124157.fb2 Kuzynki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 26

Kuzynki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 26

– Właśnie. Przy każdym zabitym znajduje porcję tynktury. Zresztą może nie zawsze się to udawało. Z pewnością nie wszyscy trzymali ją w domu albo przy sobie.

– Jeśli to prawda… – sięgnęła do torebki i wyjęła nagana.

Zakręciła bębenkiem. Sześć kul zawirowało w śmiertelnym tańcu.

– Właśnie, czy to prawda? Bo możemy się mylić – uspokoiła ją kuzynka.

– Jak to zweryfikujemy?

– Jeśli to on, niebawem należy liczyć się z odwiedzinami kilku skrytobójców…

– Ustalenie adresu nie będzie łatwe.

– Ale mogą cię wyśledzić. Trzeba zachować środki ostrożności…

– Co proponujesz?

* * *

Księżniczka Monika śmiga na łyżworolkach Plantami. Nieźle jej to idzie. Jakieś sześćdziesiąt lat temu jeździła na wrotkach, ale równoległe ustawienie kółek nie dawało takich możliwości jak obecne rozwiązanie…

Łyżworolki dostała od Stanisławy. Nauczycielka najwyraźniej zaakceptowała to, że żyje ponad tysiąclecie, ale podświadomie traktuje ją jak szesnastolatkę. I bardzo dobrze. To w obecnych czasach całkiem fajny wiek. Nie wymagają od człowieka odpowiedzialności… W Bizancjum już w jako czternastolatka była uważana za dorosłą kobietę. Jej kuzynka wyszła za mąż w wieku dwunastu lat, co nie było wcale czymś nadzwyczajnym. Przyjemnie czasem na parę godzin uwolnić się od trosk, które niesie ze sobą dojrzałość…

Pędzi naprawdę szybko. Kiedy to ostatni raz jeździła na łyżwach? W 1913? Chyba tak, rok przed wojną, która unicestwiła niepodległą Serbię i kilka innych krajów. A przecież od razu odnalazła tamten rytm.

Pęd powietrza rozwiewa jasne włosy. Przechodnie odprowadzają ją wzrokiem. Na uszach ma słuchawki od walkmana. Przemyka koło trzech policjantów. Jeden z nich ogląda się zaskoczony.

– O rany, jaki śliczny cielaczek – mówi.

Dlaczego wszystkim kojarzy się z tym właśnie zwierzątkiem? Pozostali kiwają głowami. Przeleciała koło nich tak szybko, że nie zdążyli dostrzec twarzy, a jedynie rozmazaną smugę złocistych włosów.

Mija przejście podziemne prowadzące w stronę dworca kolejowego i przyspiesza. Tu trasa prowadzi nieco w dół. Jeszcze szybciej. Szkoda, że musi uważać przeskakując ulice przecinające Planty. Ten, kto projektował ten zabawny park wokół Starego Miasta, powinien iść na całość i zaorać także uliczki. Budynek Akademii Muzycznej. Dziewczyna mija grupkę roześmianych studentek. Futerały na instrumenty. Może warto kupić sobie skrzypce? Gra uspokaja… Ale czy musi się uspokajać? Tak. Szósty zmysł podpowiada jej, że coś wisi w powietrzu. No to kupi. Jak tylko zdobędzie pieniądze.

Wawel. U stóp wzgórza, niemal dokładnie pod basztą zwaną Kurzą Stopką, stoi wyciosana z piaskowcowego bloku kopia pogańskiego posągu. Powszechnie zwany jest Światowidem, choć przedstawia Swarożyca. Wokoło płonie kilka zniczy. Poganie trzymają się mocno.

Spluwa finezyjnie na ten widok. Była chrześcijanką jeszcze w czasach, gdy miejscowe dzikusy zarzynały niemowlęta na ofiarę swoim bałwanom. Podjazd na wzgórze jest stromy i pokryty brukiem. Z boku ciągnie się wąski chodnik… Ostry kąt, ale ona się nie poddaje. Brama. Wjeżdża na teren zamku. Gdzieś tu jest ławeczka. Tak. Resztki ruin na dziedzińcu, odkryte i zabezpieczone przez archeologów, odcinają się jasną barwą wapiennej skały na dużym trawniku. Wokoło betonowe bloki wpuszczone w podłoże służą jako ławki. Siada na jedynym wolnym i wsłuchuje się w reakcje swojego ciała. Lekko się zadyszała, serce bije jak werbel, wygrywając triumfalną nutę. Końska krew krąży w jej żyłach, pot pachnie trochę inaczej. Ale za kilka dni to minie. Dzień jest piękny, świetlista złota polska jesień.

