124157.fb2
Kobieta przeżywa chwilę głębokiej konsternacji. Widok uczennicy pogrążonej w lekturze w pierwszej chwili ją uspokoił. Nie dzieje się nic złego, Serbka coś sobie przepisuje siedząc na wannie. W następnej sekundzie w głowie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zapalają się kolejne paragrafy regulaminu. Wychodzi na to, że dziewczyna złamała co najmniej połowę.
– Co ty tu robisz? – z gardła baby dobiega warkot.
Czyli nie udało się…
– Uczę się starożytnej greki – odpowiedź jest konkretna i rzeczowa. – Fascynujący język…
Nie znać w niej lęku, jak gdyby robiła najbardziej naturalną rzecz pod słońcem.
– W środku nocy? – sapie ze zdumienia kierowniczka.
– Nie mogę zasnąć…
Już wie, że popełniła fatalny błąd taktyczny, zaczęła się tłumaczyć… niedobrze.
– Regulamin mówi wyraźnie, że o dwudziestej drugiej macie być w łóżkach – syczy kobieta. – A tobie się wydawało, że cię to nie dotyczy? Bez przerwy wycinasz jakieś numery, włóczysz się nie wiadomo gdzie… Od jutra masz szlaban.
– Co to znaczy? – dziwi się księżniczka.
Zna słowo „szlaban”, ale kojarzy jej się wyłącznie z budką dróżnika i przejściem przez tory.
– Będziesz, moja droga, siedzieć na tyłku pod kluczem, dopóki nie wyjaśnimy sobie paru faktów – cedzi słowa. – Dziś po południu przyszedł list od dyrekcji szkoły… Podobno pojawiłaś się tylko pierwszego dnia i tylko na dwóch lekcjach.
Mózg przez chwilę analizuje informacje. Co ta kobieta bredzi? Ach, jasne. Zapisali ją przecież do tamtego obrzydliwego ogólniaka, z którego zwiała. Cholera. Może trzeba było poinformować kierowniczkę o zmianie miejsca nauki?
– Marsz do łóżka, jutro się z tobą rozprawię – warczy baba i znika w drzwiach.
Co zatem robić? Możliwości jest sporo… Najpierw musi zapisać pracę a później umyć się dokładnie. Wraca do sypialni. Cztery pozostałe dziewczyny śpią głęboko. Księżniczka nie lubi awantur. A ta, która nastąpi jutro, będzie naprawdę solidna. W dodatku babsztyl poważnie zechce potrzymać ją pod kluczem. Draka zacznie się pewnie zaraz po śniadaniu. Potrwa godzinę albo i lepiej, a przecież o ósmej trzeba być w szkole. Gdyby opuściła francuski, Stanisławie będzie przykro…
A zatem? W drogę. Pakuje się szybko i metodycznie, nie zapalając światła. Nie musi. Widzi w ciemności jak kot, choć już na przykład czytanie po ciemku bardzo męczy jej oczy. W sumie nie ma specjalnie dużo rzeczy. Trzy tomy słownika, laptop, walkman, kilka kaset. Tymczasowe dokumenty, choć na wiele jej się nie przydadzą, bielizna, sweter na zmianę. Pieniądze, cienki pliczek banknotów… W kieszeń. Ubiera się cicho i ściele łóżko. Lubi zostawiać po sobie porządek.
Można by jeszcze napisać list pożegnalny. Tylko właściwie do kogo i po co? Trzeba. Kultura być musi, gościna była jaka była, ale wypada za nią podziękować. Na kartce z zeszytu skrobie krótkie pożegnanie i kładzie na poduszce. Rano znajdą. Spogląda na zegarek. Czwarta. Rolki do plecaczka. Drzwi na dole są zamknięte, w oknach na parterze kraty. Ale tu, na drugim piętrze, ich nie ma… Zatem torba na ramię. Otwiera okno i wychodzi na wilgotny od rosy gzyms. Do rogu budynku dziesięć kroków bez asekuracji. Bywało gorzej…
Piorunochron ze stalowej linki. Solidne zaczepy wpuszczone w mur jeszcze w trakcie budowy. Spuszcza się na dół z wprawą. Jeszcze tylko dwumetrowe ogrodzenie z siatki na stalowej ramce, i już stoi na chodniku. Maszeruje dziarsko w noc. Na piętrze w sypialni jej grupy zapala się światło. Kierowniczka postanowiła ją ponownie skontrolować i odkryła ucieczkę… Ale oczywiście jest już grubo za późno…
Supermarket czynny jest całą dobę. To pewne ryzyko. Herod-baba z pewnością wisi już na telefonie wydzwaniając na komendę. Radiowozy dość często patrolują tę okolicę. Ale trzeba.
