124547.fb2
Wlokąc się na obolałych nogach, przeklinał rozległość aglomeracji. Argoland, rozprzestrzeniając się wzdłuż zachodniego i południowo-zachodniego brzegu jeziora, stopniowo wchłonął dawne suburbia i kilka starych, podupadłych miasteczek w promieniu dziesiątek kilometrów. Teraz był monstrualnym zlepkiem dawnych wielkomiejskich dzielnic, podmiejskich obszarów niskiej zabudowy i otaczających pierścieniem śródmieście licznych osiedli ponurych, monotonnie jednakowych bloków mieszkalnych.
Dalej, poza granicami aglomeracji, nie było już nic… To znaczy, nic z punktu widzenia bezpośrednich zainteresowań mieszkańców miasta. Setkami kilometrów rozpościerały się tam obszary upraw rolnych i fermy hodowlane, obsługiwane przez urządzenia wymagające nadzoru zaledwie nielicznych specjalistów. Gdzieniegdzie wśród pól uprawnych spotkać było można jakieś dziwne budowle – w pełni zautomatyzowane przetwórnie, fabryki prawie całkowicie ukryte we wnętrzu ziemi, by nie zajmowały cennej powierzchni uprawnej. Ludzie zamieszkujący miasto nie myśleli na co dzień o tych terenach, nie traktowali ich jak źródła tego wszystkiego, co konsumowali każdego dnia w mieście. Dla przeciętnego argolandczyka tereny pozamiejskie jak gdyby nie istniały. Mało kto wybiegał myślą poza aglomerację, choć każdy przecież – w ramach odbytych wyższych studiów – uczył się o tym wszystkim. Nauka ta, dla większości, nieprzydatna w dalszym życiu, prędko wietrzała z głów i niejeden, spytany o pochodzenie pewnych artykułów spożywczych lub wyrobów codziennego użytku, nie potrafiłby powiedzieć nic ponad to, że pochodzą z odpowiedniego automatu czy magazynu.
W sytuacji, gdy każdy prawie obywatel całe swe życie spędzał w obszarze aglomeracji, pochłonięty legalnym lub nielegalnym pomnażaniem punktów, trudno było dziwić się takiemu podejściu. Sprawy produkcji dóbr mogły interesować co najwyżej jakichś przemądrzałych zerowców – tych samych, co wymyślali wszystkie te dowcipne maszyny, eliminujące potrzebę ludzkiej pracy na roli czy w fabrykach. Najważniejsze, że za swoje punkty każdy mógł dostać to, co było mu potrzebne, i że zostawało jeszcze na eksport do innych aglomeracji, skąd za to dostawało się różne importowane delikatesy i artykuły luksusowe dostępne za żółte dla tych, co umieli je zdobywać.
Sieć dróg i linii kolejowych, zbiegających się w obszarze aglomeracji, służyła wyłącznie dowozowi towarów do miasta i wywozowi produkowanych przez nie odpadów do przerobu lub unicestwienia w zakładach produkujących energię. Aglomeracja była ogromną, żywą istotą, monstrualnym polipem rozsiadłym pośrodku rozległego obszaru i wysysającym z niego wszystko, co się dało. Gdzieś daleko, rozsiane po wielkim kontynencie, istniały podobne. Tak podobne, że nikt właściwie nie miał dostatecznie ważnych powodów, by je odwiedzać. Tym bardziej że kosztowałoby to zawrotną liczbę punktów.
Dawne, historyczne przyczyny migracji ludności – chęć łatwiejszego życia, lepszych zarobków – przestały działać od chwili ogólnoświatowej unifikacji zasad gospodarczych i wprowadzenia jednolitej klasyfikacji intelektualnej. Teoretycznie można było zarejestrować się w dowolnej aglomeracji, lecz związane z tym formalności i opłaty stanowiły skuteczną zaporę przeciwko przemieszczaniu się ludności. Światowy system gospodarczy wyrównywał poziom życia mieszkańców globu tak dokładnie i skutecznie, że obywatele określonej klasy mieli się jednakowo w każdym miejscu globu.
