124547.fb2
– Może się zgłosi do kontroli, żeby odblokować.
– No, więc na co czekasz? Zawiadom wszystkie Stacje Testów! Bann znowu wybiegł, by wrócić po kwadransie.
– No, mamy go! – zapiał radośnie, aż szef podskoczył na krześle. – Zgłosił się do weryfikacji. Kazałem przetrzymać go jak najdłużej, chociaż jest już po kontroli. Obiecali zwlekać z wydaniem mu Klucza, dopóki patrol policji nie będzie na miejscu. Oni po prostu czasem sprawdzają czy ktoś nie ma zaniżonej klasy. Trafili na niego zupełnie przypadkowo. Zwyczajny pech.
– Ale także nauka na przyszłość – powiedział szef sentencjonalnie. – Trzeba przewidywać i takie przypadki. Jak on się nazywa?
– Adi Cherryson. Znany też jako Sneer. Z informacji, które mamy o nim, niewiele wynika. Czwartak, nieokreślone zajęcie, duże przychody od prywatnych osób. Teraz nie ma wątpliwości, że to wysokiej klasy lifter. Dostawał duże przelewy od paru osób, które obecnie mają klasę zerową i zajmują wysokie kierownicze pozycje.
– To już nie nasz wydział! – przypomniał szef. – Potrzebuję po prostu dobrego zerowca. Żeby miał prawdziwe zero, a nie jakieś kółko graniaste.
– O takiego najłatwiej wśród lifterów. To cholernie inteligentne bestie. Na pewno będzie dobry, szefie.
– Na biurku zabrzęczał telefon. Szef podniósł słuchawkę. Bann widział, twarz mu powoli czerwienieje, co u Szefa było oznaką wściekłości.
Po chwili słuchawka spadła z hałasem na widełki, a pięść Szefa huknęła o biurko.
– Gówno! – ryknął. – Zidentyfikowali go. To nie żaden zerowiec i w ogóle, nie ten… Sneer. Ma tylko jego Klucz. Robił mu czwartą klasę To zwykły czwartak, downer.
– Downer? – zdziwił się Bann.
– Co? Nie wiesz, co to znaczy? To co ty w ogóle wiesz? Przeniosę do policji miejskiej, słowo daję!
Bann wlókł się z powrotem do swego pokoju pełen czarnych myśli.
Trzeba zaczynać od początku. Niech to wszyscy diabli – pomyślał z goryczą. – I kto narozrabiał? Koledzy z innego Wydziału. Ale to nic. Szefowi się czegoś spieszy z tym zerowcem, pewnie dostał polecenie z góry. Dostanie innego i będzie znów spokój.
Metoda łapania „na żywca" była opracowana dokładnie i zwykle działała bez pudła. Musiała działać, bo opierała się na statystyce. Chcąc zidentyfikować i dopaść dobrego liftera z utajoną klasą zerową, wystarczyło wytypować kilkuset młodych, ambitnych ludzi, z aspiracjami co najmniej na dwójkę. Potem typowało się kilkuset drobnych kombinatorów, operujących w tej samej dzielnicy. Potem – przekazywało się odpowiednie instrukcje do Syskomu: kontrola bankowa automatów z piwem we wszystkich barach dzielnicy, posiadających automaty do gry; jeśli w tym samym barze, w krótkim odstępie czasu, zamówił piwo jeden z młodych ambitnych i jeden z cwaniaczków, i jeśli do tego jeszcze ten ambitny zagrał na automacie – Syskom dawał mu wygrać. Cwaniaczek nie przegapia okazji zarobku, a młody, rozsądny człowiek nie przepija kilkuset żółtych, tylko stara się je wykorzystać z pożytkiem dla swojej przyszłości. W dziewięćdziesięciu procentach takich przypadkowych spotkań z zaaranżowaną wygraną, młody człowiek znajduje dojście do dobrego liftera za pośrednictwem przypadkowego cwaniaczka. Wystarczy śledzić kroki szczęśliwego gracza i – wcześniej czy później – jego żółte punkty trafią na konto tego, o kogo ostatecznie chodzi.
Społeczeństwo epoki automatyzacji samo staje się jednym wielkim automatem, działającym prawie bezbłędnie. Wrzucasz trzysta żółtych – wyskakuje lifter z klasą zerową. Nie trzeba bawić się w detaliczne inwigilacje, prowadzenie kartotek, śledzenie każdego z osobna. Każdy krok każdego obywatela znaczony jest kolorowymi punktami zostawionymi na jego drodze: w sklepie, w automacie barowym, w kinie, w bramce metra, na Kluczu dziwki. Zamiast śledzić obywatela, wystarczy przejrzeć zapis bankowy jego wydatków. Jeśli wydaje, to znaczy, że żyje. Jeśli żyje – musi wydawać, brocząc punktami jak ranny zwierz, dopóki wszystkie z niego nie wyciekną. Więc o to właśnie chodzi: by miał zawsze choć trochę, bodaj tych czerwonych, bo inaczej straci się go z oczu.
