124157.fb2
– Hej, moja śliczna, co tak samotnie wędrujesz? – zagadnął niczym doświadczony podrywacz.
Coś w zachrypłym głosie przykuło jej uwagę. Odwróciła się i popatrzyła uważnie. Chytra, jakby szczurza twarz; trochę utył, ale rozpoznała go.
– Dymitr – mruknęła. – Nie sądziłam, że jeszcze żyjesz…
Teraz on drgnął i spojrzał na nią przekrwionymi oczkami.
– Pani – wychrypiał. – Jestem szczęśliwy mogąc powitać…
Chciał wstać ale grawitacja przeważyła i nic zdołał podnieść się z ławki. Na jego fizjonomii odmalował się chytry, służalczy uśmieszek.
– Widziałeś naszego mistrza? – zapytała.
W jego wzroku pojawiło się zrozumienie.
– Nie masz już dość? – uniósł brew.
Pokręciła głową.
– Dlatego jestem tutaj… – wyjaśniła. – Wróciłam, by go odnaleźć…
– Mieszkasz w Krakowie? – kiwnęła niechętnie głową. – Nie widziałem starego. Od tamtego dnia.
Bez pożegnania ruszyła dalej. Popatrzył w ślad za nią. W spojrzeniu Dymitra pojawiło się dziwne pożądanie.
Przy ulicy św. Tomasza, koło budynku Akademii Muzycznej, natknęła się na urzędującego w tej okolicy ekshibicjonistę, ale widocznie rozpoznał ją z daleka, bo szczelniej otulił się płaszczem przeciwdeszczowym i czmychnął w zaułek. Cóż, niektórzy ludzie nie lubią, gdy się do nich strzela… Spojrzała na zegarek. Ciągle jeszcze miała sporo czasu, ale przyspieszyła kroku.
Szósty zmysł podpowiadał jej, że niebawem coś się wydarzy…
Biblioteka Narodowa projektowana była jeszcze w czasach realnego socjalizmu. Nic więc dziwnego, że w jej zakamarkach przewidziano istnienie kilku nieprzydatnych w obecnych czasach pomieszczeń. Oczywiście postarano się je wykorzystać. W schronie przeciwatomowym, po wyburzeniu ścianek działowych, znalazły się najcenniejsze starodruki. System kamer, zamontowany przez SB w celu podglądania czytelników, posłużył ochronie do monitorowania czytelni. Dział prohibitów, gdzie, w zamyśle architekta, pracownicy tajnych służb PRL-u mieli przeglądać zakazane książki produkcji kapitalistycznej, zaadaptowano na czytelnię mikrofilmów…
Blondynka z warkoczem ulokowała się w ściśle tajnym, opancerzonym pomieszczeniu, pierwotnie spalarni książek, których w żadnym wypadku nie należało przechowywać. Pracownicy biblioteki od razu zwrócili uwagę, że to słodkie dziewczę, nie mogące liczyć sobie więcej niż dwadzieścia lat, nie jest normalnym gościem. Pojawiła się zupełnie niespodziewanie pewnego jesiennego poranka. Z nieoznakowanej półciężarówki wyładowała sześć metalowych, zaplombowanych kontenerów. Weszła do biblioteki jak do własnego domu. Dysponowała kartą magnetyczną, która otwierała wszystkie zamki. Skrzynki kazała wstawić do nieużywanej spalarni. Na drzwiach zawiesiła tabliczkę z napisem „Wstęp wzbroniony”. Z czytelni zaiwaniła sobie pudełko rewersów.
Nie wszystkie książki zostały wprowadzone do centralnego rejestru komputerowego, więc zaczęła pojawiać się dość regularnie w katalogach. Grzebała w fiszkach, wypisując ogromne ilości zamówień. Co dwie, trzy godziny zachodziła do stołówki. Już na trzeci dzień znano jej zwyczaje na tyle, że gdy tylko pojawiała się w drzwiach, kucharka zaraz zalewała wrzątkiem herbatę. Trzy łyżeczki liściastej „Yunan” na kubek. Dziewczyna pospiesznie wypijała prawie wrzący napój i wracała do swoich zajęć.
Pracownicy magazynów też pośrednio zetknęli się z tajemniczym gościem. Nieużywana nigdy winda techniczna, prowadząca do spalarni, pewnego dnia ożyła i od razu wypluła z siebie osiemdziesiąt blankietów zamówienia. Na każdym widniała zielona pieczątka, oznaczająca bezwzględny priorytet. Teoretycznie takim stempelkiem mógł posługiwać się wyłącznie wąski krąg najwyższych rangą pracowników naukowych biblioteki, ale gdy ci z magazynów zwrócili się z zapytaniem do dyrekcji, uzyskali potwierdzenie. Pouczono ich także, że jakiekolwiek opóźnienia w wykonywaniu poleceń nieznajomej zaowocują wydaleniem z pracy. Poinformowano ich również, by nie zadawali żadnych pytań.
Pracownicy działu reprografii zdziwili się niewąsko, gdy któregoś dnia pojawiła się na progu pracowni. Położyła na biurku zamówienie na wykonanie mikrofilmów ośmiuset roczników starych gazet. Jednak gdy tylko wspomnieli o horrendalnych kosztach, bez słowa wyciągnęła książeczkę czekową.