Przekłada kasetę na drugą stronę. Jeszcze pięć minut i ruszy dalej. Na sąsiedniej ławce siedzi chłopiec, na oko sądząc, czternastoletni. Zatopił się w lekturze jakiejś opasłej księgi. Dobrnął do końca rozdziału i zatrzaskuje ją z ulgą. Kładzie na nagrzanej słońcem desce, tytułem do góry.

Młody człowiek unosi twarz do słońca, przymyka oczy porażone jego blaskiem. Potem przetacza wzrokiem po zabudowaniach Wawelu i nieoczekiwanie spostrzega dziewczynę. Przez ułamek sekundy kontempluje jej urodę, prześlizguje się po twarzy i spuściwszy wzrok zauważa rolki. Uśmiecha się nieśmiało, tak jak można uśmiechnąć się na widok pięknej i nieznajomej dziewczyny. Potem wydobywa z torby kolejny opasły tom.

Księżniczka wstaje. Jeszcze chwila na rozruszanie kostek oraz stóp i może pędzić dalej. Teraz będzie z górki. A potem? Chyba lekkie wzniesienie, gdy dotrze na Planty. A może pojechać przez miasto? Nie, część ulic jest brukowana, a nie pamięta które. Szkoda kółek. A zatem w drogę. Chłopiec odkłada książkę i odprowadza dziewczynę wzrokiem. Jego spojrzenie jest czyste i jasne. Nie ma w nim pożądania, a jedynie zachwyt. A ona już pędzi w dół, mijając długi mur zawieszony tabliczkami z nazwiskami sponsorów, którzy przyczynili się do konserwacji zamkowego wzgórza. Od dawna jest tam wyjątkowo koszmarny, nierówny bruk. Poza tym zjazd jest bardzo stromy i praktycznie kończy się na ruchliwej ulicy. Ale radzi sobie. Kółka są z twardej gumy, listwy – z włókna węglowego. Utrzymanie równowagi to fraszka.

* * *

Katarzyna siedzi wygodnie na obrotowym krześle przed komputerem. Jej kuzynka musiała jakoś przeboleć ustawienie tego szumiącego pudła w saloniku, choć nowoczesne urządzenie zupełnie nie pasuje do zagraconego starymi meblami wnętrza. Alternatywą było umieszczenie maszyny w sypialni… Katarzyna potrafi całymi dniami oddawać się pracy. Cóż, jest przedstawicielką nowej epoki. Stanisława nadal bardziej wierzy w potęgę kartki papieru i długopisu. Gdy robiła interesy na pograniczu Sudanu i Etiopii, wystarczały jej zeszyt i wieczne pióro. Wiedziała kto, kiedy i za ile… Ale skoro komputery mogą im pomóc, należy z nich skorzystać.

Kuzynka Katarzyna stuka spokojnie w klawisze. Obrabia fotografię z prototypowej kamery.

– Hmm – mruczy do siebie.

– Znalazłaś coś?

– Zobacz sama. Wczoraj zawiesiłam kamerę o szesnastej z minutami. A tutaj… – pokazuje zdjęcie zrobione o dwudziestej.

Światło latarni wydobyło z mroku sylwetkę człowieka stojącego w drzwiach szkoły.

– Nauczyciel biologii. Jak mu tam, Sieklucki – identyfikuje Stanisława. – Dziwne… Czego szukał o tej porze w miejscu pracy? Przecież zajęcia dodatkowe skończyły się o szesnastej.

– To jakiś dziwny typ – Katarzyna marszczy brwi. – Wyczuwam w nim coś niepokojącego.

– Ja też – kiwa głową Stanisława. – Ma jakieś wredne spojrzenie. Uczennice też go chyba nie lubią.

– Niewiele wiemy o naszych podopiecznych. Ale, z drugiej strony, nic nie stoi na przeszkodzie, by uzyskać więcej informacji. Mamy wśród nich potencjalna agenturę.