W tym właśnie kryła się odpowiedź na wątpliwości Sneera, posiane przez dawnego kolegę w jego wysoce inteligentnym, lecz leniwym umyśle: istnienie lifterów i downerów, robionych zerowców i zerowych czwartaków, inteligentnych dziwek i inteligentów sprzedających jak dziwki swoją uczciwość i honor, wszystko to było normalnymi składnikami tej rzeczywistości, a nawet – można by rzec – składnikami niezbędnymi dla jej funkcjonowania, dla owego ściśle kontrolowanego Porządku. Bo w świecie Argolandu realny był właśnie Porządek. To Wolność była pozorem.
Opuszczając gmach hotelu „Kosmos", Karl Pron odczuwał coś w rodzaju zachwytu nad swoim szlachetnym charakterem. Czuł się dobroczyńcą, samarytaninem, aniołem opiekuńczym i w ogóle świetlaną postacią w obrzydliwym bagnie powszechnej chciwości i bezwzględności, za jakie uważał teraz Argoland wraz z okolicami.
„Gdyby nie czysta toń jeziora Tibigan, nie znalazłbyś w całym Argolandzie jednego metra kwadratowego, na którym nie pleni się jakieś świństwo" – przypomniał sobie fragment przemówienia pewnego kaznodziei, którego słuchał czasem w niedzielne przedpołudnia.
Stosunek Karla Prona do religii był – można by rzec – ostrożny. Należał on do tych, których onże kaznodzieja nazywał „wierzącymi na wszelki wypadek". Oprócz takich jak Karl, duchowny ów wyróżniał jeszcze: szczerze wierzących, niewierzących, czyli ateistów, oraz „antyteistów". Charakterystyczną cechą tych ostatnich było – wedle pastora – to, że uważają za swój ideologiczny obowiązek jadać w każdy piątek wieprzowy kotlet (choćby nawet lekarz zalecał im dietę), by swym postępowaniem sprzeciwiać się Temu, w którego istnienie nie wierzą.
Z uwagi na swój asekurancki światopogląd, Karl nie unikał okazji spełniania dobrych uczynków, szczególnie wówczas, gdy nie kosztowało to ani punktów, ani zbytniej fatygi. Nie bez słuszności sądził, że zawsze lepiej mieć wokół siebie ludzi, którzy coś mu zawdzięczają. Był wprawdzie zbyt trzeźwy, by żywić złudzenia co do ludzkiej wdzięczności, niemniej jednak – jako ekonomista z wykształcenia – niezachwianie wierzył w statystykę. Świadcząc drobne grzeczności możliwie licznemu gronu osób, liczył na to, że znajdą się wśród nich – statystycznie rozsiani jak rodzynki w cieście – tacy, którzy przyjąwszy przysługę czują się moralnie zobowiązani do jej odwzajemnienia. Pozostałych z góry spisywał na straty, nie żałując poniesionego trudu świadczenia im uprzejmości ani też nie czując żalu do nich samych. Pewien procent mile potraktowanych sprawdzał mu się od czasu do czasu w potrzebie i tych wpisywał na listę bliższych znajomych.
Metoda nie była wynalazkiem Karla. Studiując historię handlu, czytywał stare podręczniki psychologii klienta, z czasów gdy jeszcze istniały sklepy z ludzką obsługą. Żelazna zasada głosząca, że każdy wchodzący do sklepu – choćby tylko chciał schronić się przed deszczem – jest potencjalnym klientem i musi być traktowany na równi z czyniącym duże zakupy, owocowała teraz w interesach Karla. Dzięki niej prosperował nieźle, imając się różnych zajęć.
Ostatnie siedem lat liftingu nadwątliło wprawdzie jego spore ongiś rezerwy finansowe, lecz wynikało to z obiektywnych okoliczności i specyfiki zawodu: lifting wymagał spektakularnej oprawy – drogich hoteli, porządnych restauracji, eleganckiego wyglądu. Kiedy miało się – jak Karl Pron – niską rzeczywistą klasę, koszty pochłaniały lwią część niezbyt wysokich honorariów. Ale profesja ta dawała w środowisku pozycję, jakiej nie mogła zapewnić żadna inna: liftera nikt nie pyta, dlaczego ma tylko czwartą klasę. Istnieje bowiem domniemanie, że – de facto – ma on klasę o wiele wyższą, którą ze względów zawodowych ukrywa. Dla ambitnego trojaka rzecz to nader cenna.
