124157.fb2
Praca na dwa lub trzy etaty nie stanowi dla niej wyzwania ponad siły. Uczennice cierpną w duchu. Jeśli zechce rozruszać ciała podopiecznych w takim stopniu jak mózgi, czeka je bardzo dużo ciężkiej pracy… Z drugiej strony, może będzie trochę ciekawiej niż w zeszłym roku?
Na pierwszą lekcję przyszła ubrana w gruby, zielony dres. Włosy spięła nie w chińską fryzurę, ale w kok. Ciemny rzemyk opasuje jej szyję. Na polerowanym ustniku gwizdka ciemnieje gmerk, przedmiot pochodzi z Lwowskiego Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”. Kupiła go na giełdzie staroci. Nikiel połyskuje jak srebro. Musiała tylko wymienić drewnianą kuleczkę w środku. Z gwizdkiem wiążą się pewne wspomnienia. Czym jest dla niej stulecie?
Wystarczyło, że weszła i natychmiast wszystkie uczennice powstały. Nikt nie pojął nigdy, jak to robi, ale otacza ją aura mimowolnego szacunku. Stanęła i zlustrowała dziewczęta spokojnym, chłodnym, konkretnym spojrzeniem. Znają nauczycielkę od tej strony. Nic się przed nią nie ukryje.
– Witajcie. Jak tam po wakacjach? Pewnie leżałyście na brzegu morza smażąc się w słoneczku jak foki wyrzucone na plażę… Widzę, że przez ostatnie tygodnie nie robiłyście na gimnastyce zgoła nic… Wstyd.
Mruczą coś niewyraźnie.
– Przypomnę wam o istnieniu pewnych mięśni, o których z pewnością uczyłyście się na lekcjach biologii – uśmiecha się kpiąco. – Zaczniemy od pięćdziesięciu pompek dla rozgrzewki.
Lekko opada, opierając się o podłogę kłykciami – oszczędza palce… Liczy głośno. Po piątej pompce odpada połowa. Po dziesiątej została sama. Pięćdziesiąt…
– Wasza kondycja nie jest słaba, jest tragiczna – wzdycha wstając. Nawet się nie zasapała. – Zaczniemy od ćwiczeń ogólnorozwojowych. Będziecie musiały też potrenować trochę w domu, tak z hodynku dziennie.
Niekiedy, dla podkreślenia wagi swych słów, używa zabużańskiego akcentu i dorzuca ukrainizmy. Jeśli jest w takim nastroju, lepiej wykonywać posłusznie jej polecenia.
Czterdzieści minut wypełnionych przysiadami, skłonami, pompkami… Większość uczennic nie umiała zrobić szpagatu… Nie są w stanie wykonać skłonu w przód i dotknąć ziemi nadgarstkami. Spora część nie sięga jej nawet czubkami palców… Wprawdzie minęły czasy, gdy nauczycielka dotykała głową kolan, ale przecież góruje nad nimi kondycją i wygimnastykowaniem…
Wzdycha. Sięga pamięcią wstecz. Jak to było wtedy, dawno temu, gdy była w ich wieku? Sześćdziesiąt trzy dni przedzierała się konno w stronę dalekiej polskiej granicy. Na kradzionej klaczy, z watahą janczarów siedzących na karku, bez zapasów jedzenia, bez manierki na wodę, bez grosza przy duszy. Na szczęście na polach stało zboże… Trzy potyczki, przepłynęła Dniestr w październiku… Kurczę, przecież każda dziewczyna z Kresów byłaby w stanie tłuc się miesiąc na koniu. Kozacy niekiedy żyli w stepie przez okrągły rok. Dawno nie było wojny, mężczyźni zniewieścieli, a dziewczęta… lepiej nie mówić. Miękkie toto, rozlazłe, ciapowate. Rozleniwione.
Dzwonek. Z jękiem nieruchomieją na podłodze, przy drabinkach. Dziewięćdziesiąt skłonów to dla nich za dużo? Przechadza się między wykończonymi podopiecznymi. Też się odrobinę zadyszała pod sam koniec, ale daleko jej do stanu przyjemnego zmęczenia. Tymczasem uczennice przypominają zajeżdżone kobyły. Jej nozdrza zadrżały, gdy uderzył w nie delikatny zapach dziewczęcego potu.
– No, zmiatajcie pod prysznic, brudaski! – wypycha je z sali łagodnie acz stanowczo.