W dziale ze sprzętem turystycznym kupuje karimatę i śpiwór. Ogląda namioty. Straszna tandeta, ale pal diabli. Sezon skończył się, trwa chaotyczna wyprzedaż sprzętu. Czterdzieści złotych nie jest przesadnie dużym wydatkiem. Obok mają jeszcze rowery. Cena też jest promocyjna, ale i tak zdrowo trzepnęłaby ją po kieszeni. A przecież ma rolki. Odpuszcza. Kasjerka jest tak kompletnie zaspana, że nie dziwi jej nic. Nawet nastolatka kupująca w środku nocy namiot.
Księżniczka przemierza uśpione miasto. Samochodów jeszcze nie widać, pędzi więc środkiem ulicy. Gdzieś zgrzyta pierwszy tramwaj. Dziewczyna niknie przed siebie na rolkach. Dociera na łąkę za stadniną w niecałe pół godziny. Ścieżka i na wpół zatopiona kładka. Przeprawia się na drugą stronę. Gęsty, brzozowy zagajnik. Znajduje sympatyczne miejsce, rozstawia namiot, wrzuca do środka karimatę, na nią śpiwór. Dochodzi piąta rano. Ustawia budzik w telefonie na siódmą i zapada w sen. Dwie godziny to niewiele, ale gdyby w ogóle się nie zdrzemnęła, to w szkole czułaby się jak zombie. Nie lubi czuć się jak zombie, jest przecież wampirem…
W powietrzu widać białą mgiełkę jej oddechu. To znak, że temperatura spadła poniżej dziesięciu stopni Celsjusza… Na szczęście śpiwór jest gruby i ciepły…
Stanisława w zadumie wodzi wzrokiem po klasie. Uczennice pracują pilnie. Księżniczka Monika Stiepankovic szkolona jest indywidualnym trybem. Potrafi to wszystko, czego jej koleżanki dopiero się uczą. Nie ma sensu tracić czasu. „Nędznicy” Victora Hugo w oryginale to odpowiednia lektura, by poprawić znajomość francuskiego. Stanisława przegląda jej poprzednie wypracowanie. Sądząc z niektórych rodzajów błędów, to cielę uczyło się francuskiego w latach dwudziestych w Libanie lub Palestynie. A zatem powinna znać też arabski. Ciekawe, na ile ten dialekt różni się od sudańskiego?
Od wczoraj coś się nieznacznie zmieniło. Wcześniej nigdy nie podczepiała laptopa do gniazdka w klasie, a teraz wyraźnie ładuje akumulator. Lektorka nigdy nie widziała też liści i słomek we włosach swojej uczennicy. Dziś po lekcjach miały warzyć piwo, jednak Monika przeprasza. Jest bardzo zajęta. Zresztą nigdy tego nie robiła. Za to gdyby kiedyś chciały dobrego wina…
Piątego dnia alchemik wszedł na swoje poddasze. Sto metrów kwadratowych to sporo miejsca. Ma sześć okien, wychodzą na ulicę i na podwórze. Sprawdził, czy jest woda w kranie. Dobrze, podłączyli… Wyjrzał przez okno i uśmiechnął się szeroko. Kamienica jest ciut wyższa niż okoliczna zabudowa. Góruje też nad drzewami. Sędziwój przed sobą ma widok na szeroką, zieloną wstęgę – Planty – a za nią czerwone dachy Starego Miasta. Pod nogami gustowne panele. Bynajmniej nie z supermarketu. Przetrą się nie wcześniej niż za trzydzieści lat, ale on i tak nie zamierza długo tu mieszkać.
Robotnicy stoją opodal. Za nimi kominek, na razie jeszcze wygaszony.
– Umowa została wykonana – majster będący jednocześnie głową klanu wysuwa się przed szereg. – Zrobiliśmy dzień wcześniej. Płacisz za sześć dni?
Sędziwój uśmiechnął się w odpowiedzi.
– Abchazja to biedny kraj, spustoszony wojną – mówi spokojnie po rosyjsku. Jego akcent jest trochę archaiczny. – Macie tam rodziny, którym musicie wysyłać pieniądze. Daję podwójnie…
Z teczki wyciąga plik stuzłotówek. Siada na krześle przy parapecie i spokojnie odlicza do dwustu pięćdziesięciu. Gdy kończy, w ręce zostają mu cztery banknoty. Spogląda na nie z frasunkiem, a potem uśmiecha się i dorzuca je na stosik.
Wygląda przez okno, cieszy się widokiem. Gdy się odwraca, jego nowe mieszkanie jest zupełnie puste. Robotnicy odeszli. Właściciel sapiąc wspina się po schodach.