Od czasu, gdy produkcja przemysłowa i rolna uległy całkowitej mechanizacji, zniknęły mniejsze ośrodki – miasta, wsie, osiedla przy dużych zakładach przemysłowych. Ludność na terenach poza wielkimi aglomeracjami okazała się zupełnie zbędna, tereny były potrzebne pod uprawy. Dawni mieszkańcy mniejszych miejscowości wchłonięci zostali przez wielkie aglomeracje, powiększając tłum „rezerwowych", dla których nie było zajęcia także w miastach. Lecz tutaj można było żyć, nawet nie pracując. Tu znajdowały się automaty, magazyny, instytucje kulturalno-rozrywkowe, mieszkania.
Dla niektórych nie zatrudnionych – takich jak Sneer – aglomeracja była wdzięcznym terenem do rozwijania pozalegalnej, lecz intratnej działalności usługowej, pomnażającej skromne stosunkowo dochody z dotacji urzędowych. Lecz, by takie dodatkowe dochody osiągnąć, trzeba było mieć klasę. Nie na Kluczu, lecz w głowie, jak mawiał Sneer. Większość niepracujących, z klasą od czwartej do szóstej, a także niektórzy trojacy posiadający niezbyt przydatne specjalności zawodowe, przyjmowali bez protestu status materialny wynikający z zaszeregowania intelektualnego. Jednakowy dla wszystkich klas, przydział czerwonych punktów zapewniał niezłe pokrycie codziennych potrzeb, a pewna kwota zielonych (otrzymywanych przez wszystkich, proporcjonalnie do zaszeregowania – z wyjątkiem studiującej młodzieży, która dostawała tylko czerwone) dawała możliwość korzystania z dodatkowych uciech oferowanych przez miasto.
Tak więc każdy był nie tylko zabezpieczony materialnie, lecz także miał wciąż szansę polepszania swej sytuacji drogą kształcenia własnego intelektu. Dawało to każdemu tak potrzebną w życiu nadzieję na „coś więcej".
Nadzieja ta była – mówiąc szczerze – dość iluzoryczna, jednak zdawali sobie z tego sprawę tylko ci, którzy wspięli się nieco wyżej od innych, osiągając średnią klasę. Granica wymagań stawiana przed kandydatami do pracy dosłownie uciekała przed ludźmi szybciej, niż byli oni zdolni podnosić swą klasę umysłową. Niektórzy pozostawali na zawsze w pokonanym polu, zderzając się z nieprzekraczalnym pułapem własnych możliwości. Inni – dla których nawet mur oficjalnej etyki nie był żadną przeszkodą, forsowali barierę możliwości przy pomocy fachowców podobnych do Sneera.
W sumie, nie bardzo było wiadomo, czy to stopień komplikacji urządzeń technicznych i problemów społecznych wzrastał tak gwałtownie, że coraz mniej ludzi potrafiło sprostać obowiązkom wynikającym z kierowania i nadzoru – czy może poziom umysłowy społeczeństwa obniżał się w ogólnej skali tak szybko i władze dla utrzymania dobrego nastroju musiały cichcem zaniżać kryteria klasyfikacyjne, wskutek czego dzisiejszy trojak czy dwojak nie był już tak inteligentny, jak niegdysiejszy.
Ogólnie biorąc, wszystko w tym systemie działo się zgodnie z pierwotnymi założeniami: automatyzacja procesów wytwórczych i operacji handlowych po to właśnie została wprowadzona, by uwolniwszy ludzi od wysiłku fizycznego i umysłowego, zapewnić im dobrobyt i wygodę. Ostateczną granicą tego procesu byłby zatem stan, w którym nikt nie pracuje, lecz wszyscy korzystają z wytworów automatycznych urządzeń. Pierwotnie sądzono, że granica ta osiągnięta zostanie w jakiejś niewyobrażalnie odległej przyszłości. Urbanizację przyjęto jako nieodzowny produkt uboczny wdrażanego programu. Problem zatrudnienia spodziewano się rozwiązać drogą skracania dziennego czasu pracy i zwiększania zmianowości.