Co można zrobić z ładną salką, oczyszczoną z uczniów, ale pełną sprzętów gimnastycznych? Dosłownie wszystko. Można na przykład potrenować sobie szablą – na to mieszkanie Stanisławy jest za ciasne, a na Plantach wzbudzała zbyt duże zainteresowanie przechodniów. A zatem…
Zanurkowała do pakamery. W ciągu pięciu sekund zdarła z siebie dres i założyła suknię szytą wedle mody z ostatnich lat XVII wieku. Trudno o bardziej niepraktyczny strój do ćwiczeń, ale wybrała go celowo. Kto nauczy się walczyć w niewygodnym ubraniu, poradzi sobie bez trudu w każdym innym…
Przy kółku służącym do podciągania, zawiesiła solidną, dębową belkę na krótkim grubym łańcuchu. Rozhuśtała. Wyciągnięcie szabli z pochwy to tylko dwie dziesiąte sekundy. Zadaje pierwszy cios. Nie za mocno, żeby ostrze nie wbiło się zbyt głęboko. Szabla ma cztery stulecia, służyła jeszcze jej dziadkowi. Z zabytkami należy obchodzić się delikatnie. Cięcie z ramienia, zasłona, cięcie z półobrotu. Wyszła z wprawy. Najlepiej byłoby poćwiczyć z żywym przeciwnikiem… Tylko gdzie takiego szukać? Na przykład przy drzwiach.
Katarzyna Kruszewska siedzi sobie skromnie na brzeżku niskiej ławki gimnastycznej i ogląda popisy Stasi z lekkim uśmiechem.
– O – kuzynka opuszcza broń i rusza jej na powitanie. – Wydawało mi się, że zamknęłam drzwi…
Jak interpretować jej pytanie? Wygania? Nie, to tyko zdziwienie.
– Zamek yale – Katarzyna mruży oczy. – Szesnaście sekund dla początkującego złodziejaszka, osiem dla doświadczonego. Nigdy nie zeszłam poniżej dziesięciu sekund, widać nie mam wystarczającego talentu… Sądziłam, szczerze mówiąc, że coś zjemy razem w stołówce, ale nie przyszłaś…
– Nie po to żyję prawie połowę milenium, aby umrzeć na skutek salmonelli.
– Słusznie – przekrzywia głowę, – ale pocieszę cię, że karmią tu o niebo lepiej niż w szkołach państwowych.
– Po lekcjach, jak wrócimy do domu, zrobię taką golonkę w miodzie, że skonasz z zachwytu…
– Wieprzowina i miód? – na twarzy nauczycielki informatyki maluje się zdziwienie. – Nie wiedziałam, że te dwie potrawy do siebie pasują…
– Jeśli umie się odpowiednio doprawić. Zobaczysz, palce lizać. Wybacz, za dziesięć minut mam francuski, a jeszcze muszę szybko wziąć prysznic.
Przebiera się ponownie w dres. Już wystarczająco dużo o niej gadają. Gdyby pojawiła się na korytarzu w XVII-wiecznej sukni, plotkom nie byłoby końca. Pluska się szybko ale dokładnie. Dziwny, wibrujący dźwięk za grubym, betonowym murem. Cholera, dzwonek na lekcję… Wyciera się pospiesznie i ubiera tłumiąc narastająca panikę. Nauczyciel nie może się spóźniać. To hańba. A ona poczucie obowiązku ma silnie rozwinięte. Do przesady…
Cywilizacja białego człowieka wytworzyła szereg zdumiewających wynalazków. Jednym z najpożyteczniejszych jest książka telefoniczna. Trzeba tylko znaleźć choć jeden egzemplarz. Monika rusza Plantami. W dwudziestej z kolei odwiedzonej budce telefonicznej leżał obszarpany tom. Wypisała sobie adresy. Plan miasta kupiła w kiosku. Kosztował sporo, a ona musi oszczędzać. Zatem trzeba zrezygnować z jazdy autobusem. No to co? Przez ostatnie trzy miesiące przeszła pieszo ponad osiemset kilometrów po bałkańskich górach.
Buty ciut ją cisną, najchętniej by je zdjęła, ale Kraków to kulturalne miasto. Nikt nie chodzi na bosaka. No i klimat trochę nieodpowiedni…
Trzy prywatne szkoły. Pierwsza nie wygląda dobrze. Brudna elewacja, graffiti, to od razu wskazuje na totalny brak dyscypliny. Typowa „przechowalnia tobołków” stworzona dla rozwydrzonych durni, którym zdarzyło się mieć bogatych rodziców… Druga wygląda nieco lepiej. W środku trwa przerwa i uczniowie zabawiają się pluciem przez okno. Odpada. Trzecia. Elewacja dość dawno nie była odnawiana, ale w czasie wakacji wyszorowano ją starannie ryżowymi szczotkami i zmyto dużą ilością wody. Słońce przegląda się w wypucowanych szybach. Lekcje właśnie się skończyły. Z budynku wysypuje się stadko dziewcząt. Zaraz za nimi wychodzi nauczycielka. Ubrana skromnie, ale z wystudiowaną elegancją. Zabawne, ma na głowie dziwną fryzurę, upiętą kilkoma grubymi, drewnianymi szpilami.