Starsza z dziewcząt uśmiecha się. Jej kuzynka na skutek pracy w CBŚ nabrała dziwacznych przyzwyczajeń…

– Masz na myśli Monikę?

– Właśnie. Nasza mała wampirzyca… Wampirka? Cholera, nie wiem jak to odmienić czy zdrobnić.

* * *

Długa przerwa. Monika wymyka się ze szkoły. Pół godziny to sporo czasu. Zakłada rolki. Pięć minut naprawdę szybkiej jazdy. I już. Nieduży salon, gdzie można kupić telefon komórkowy. Lokal mieści jeszcze lombard i komis sprzętu elektronicznego. Wypytała Katarzynę, jak działa komórka i teraz, zadowolona, nabywa elegancki, choć tani, aparat oraz kartę startową. Zapisuje sobie na kawałku papieru numer i uśmiecha się w duchu. Nosiła książęcy diadem. Posiadała w swojej biblioteczce książki, za które obecnie każdy antykwariusz dalby sobie odciąć rękę. Kiedyś, dawno temu, miała własną willę nad brzegiem Morza Śródziemnego i niewolnicę do posług. Jeździła karetą i na klaczy czystej krwi arabskiej. Na łydce nosi sztylet z bułotowej stali, dla kolekcjonera wart każdych pieniędzy. Nigdy jeszcze nie miała własnego telefonu… Sprawdza. Aparat działa…

– Czym jeszcze możemy służyć? – pyta z rozbawieniem sprzedawca.

Nie zorientowała się, że to żart. Jej spojrzenie przesuwa się po wystawionych na półkach urządzeniach. Przy każdym jest kartka z ceną. Decyduje się w ułamku sekundy.

– Poproszę to.

Spogląda na zegarek. Lekcje zaczynają się za sześć minut. Całe szczęście, że teraz czas na informatykę z Katarzyną. Wybaczy drobne spóźnienie. Gdyby to był francuski z jej kuzynką, zostałaby zrugana za każdą minutę oddzielnie…

* * *

Lubi pracować nocami. W Polsce jest dwudziestoprocentowe bezrobocie… A ona znowu miała szczęście. Wpadła na filologię, zawiesiła swoje ogłoszenie i nim zdążyła wyjść z budynku, telefon zadzwonił dwa razy. Dwaj pierwsi klienci nieco się zdziwili na widok jasnowłosej szesnastolatki. Krótka wymiana grzeczności po łacinie i w grece rozwiała ich wątpliwości. Potwierdzili jej przypuszczenia. Rynek na te usługi jest głęboki. Zwłaszcza, że oferuje konkurencyjną cenę, o połowę mniej niż normalni tłumacze. Dostała nawet zaliczkę.

Stary, używany laptop z procesorem 486 i czarno-białym wyświetlaczem kosztował zaledwie czterysta złotych. Bardzo dobra inwestycja. Jest na tyle niewielki, że można go upchnąć w torbie. Monika Stiepankovic siedzi sobie na krawędzi wanny. Szparę pod drzwiami łazienki zabezpieczyła zrolowaną szmatą od podłogi: lepiej żeby blask nie padał na korytarz.

Regulamin wprawdzie nie zabrania zajmowania się nocami pracą zarobkową, ale ma dziwne przeczucie, że gdyby została nakryta, skończyłoby się to dziką awanturą. Poza tym jest punkt mówiący o tym, że światło musi być zgaszone o dwudziestej drugiej. Nie jest pewna, czy odnosi się on tylko do pokoju, czy także do łazienki.

Kilkanaście kartek ksero pokrytych tekstem przyszpiliła do ściany. Greka odrobinę różni się od tej, której używała mieszkając w Myrze, ale radzi sobie bez słownika. Palce uderzają w klawisze bardzo szybko, lecz nie jest w stanie zrobić więcej niż cztery strony tłumaczenia na godzinę. Zegar w rogu ekranu pokazuje drugą. Pora się trochę zdrzemnąć, bo jutro będzie nieprzytomna. Zapisuje pracę i składa laptopa.