– Opłacało się panu? – zagaduje. – Taka wymiana dachu, jak mi mówili, to ponad dwieście tysięcy stoi…
– Czasem można się utargować – Alchemik wrzuca resztki desek i łat do kominka.
Zaraz podłoży ogień.
– Pan się targował z tymi Czeczeńcami? – staruszek gwiżdże przez zęby. – To pan jesteś twardszy gość niż wyglądasz…
Nowy lokator w zadumie pochyla głowę. Dziadek wie już, że palnął właśnie głupotę. Ten człowiek od samego początku wyglądał na prawdziwego mężczyznę…
– Tu są pieniądze dla pana – Alchemik wyjmuje z teczki drugi plik banknotów. – Za strych. Proszę przeliczyć, powinno być równo trzydzieści tysięcy…
Podkłada do kominka. Z kieszeni wyjmuje stare, szesnastowieczne jeszcze krzesiwo. Po chwili gazeta zajmuje się płomieniem. Zamyka drzwiczki. Płomienie odbijają się na twarzy liczącego banknoty właściciela. W oczach migają mu iskierki. Alchemik patrzy na starego i dostrzega pewne podobieństwo. Pieniądze jako takie nie interesują ich. To tylko środek do osiągnięcia celu…
Jak uwarzyć dobre piwo? A co za filozofia? Po pierwsze potrzebny jest słód. Tak z worek lub pół. Zrobienie słodu w zasadzie nie stanowi problemu. Trzeba rozsypać ziarno na plandece, zrosić je wodą, ale uważać żeby nie przesadzić, bo zgnije. Po dwu dniach zboże wypuści białe, wyglądające trochę jak pajęczyna korzonki. Przez cały czas trzeba utrzymywać je lekko wilgotne. Po dalszych dwu dniach z ziarna zaczną wyrastać kiełki. Gdy osiągną długość około dwu centymetrów, należy zebrać i wysuszyć zboże. Do tego czasu zawarta w nim skrobia zamieni się w prostsze cukry. Teraz wszystko trzeba przepuścić przez śrutownik w celu rozdrobnienia…
Podstawową barierą, której Stanisława nie jest w stanie przejść, jest zdobycie śrutownika w środku miasta. Oczywiście problem ten można rozwiązać bardzo łatwo. Na Zachodzie warzenie piwa w domu jest dość popularne. Można tam znaleźć specjalistyczne sklepy. W Polsce zajmuje się tym jedynie garstka hobbystów, ale są nieźle zorganizowani. Wystarczy odszukać ich w Internecie i zamówić dwudziestokilowy worek ześrutowanego słodu pilzneńskiego. Jeśli ktoś z handlarzy mieszka w naszym mieście, możemy zabrać się do dzieła od razu, gdy tylko przywieziemy worek od sprzedawcy do domu. W ofercie mają też drożdże piwowarskie, ekstrakt słodowy, granulat chmielowy, butelki, kapsle, kapslownice, nawet etykietki. Urządzenie browaru we własnym mieszkaniu to wydatek rzędu kilkuset złotych. Zwróci się, bo domowe piwo, po odliczeniu kosztu składników, jest o połowę tańsze od najtańszego dostępnego na rynku. Poza tym, to warzone w domu charakteryzuje się nieporównywalnie lepszą jakością…
Oczywiście zrobienie naprawdę dobrego wymaga wprawy. Stanisława ją posiada. Zabrała się do roboty zaraz po lekcjach. Dopłaciła trochę i wszystko dostarczono jej pod same drzwi.
Wojskowy gar na grochówkę nakrywa wszystkie cztery palniki kuchenki. Czterdzieści litrów wody, worek słodu. Temperaturę ocenia na oko, na początek wystarczy około 35°C. Przystawiła sobie drabinkę i łyżką wazową miesza zawartość.
– Ten etap nazywa się zacieraniem – wyjaśnia kuzynce.
Ta marszczy nieco nos. Woń gotującego się słodu jest bardzo dziwna.
– Sąsiedzi podkablują, że pędzimy bimber – zauważa.
– Furda. To, co robimy, jest jeszcze legalne – kuzynka uśmiecha się z wdziękiem.
Minęło kolejne pół godziny. Podkręca palniki, znowu mozolne mieszanie i jeszcze jeden, trzeci skok temperatury. Na koniec doprowadza jęczmienną zupę prawie do wrzenia. Czerpakiem odławia wygotowane, wyługowane resztki ziarna. Zbiera się go prawie całe wiaderko. Ciecz w kotle jest żółta. W chwili gdy Stanisława wystawia wiadro na balkon, Katarzyna nalewa sobie pół szklanki płynu. W zapachu nie przypomina piwa, w smaku tym bardziej.
– Ej, nie łaska zaczekać aż dojrzeje? Skosztujemy za dwa tygodnie.
– Co to jest?