Karl nie wierzył w piekło. Jego zdaniem, istota tak pełna dobroci, jak Stwórca tego świata, nie może okazać się skrupulatnym, małostkowym buchalterem, rejestrującym każde ludzkie potknięcie – tak jak Syskom rejestruje każdy punkt wydatkowany przez obywatela. Wedle reguł etycznych, które Karl wykoncypował sobie na własny użytek, liczy się tylko ostateczny bilans złych i dobrych uczynków, który – jeśli jest w równowadze – daje człowiekowi całkiem niezłą notę „za ogólne wrażenie" w oczach Stwórcy.
Już od dawna (tak przynajmniej wydawało mu się teraz) czuł w sobie niewyżytą skłonność do wyświadczania dobrodziejstw innym ludziom. Tyle że dotychczas jakoś nigdy nie miał na to środków. Wszystkie punkty – te otrzymywane urzędowo i te zarobione, rozpływały się od razu, przeciekały przez palce, nim zdążył spotkać potrzebującego kumpla. W rezultacie to raczej on, Karl, potrzebował często wsparcia w formie paru punktów pożyczki.
Lecz od dzisiejszego ranka wszystko jakoś się zmieniło, odwróciło. Począwszy od zupełnie bezinteresownego (jeśli nie liczyć uzyskanej przy tym informacji) poczęstunku dla dziewczyny, poprzez załatwienie Filipowi najlepszego liftera, zupełnie za darmo (pominąwszy tych głupich pięć żółtych zaliczki), aż do nakarmienia głodnego Sneera – dzisiejsza działalność Karla układała się w jedno chwalebne pasmo dobrych uczynków.
Starał się zapomnieć, że nie mógłby – choćby nawet chciał – ani odebrać reszty prowizji od Filipa, ani też rozliczyć się ze Sneerem za kanapki, bo nie pozwala na to jego nowy Klucz. W świetle tego faktu, filantropia Karla okazałaby się w pewnym stopniu przymusowa, jednakże… czyż nie czynił tego wszystkiego jedynie z dobroci serca?
Zapragnął raz jeszcze przypieczętować poczucie własnej dobroci, które tak radykalnie łagodziło, ba, tuszowało wręcz w jego sumieniu świadomość uczestniczenia w łajdactwie, jakiego nie znały argolandzkie kroniki kryminalne. Okazja nadarzyła się od razu za rogiem Siódmej Przecznicy: dwoje malców – ciemnoskóry chłopczyk i drobna, jasnowłosa dziewczynka – łakomie przyglądało się automatowi ze słodyczami i gumą do żucia.
Karl wsunął do automatu swój Klucz i sypnął naręczem kolorowych opakowań pod nogi oszołomionych ż zachwytu dzieciaków.
Dobre uczynki dotyczą osób znanych lub nieznanych, ale zawsze konkretnych i określonych. Przestępcza machinacja z Kluczem, wymierzona przeciw anonimowej, szarej masie enigmatycznie zwanej „ogółem" – nie krzywdziła konkretnie nikogo. Ta różnica obiektu działań pozwalała Karlowi wywieść dodatnie saldo swych uczynków.
Zdawał sobie doskonale sprawę, że gdzieś tam, na poziomie górnych szczebli zarządzania gospodarką, wyjdzie jak szydło z worka ten drobny w ogólnej skali niedobór towaru w stosunku do punktów. Lecz nim do tego dojdzie, on, Karl Pron, będzie już normalnym, spokojnym obywatelem z czwartą klasą i mrowiem żółtych punktów na swym legalnym Kluczu.
Pełen tak optymistycznych przewidywań, dumny ze swej szczerej miłości do bliźnich, gotów nadal świadczyć swe usługi z czystej dla nich życzliwości, Karl zatrzymał się przed pawilonem bankowym przy alei Tibigan, tuż za skrzyżowaniem z Dziewiątą Przecznicą, dla dokonania operacji, jaką zdrowy na umyśle Argolandczyk przeprowadza tylko wtedy, gdy nie ma już innego wyjścia: zamiany pewnej liczby żółtych punktów na zielone.
Zamiana taka była legalnie możliwa jedynie według nominalnej wartości: punkt za punkt. Można było dostać zielone i czerwone za żółte, oraz czerwone za zielone. W drugą stronę – automaty bankowe nie działały.
Wobec silnie zróżnicowanej czarnorynkowej wartości punktów o różnych kolorach, bankowa wymiana była oczywistym nonsensem i nikt z niej nigdy nie korzystał. Jednakże oficjalny kurs, równy dla wszystkich kolorów punktów, miał pewne znaczenie społeczno-ideologiczne: Przychody zerowca, wyrażone w punktach (bez specyfikacji ilościowej poszczególnych barw) były przeciętnie tylko cztery razy większe od Przychodów szóstaka. Znakomicie maskowało to rzeczywistą rozpiętość dochodów różnych klas intelektualnych, podtrzymując – w statystykach przynajmniej – mit o względnej równości materialnej obywateli.