Otacza ją wianuszek dziewczyn. Zadają jakieś pytania: ogania się od nich, bez złości, z uśmiechem. Najbardziej namolnym rzuca kilka zdań. Ze szkoły wychodzi druga kobieta, może nieco młodsza od pierwszej, z grubym jasnym warkoczem. Niesie kosz z wikliny, taki typu piknikowego. Solidnie naładowany. Razem idą w stronę przystanku. Monika odprowadza je spojrzeniem. Dziewczyny gonią za nauczycielkami znowu usiłują zagadywać. Pijane szczęściem, młodością, płoną radością spotkania…
Wybór dokonany. Teraz trzeba zaplanować strategię działania. Jak dostać się do środka? Atak frontalny z reguły jest najlepszy. A zatem naprzód.
Na peryferiach Krakowa, blisko pętli jednego z autobusów znajduje się rozległa łąka. W środę, gdy dzwonek szkolny obwieścił koniec pracy można urządzić sobie piknik. Kawałek turystycznej maty, kosz z pieczonym kurczakiem zawiniętym w srebrzystą folię aluminiową, butelka gruzińskiego wina ałazni, do tego placki mczdali z jedynej w Krakowie gruzińskiej restauracji. Oczywiście obrus, ukraiński, ręcznie haftowany krzyżykami. Dwie dziewczyny w jasnych, długich spódnicach i szerokich kapeluszach wyglądają jakby urwały się z planu filmowego.
– Właściwie to dlaczego nigdy nie wyszłaś za mąż? – zagaduje Katarzyna.
– Za pierwszym razem poszło mi trochę nie najlepiej – wspomnienie dokucza jak zadra. Były małżonek sprawiony jak świnia i gęsta kropla krwi spływająca po głowni szabli… – Potem miałam pewne plany, ale dwa razy ginęli podczas wojen…
– Trzy, no, liczmy dwie próby na czterysta lat to niewiele – mruczy.
– Trudno znaleźć kogoś odpowiedniego – wzrusza ramionami.
Łąka jest własnością pobliskiej stadniny koni. Zwierzęta przyprowadzono rano i przypalikowano aby się pasły. Stanisława zręcznie rozpala pod samowarem. Przypomina trochę te pierwsze, z którymi zetknęła się w Petersburgu. Choć oczywiście jest o połowę młodszy. Jej dłoń trzymająca długą, kominkową zapałkę odbija się w wypolerowanym do przesady mosiężnym brzuścu.
– Wylali mnie z roboty – wzdycha Katarzyna. – To nam poważnie utrudni poszukiwania.
– Tylko utrudni?
– Mogę się zalogować od zewnątrz jako gość – wyjaśnia. – Zrobiłam sobie kilka fałszywych tożsamości. Ale systemy bazy nie mają połączenia z siecią…
– Rozumiem – kiwa głową Stanisława.
Nie rozumie. Cała ta informatyka wydaje się jej dziwna, niezrozumiała i niebezpieczna. Kupiła sobie wprawdzie potężny komputer, a nawet nauczyła się jak znaleźć w Internecie wiersze ulubionych etiopskich poetów, ale amharską czcionkę zainstalować musiała jej kuzynka…
– Trzeba się zastanowić co zrobimy jeśli alchemik nie żyje – Katarzyna obserwuje z zainteresowaniem dymiący samowar.
– Możemy poszukać innego – Stanisława przeciąga się leniwie. – Albo odpuścić sobie i zrezygnować z dalszego przedłużania życia.
– Łatwo ci mówić… Pewnie jesteś już zmęczona…
– Ależ skąd – uśmiecha się.
Przez łąkę idzie jasnowłosy chłopak. Uczęszcza do gimnazjum, pracuje po lekcjach w stadninie, a w zamian za to może sobie jeździć na koniach. Przyszedł przepiąć te, które pasą się dalej na łące. Na widok dymiącego samowara i dwu młodych kobiet na pikniku przeciera ze zdumienia oczy. Ale zaraz rusza dalej.
Para w samowarze zaczęła śpiewać. Odrobina esencji z czajniczka, kranik, ukrop…
Katarzyna upija niewielki łyk herbaty.