Szybko okazało się to utopią. W teoretycznych rozważaniach pomylono rzeczywistość z pobożnymi życzeniami idealistycznych demagogów: zbyt serio potraktowano nieprecyzyjnie rozumiany aksjomat o równości wszystkich ludzi. Bo cóż to znaczy, że jeden człowiek jest równy drugiemu? Człowiek – rzec można – jest istotą wielowymiarową; któreż z jego cech uznać mamy za reprezentatywne dla porównań? Ani możliwości, fizyczne czy umysłowe, ani potrzeby, materialne czy duchowe, zunifikowane nie są i ujednolicić się nie dają.
Wprowadzenie powszechnie obowiązującego wyższego wykształcenia, mającego zrównać możliwości i szansę, obnażyło jedynie niezaprzeczalne różnice poziomów umysłowych i zdolności. System klasyfikacyjny stał się niezbędny dla określenia, kto i w jakim stopniu zdolny jest sprostać wymogom złożonego układu. Upychanie na stanowiskach pracy ludzi z miernymi zdolnościami byłoby absurdem. O wiele prościej i taniej zapewnić im byt bez zatrudnienia, niż tworzyć fikcyjne stanowiska pracy!
W trakcie wdrażania nowego systemu ekonomicznego padły kolejne, z dawna pokutujące w ludzkim kanonie poglądów społecznych, nieścisłe lub zgoła błędne pewniki. Okazało się na przykład, że wbrew przekonaniu panującemu od czasów wczesnego kapitalizmu, ludzie wcale nie żądają pracy dla mei samei „Praca" była zawsze pewnym hasłem, umownym symbolem, znaczącym tyle, co inny umowny symbol – „pieniądz". Jedno i drugie pojęcie oznacza to samo: sumę dóbr, jakie pracownik spodziewa się otrzymać na własność. Żądając pracy, robotnik spodziewa się otrzymania – w naturalnym następstwie rzeczy – płacy. W czasach, gdy nie było innego sposobu zdobycia pieniędzy przez liczne rzesze ludzi pracujących, w swej podstawowej masie uczciwych i uczciwie traktujących swoją społeczną rolę, oderwani od życia teoretycy ukuli doktrynę, iż lud pracujący potrzebuje tylko pracy, bo żyć bez niej nie potrafi.
Ale w gruncie rzeczy, każdy człowiek jest w pewnej mierze leniwy, mniej lub bardziej – tak jak bywa lepszy lub gorszy, głupszy lub mądrzejszy; jest to jego naturalne, ludzkie prawo, świadczące o człowieczeństwie. Można nawet – jak chcą niektórzy – lenistwu przypisać rolę twórczą w kształtowaniu ludzkiej cywilizacji. Gdyby bowiem nie lenistwo naszych przodków, chcących osiągnąć to samo mniejszym wysiłkiem, nie mielibyśmy dziś nawet maszyn prostych.
W długiej historii ludzkich społeczeństw znaleźć można eksperymenty różnych reformatorów, zmierzające do tego, by zapewnić ludziom pracę z pominięciem płacy. Jednak próby takie na ogół kończyły się fiaskiem, przy czym wychodziło zazwyczaj na jaw, iż człowiek pracujący nie uważa jeszcze za wynagrodzenie tego, co zużywa na prostą reprodukcję własnych sił fizycznych, na mieszkanie, ubranie i inne koszty własne swego jednoosobowego „przedsiębiorstwa".
Natomiast odwrotny eksperyment nie prowadzi do katastrofy: dając człowiekowi samą płacę, powodujemy, że pracę znajduje on sobie we własnym zakresie, odpowiednio do stopnia własnego lenistwa. Przy czym regułą jest, iż aktywność okazuje się proporcjonalna do poziomu umysłowego osobnika. W skrajnym przypadku – człekokształtna małpa, karmiona do syta, nie przejawi żadnych skłonności do organizowania sobie pracy, wyżywając się wyłącznie w zajęciach czysto ludycznych.