W rzeczywistości, po uwzględnieniu rynkowej wartości żółtych i zielonych, zerowiec inkasował kilkanaście razy więcej niż szóstak. Wprawdzie ten ostatni otrzymywał dostatecznie dużo, by spokojnie egzystować na nie najgorszym poziomie, bez konieczności szukania dodatkowych zarobków – jednakże świadomość, że inni mają się jeszcze o wiele lepiej, niejednemu spędzała sen z powiek.
Zamiana żółtych na zielone lub czerwone – jeśli już ktoś zmuszony był do takiej operacji, na przykład z braku czerwonych na zapłacenie komornego w tanim bloku mieszkalnym – odbywała się zwykle nie w banku, lecz pod bankiem, u jednego z urzędujących tam stale handlarzy, zwanych color-changerami albo potocznie – kameleonami.
Wobec ograniczeń swego nowego Klucza, Karl nie mógł załatwić sprawy z zawodowym kameleonem spod banku. Nie mógł także dokonać zwykłej – jeden za jeden – zamiany żółtych na zielone w automacie bankowym, bo – jak wykoncypował – operacja taka spowodowałaby „urodzenie się" pewnej sumy zielonych na jego koncie bez uszczerbku stanu żółtych. Takie punkty niewiadomego pochodzenia demaskowałyby „lewy" Klucz.
Karl wymyślił sobie inny sposób. Pod bankiem – oprócz handlarzy – trafiali się także ludzie pragnący zdobyć trochę żółtych na konkretny zakup. Już po kilku minutach znalazł młodą kobietę usiłującą nabyć dwie setki żółtych. Karl porozmawiał z nią chwilę i poszli razem do pobliskiego magazynu, wyróżniającego się jaskrawożółtymi draperiami w oknach wystawowych.
Wyszli stamtąd zadowoleni oboje: Karl z ośmioma setkami zielonych na Kluczu, kobieta – z pięknym, prawdziwym futrem z norek. Osiemset nie wystarczało, więc Karl musiał dwukrotnie jeszcze przeprowadzić podobne transakcje, śledzony złymi spojrzeniami color-changerów, którym podkupywał klientów, dając korzystniejsze warunki wymiany.
Uzbierawszy półtora tysiąca zielonych, usunął się chyłkiem z oczu wyraźnie już wściekłych kameleonów.
Punktów potrzebował do uregulowania pewnego prywatnego długu. Sprawa była w ogóle paskudna i Karl pluł sobie w brodę żałując, że dał się w nią wciągnąć. Zataił tę historię przed ludźmi, z którymi obecnie współpracował, bo obawiał się, że mogliby zrezygnować z jego usług.
Na samo wspomnienie wątpliwego interesu, który zrobił, zmuszony gwałtowną potrzebą finansową, rumienił się teraz i dostawał gęsiej skórki.
On, Karl Pron, przyzwoity lifter, dwa tygodnie temu zadał się – wstyd przyznać – z wampirem. Zdarzyło mu się to po raz pierwszy i – jak sobie właśnie obiecał – ostatni…
Ten nędzny szóstak zaczepił go przy piwie i skołował zupełnie, obiecując pięćset zielonych za drobną przysługę. Pron znał faceta z widzenia, lecz broń Boże! – pojęcia nie miał, czym się ta kreatura zajmuje! Ze swej wrodzonej przychylności wobec ludzi, Karl przyrzekł swą pomoc, a poza tym… kiedy nie ma się punktów, każdy interes jest dobry. Karl uwierzył, że sprawa jest łatwa, a jego rola – bezpieczna. W umówionym dniu poszedł do szpitala, obejrzał sobie żywego jeszcze umarlaka, pogadał z leżącym w tej samej sali wampirem, a potem wyszedł z ukradzionym przez wampira Kluczem, przelał u pasera dwa tysiące zielonych na swoje konto, zwrócił Klucz.
Wampir miał poleżeć jeszcze z tydzień, by dopilnować sprawy. Potem mieli się spotkać i rozliczyć. Szóstak nie dawał znaku życia przez następne dziesięć dni, punkty się Karłowi rozlazły.
A jeśli facet nie umarł? – gryzł się Karl od tygodnia.
Dziś właśnie wampir zadzwonił. Domagał się spotkania, mówił półsłówkami i był czegoś podenerwowany. Karl wolał nie myśleć, co by się stało, gdyby ograbiony pacjent ozdrowiał nagle i zorientował się w stanie swego Klucza.
Pierwsze, co policja robi w takich razach, to ustalenie osoby, na której korzyść przelano punkty…
Mam nadzieję, że ten cymbał wybrał odpowiedniego pacjenta! – pocieszał się Karl, idąc w stronę stacji metra, by spotkać się z wampirem.