* * *

Ósma rano. Uczennice jeszcze drzemią. Siedzą w ławkach, ale powieki wyraźnie im ciążą. Pracownia biologiczna nie należy do sympatycznych miejsc. Długie, stare, drewniane gablotki ciągną się wzdłuż wszystkich ścian. Zostawiono tylko miejsca na okna. W gablotach stoją słoje pełne rozmaitych preparatów, zazwyczaj dość obrzydliwych. Do tego kompletny ludzki szkielet przechyla w zadumie czaszkę. Jest prawdziwy, można to poznać po kolorze kości. Gipsowe kopie są innej barwy. Koło tablicy, w wysokim terrarium, na wielkim drewnianym konarze wygrzewa się kilka węży. Znacznie więcej mieszka w akwariach na zapleczu.

Nauczyciel mówi spokojnie referując temat lekcji. Jednocześnie, lekko przymrużywszy oczy, obserwuje dziewczęta. Monice nie podoba się jego spojrzenie. Raz w życiu, gdy w XIV wieku Turcy najechali armeńskie wsie u stóp Araratu, trafiła w ręce handlarzy niewolników. Paskudna wpadka, cholernie nie lubi zabijać, a wtedy musiała aż jedenastu na raz… Sieklucki ma takie samo spojrzenie, jak oni. Patrzy na klasę, jakby szacował wartość żywego towaru. Na jego wąskich jak u węża wargach błąka się mimowolny uśmieszek. To bydlę kombinuje coś naprawdę wrednego. Ciekawe co? Tak czy siak, trzeba będzie zwrócić na niego uwagę… Księżniczka jest zła. Przyjechała do Polski, by trochę odetchnąć… Atmosfera zagrożenia nie sprzyja wypoczynkowi.

Biolog przerywa wykład i wydaje krótkie, treściwe polecenie. Trzeba przeczytać kawałek podręcznika i wypełnić ćwiczenia na końcu rozdziału. Znika na zapleczu. W sześciu szklanych butlach, wypełnionych pożywką, ciemniejszymi plamami odznaczają się krople starej szczepionki znalezionej w zrujnowanej aptece. W pięciu bańkach nic się nie zmieniło. Za to w szóstej… Tak, wzrok go nie myli. W szóstej najwyraźniej coś się zaczyna dziać. Plama powiększyła się wyraźnie. Szlifowany korek dodatkowo podlano olejem. Butla jest całkowicie szczelna, a mimo to profesor czuje liźnięcie chłodu na karku. Gdyby tak szkło pękło…

Wyjmuje z kieszeni telefon komórkowy. Ma w niego wbudowany kalkulator. Liczy. Szesnaście uczennic. Wszystkie urodzone po 1983 roku. Prawdopodobieństwo zakażenia siedemdziesiąt pięć procent, po dwanaście sztuk z każdej klasy. Sześćdziesiąt do osiemdziesięciu w szkole… Obliczał to już wielokrotnie. I za każdym razem wychodzi mu podobny wynik. Te głupie krowy będą warte milion dolarów.

Jak to zrobić? Bardzo prosto… Aż dziwne, że nikt przed nim na to nie wpadł… Dłonią delikatnie muska gładką powierzchnię szkła. Najlepsze rozwiązania najtrudniej wymyślić. Nawet jemu zajęło to kilka lat. Ale jeszcze trochę i będzie bogaty. Ile podziałów komórkowych muszą przejść bakterie, by zamienić się w pełnowartościowy materiał?

* * *

Historia. To może być ciekawe. Nauczycielka mówi o czasach wypraw krzyżowych, oblężeniu i upadku Konstantynopola. Niewiele wie na ten temat, nie chciało jej się nawet solidnie doczytać.

Monika Stiepankovic napina się wewnętrznie. Denerwuje ją bezrefleksyjność wykładu. Dla historyczki to tylko data w książce. 29 maja 1453… Dla niej – makabryczna noc, gdy pod ogniem tureckiej artylerii padły odwieczne mury. Chaos, pożar, paniczna ucieczka ze świadomością, że w zasadzie nie ma dokąd… Zostawiła za sobą więcej trupów niż kiedykolwiek wcześniej czy później. Turcy trzy dni i trzy noce grabili miasto oraz mordowali mieszkańców… Trzy dni wdzierali się do domów i kościołów, zabijali mężczyzn, gwałcili kobiety. Pod koniec trzeciego dnia znalazła w rynsztoku zwłoki kuzynki. Wtedy po raz ostatni widziała kogoś ze swego rodu…