Należy zwrócić uwagę, że historia wykazała także powierzchowność innego sądu, wywodzącego się ze starożytności, a głoszącego, iż lud potrzebuje jakoby tylko chleba i igrzysk. Nieraz mogli się przekonać różni późniejsi władcy, że otrzymawszy sam chleb, lud niechybnie zapyta zaraz o masło i wędlinę, bojkotując najatrakcyjniejsze nawet igrzyska.
System panujący w społeczności Argolandu nie był sprzeczny z naturalnymi prawami: pracą zajmowali się najinteligentniejsi – z konieczności lub z wyboru działając w legalnych i nielegalnych dziedzinach życia społecznego i gospodarczego – i na ogół nie czuli się pokrzywdzeni; ci o niższym poziomie umysłowym, pobierający dotacje – także nie domagali się bynajmniej umożliwienia im odpracowania otrzymanych dóbr. Jednym słowem, wszystko przedstawiało się jako układ dość stabilny i w miarę sprawiedliwy.
Tak przynajmniej interpretował sytuację Sneer, stojący nieco z boku głównego nurtu życia podstawowej masy obywateli Argolandu. Do dzisiejszego, fatalnego dnia – dysponując zwykle dość pokaźną sumą punktów na Kluczu – nieczęsto wdawał się w dywagacje nad oceną rzeczywistości pozwalającej mu zupełnie przyzwoicie egzystować pośród dobrze poznanych zjawisk i procesów.
Po zastanowieniu, obecną sytuację Sneer ocenił jako przypadłość, z której trzeba się będzie mniejszym lub większym kosztem wydobyć. To jeszcze nie katastrofa. Ostatecznie, innym ludziom też giną od czasu do czasu Klucze.
Gorzej było z najbliższą przyszłością. Sneer od razu skreślił Prona z listy osób, u których można by poszukać schronienia na dzisiejszą noc. Jeśli nawet policja nie zatrzymała go do tej pory, to pewnie postarał się zniknąć bez śladu, przynajmniej na pewien czas.
Znalazłszy się przed gmachem hotelu „Kosmos", Sneer wstąpił jednak do hallu i na wszelki wypadek sprawdził listę gości. Owszem. Kabina Prona była nadal zarezerwowana i opłacona, lecz lokatora w niej nie było. Tak przynajmniej informował monitor informacyjny hotelowego komputera.
Pokój Sneera był także opłacony na dalsze trzy doby, co w obecnej sytuacji zakrawało na kpinę. Bez Klucza nie było sposobu, by dostać się do własnej kabiny noclegowej. Na domiar złego, z hotelowej restauracji dochodziły dźwięki muzyki tanecznej i zapachy gorących dań.
Sneer usiadł na kanapie w hallu i łakomie patrzył na szklane drzwi knajpy, za którymi rozbawieni mężczyźni obżerali się i pili przy akompaniamencie radosnego szczebiotu kobiet, wśród których przeważały miejscowe „panienki". Sneer widywał je tutaj każdej nocy. Niektóre – te lepiej prosperujące – miały wynajęte na stałe kabiny w hotelu, inne przychodziły z miasta.
Jeszcze jeden zawód, przy którym wysoka klasa tylko przeszkadza – pomyślał, obserwując tańczących na parkiecie. – Trudno przecież pracować w dzień i w nocy; a zresztą, nadmiar intelektu też chyba zawadza w tej profesji. Mężczyźni wolą górować umysłowo nawet w łóżku.
Myśl o łóżku wywołała w nim raczej dosłowne skojarzenia, ciepło hotelowego hallu otuliło go łagodnie. Z głową odchyloną do tyłu na zagłówek kanapy, przymknął powieki.
– Samotny? – usłyszał nagle stłumiony głos za plecami, czując równocześnie na ramieniu czyjaś lekką dłoń.