Strażnicy na portierni przy wejściu służbowym szybko przestali się dziwić. Dziewczyna przychodziła do pracy o siódmej rano. Wychodziła zazwyczaj około dziesiątej wieczorem. Parę razy zdarzyło się jej zostać na noc. Było to sprzeczne z przepisami, więc ochrona zaprotestowała u dyrektora. On jednak skwitował ich wątpliwości bezradnym rozłożeniem rąk.
Pewnego dnia zagadkowa blondynka wytaskała ze spalarni sześć zaplombowanych kontenerów, odesłała ostatnie książki do magazynu, po czym, pogwizdując pod nosem, opuściła bibliotekę. Skrzynki dwaj milczący ludzie o nieruchomych twarzach zapakowali do nieoznakowanej furgonetki i tajemnicze dziewczę znikło definitywnie.
Wydział reprografii jeszcze przez trzy tygodnie regularnie wysyłał rolki mikrofilmów do starej spalarni. Drzwi były otwarte, technik kładł szpule po prostu na stole. Co trzy dni cały zapas znikał, choć nikt nie umiał powiedzieć, kto je odbiera ani dokąd wysyła. Po kilku dniach wracały i od razu włączano je do zbiorów czytelni mikrofilmów.
Męska część pracowników, od kiedy zagadkowa dziewczyna przestała pojawiać się w katalogach i na korytarzach, znowu nabrała chęci do pracy… Oczywiście plotkowano na jej temat, jednak nikt nie wiedział nawet jak miała na imię. Powszechnie sądzono, że to córka kogoś bardzo ważnego pisała pracę naukową. Dyrekcja, swoim zwyczajem, uchyliła się od wszelkich odpowiedzi…
Małe, przytulne mieszkanie. Trochę pieniędzy na koncie w zagranicznym banku, gdzie nikt nie zadaje niepotrzebnych pytań a lepkie palce ministra finansów nie mają szans sięgnąć. Czego jeszcze można chcieć od życia? Przydałaby się praca zaspokajająca ambicje, i przynosząca radość i dająca poczucie obcowania z ludźmi. Na przykład posada w szkole.
Dyrektor prywatnego liceum oderwał wzrok od biurka.
– Czym mogę służyć? – zapytał.
Usiadła na krześle. Skóra wysmagana etiopskim wiatrem trochę ją postarzała, ale nie na tyle ile by chciała.
– W sprawie ogłoszenia – wyjaśniła. – Szuka pan lektorki języka francuskiego i angielskiego…
– Ma pani kwalifikacje?
Położyła na stole dyplomy poświadczające zdanie egzaminów państwowych. Ostatni wystawiono zaledwie wczoraj.
– Znam biegle angielski, francuski, niemiecki, fusha, amharski, gyyz, mandaryński… – długo jeszcze mogłaby wymieniać, ale wolała nie odkrywać się aż tak bardzo.
Dyrektor spojrzał znad okularów. Jego wzrok długo badał twarz rozmówczyni zachowującą jeszcze ciągle ciepły kolor pustyni. Twarde mięśnie, prosta sylwetka świadcząca o sile i kondycji. Zamyślił się.
– Ile pani ma lat? – zapytał.
– Dwadzieścia jeden.
– Najstarsze uczennice będą tylko o dwa lata młodsze od pani – powiedział bardziej do siebie niż do niej.
– Dyrektorze, gdy prowadziłam interesy na południu Sudanu, umiałam sobie radzić z przemytnikami wielbłądów, więc ufam, że i z dziewczętami wychowanymi w cieplarnianych warunkach nie będę miała problemów.
Uśmiech przemknął mu przez twarz. Co mógł sobie wyobrazić?
– Potrzebujemy osób z udokumentowanym przygotowaniem pedagogicznym – uściślił. – I najchętniej z praktyką w zawodzie. Kształcenie młodzieży to odpowiedzialne zadanie… I w pewnym sensie trudniejsze niż praca z wielbłądami.
– Mam uprawnienia nauczycielskie – wyjaśniła. – A także dysponuję listem rekomendacyjnym od dyrekcji szkoły w Aksum, gdzie pracowałam.
Położyła mu na biurku dwa dokumenty. Spojrzał w zadumie na robaczki obcego pisma.
– Pani przybywa z…
– Z Etiopii. Mam pozwolenie na stały pobyt oraz podjęcie pracy. Wystąpiłam o naturalizację.
– Kuratorium nie będzie zachwycone – z frasunkiem patrzył na papiery. – To po etiopsku?
– W języku amharskim. Po drugiej stronie jest tłumaczenie przysięgłe na gyyz i francuski.
– Zaryzykujemy – podjął decyzję. – Na razie na trzymiesięczny okres próbny. Jeśli sobie pani nie poradzi…
Dziewczyny z wszystkich epok są w zasadzie podobne do siebie, tylko z pokolenia na pokolenie coraz bardziej dziecinne. Nie będzie żadnych problemów.
– Jakie są pani zainteresowania? – dyrektor wyjął z szuflady ankietę personalną.
– Turystyka, literatura, teatr…