Nauczycieli? Baba od chemii siedzi nadal na zapleczu. A zatem w drogę. Zeszyt do parcianej torby, torba na ramię i do zobaczenia. Klasa odprowadza ją zaskoczonym spojrzeniem. Po chwili wszyscy rzucają się do okna. Nie pomylili się. Błękitnooka dziewczyna odchodzi niespiesznie ulicą… Nie ogląda się. I czują, że już nie wróci.

* * *