Obejrzał się ostrożnie. Za oparciem kanapy stała dziewczyna. Pochylona nieco, w lekkiej sukience zapiętej prawie pod szyją, nie wyglądała na nocną rezydentkę hotelowej knajpy. Wydało mu się jednak, że musiał widzieć ją już kiedyś: te duże, okrągłe, niebieskie oczy, jasną twarz w aureoli złotawych, dość krótko obciętych, lecz wijących się włosów.
– Źle trafiłaś – uśmiechnął się. – Dziś firma nieczynna.
– Wiem. Masz kłopoty – odpowiedziała ze zmrużeniem oczu.
– Skąd wiesz?
– Widziałam dziś po południu. Puścił cię ten… mechaniczny gliniarz?
– Aha, widziałaś – mruknął Sneer. – No, to już wiesz i rozumiesz, że…
– Dziś rano – przerwała mu szeptem – jeden taki, nieduży i trochę łysy, pytał o ciebie. A raczej, nie o ciebie konkretnie, tylko o speca z twojej branży. Powiedziałam, że był tu taki i spytałam, czy cię zna. Ucieszył się i poszedł cię szukać. Nie wiem, czy… nie zrobiłam czegoś niewłaściwego?
– Skąd wiesz, czym się zajmuję? – Sneer oprzytomniał już zupełnie. Patrzył na dziewczynę badawczo, raz jeszcze usiłując sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach mógł ją widywać.
– Nie denerwuj się. Jeśli to przeze mnie masz kłopoty, powiedz. Ja naprawdę niczego o tobie nie powiedziałam. On cię znał.
– W porządku. Widziałem się z nim. Może byłoby lepiej, gdybym go nie spotkał, ale to i tak nie ma większego znaczenia. Nie trap się.
Sneer uśmiechnął się blado i zamknął oczy. Czuł znów ogarniającą go falę senności, która przezwyciężała uczucie głodu i pragnienia.
– Źle wyglądasz. Powinieneś się przespać – powiedziała dziewczyna.
– Powinienem. Zjeść kolację, wyspać się… Ale nic z tego – odburknął niecierpliwie. – Nie mam Klucza.
Milczała przez chwilę, jakby nie rozumiejąc.
– Jak to? W ogóle nie masz? – powiedziała po chwili. – Zresztą, nieważne. Chodź, mam tu kabinę. Wprawdzie rano przyjdzie pewien facet, który…
Sneer spał. Potrząsnęła jego ramieniem, potem odeszła na chwilę w stronę baru. Wróciła z plastykową torbą i znów potrząsnęła śpiącym.
– Chodź! – powiedziała. – Wzięłam coś do zjedzenia. Nie mam zbyt wielu żółtych, ale nie mogę patrzeć, jak się męczysz.
Wstał i bezwolnie dał się zaciągnąć do windy, a potem do kabiny. Tutaj dopiero obudził się na dobre, zatapiając zęby w ćwiartce kurczaka z rożna. Szklanka wina przywróciła mu całkowicie przytomność.
Dziewczyna miała widocznie najprawdziwsze wyrzuty sumienia. Sądziła, że to z jej winy Sneer wpadł w tarapaty i chciała to jakoś odkręcić. Rozczuliła go ta troskliwość zupełnie obcej dziewczyny, której nie znał nawet z imienia.
– Przypadkiem wiedziałam, jak cię nazywają i co robisz – wyjaśniała skwapliwie, w pośpiechu i bezładnie. – Ten facet szukał dobrego liftera. Wiesz, tutaj dziewczyny wiedzą coś o każdym, kto pomieszka parę dni. Plotkują w barze. A ten łysy zafundował mi przekąskę, więc… chciałam się zrewanżować… Czy to był ktoś z policji?
– Nie. Sam ma jakieś kłopoty – powiedział Sneer między kęsami kurczaka – i przy okazji zaplątałem się w jego sprawę. Ale to ani twoja wina, ani jego.