124547.fb2 Limes Inferior - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 26

Limes Inferior - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 26

– Na tym właśnie opierał się kompleksowy program Wielkiej Reformy – uśmiechnął się ojciec. – Założenia były opracowane bardzo precyzyjnie.

– Kto je opracował?

– No, uczeni, oczywiście. Z całego świata.

– Właśnie! Jak to się stało, że wielkie mocarstwa, które przedtem były wobec siebie tak nieufne, które gron.udziły niesamowity potencjał militarny dla obrony przed sobą nawzajem, nagle przystąpiły do zgodnej, przykładnej współpracy? Jakim cudem politycy i dyplomaci, zwykle nieustępliwi wobec przeciwnej strony, pogodzili się tak łatwo?

– Zwyciężył rozsądek.

– Nie, tato. To niemożliwe. Owszem, w naszym Argolandzie i pewnie także w innych aglomeracjach bywa, że zakuty dwojak nagle mądrzeje i staje się jedynakiem. Ale za tym zawsze stoi lifter! Nie wierzę, by przywódcy polityczni nagle, wszyscy naraz, zmądrzeli!

– Nie wszyscy, nie wszyscy, synku! Tylko niewielu! Ci, którzy nie chcieli zmądrzeć, zniknęli z areny politycznej.

– O tym nie uczono mnie na lekcjach historii.

– Ale tak było. Prawdę mówiąc, w utworzonej wówczas Radzie Nadzorczej Świata zasiadło bardzo niewielu dawnych przywódców z poszczególnych krajów. Pojawili się nowi ludzie, inaczej myślący. Było nawet sporo tarć i konfliktów, ale w końcu… zwyciężył rozsądek, ludzie zmądrzeli.

– Nie potrafię jakoś wyobrazić sobie takiej metamorfozy. Politycy zmieniają czasem poglądy, ale bodźcem do tego rzadko bywa racjonalny argument czy wzgląd na interes ludzkości. Najczęściej bodźcem takim bywa po prostu strach o własną pozycję lub o własną skórę… Czegóż mogli bać się ci, którzy wówczas zmądrzeli tak nagle? Kto i czym ich postraszył, by zmusić do zgodnej współpracy w skłóconym świecie?

Ojciec uśmiechnął się znad szklanki. Patrzył przez chwilę w oczy Sneera, a potem powiedział z dziwną, ironiczną nutką w głosie:

#8212; Nie trudź się takimi dociekaniami. To było dawno, synku. Jeśli współczesność chce coś ukryć przed ludźmi, historia po dziesiątkach lat nie ma szans dogrzebania się prawdy. Zamiast niej znajduje się tylko artefakty, misternie utkane legendy modyfikujące prawdę, spreparowane na użytek ówczesnego społeczeństwa i tak głęboko zaszczepione w świadomości pokoleń, że stają się prawdą zastępczą, której obalenie po latach nie leży w niczyim interesie. Przeciwnie, mogłoby to wstrząsnąć podstawami od lat budowanej rzeczywistości.

– Więc jednak sądzisz, że historia nie dostarcza nam pełnej wiedzy o zdarzeniach poprzedzających Wielką Reformę?

– Urodziłem się przed Reformą, lecz od samego początku, jak sięgam pamięcią, nikt nie był pewien, co się właściwie stało, co było przyczyną nagłego zwrotu w światowej polityce i ekonomice. Oficjalnie, jak zresztą wiesz, wyjaśniano to odkryciem metody uzyskiwania taniej energii w nieograniczonych praktycznie ilościach. Lecz już wówczas krążyły różne plotki i domysły. Mówiono o jakiejś mafii, o grupie uczonych-terrorystów szantażujących przywódców politycznych i zmuszających ich do zgody pod groźbą totalnej zagłady. Ale do dziś nikt tego nie potwierdził oficjalnie. Faktem jest, że niektórzy znani politycy zniknęli wówczas nagle z firmamentu. Później też się to zdarzało, szczególnie tym, którzy krytykowali przyjęte kierunki i rozwiązania. Mnie także nie wszystko się podobało. Co więcej, teraz widzę, że ludzie myślący wówczas podobnie jak ja, mieli sporo racji. Lecz cóż mogli zrobić? Ja sam, będąc przez całe życie tylko trojakiem, pracowałem uczciwie na powierzonym mi skromnym odcinku, ufając, że myślą za nas bardziej do tego predysponowani zerowcy. Krytyka reform była źle widziana. Znikali bez śladu nie tylko znani politycy. Ich los podzieliło wielu zwykłych obywateli, zbyt śmiało wytykających błędy lub podających w wątpliwość skutki poczynionych przedsięwzięć społecznych czy technicznych. W najlepszym razie spadali nagle do szóstej klasy, tracąc wszelkie życiowe perspektywy. Teraz rzadko słyszy się o takich faktach. Zresztą, większość ludzi, zwłaszcza młode pokolenia urodzone po Reformie, zaakceptowały taki model świata, jaki zastały, plasując się w nim na lepszych czy gorszych pozycjach. Wszyscy zainteresowani są raczej urządzeniem się w nim w miarę wygodnie na swych kilkadziesiąt lat życia, niż drążeniem go w poszukiwaniu jakiejś abstrakcyjnej prawdy. Prawie nikt nie myśli o możliwości ulepszenia tego świata.

– Właśnie! Czyżby ten świat był najlepszym z możliwych? – wtrącił Sneer.

– Jest przede wszystkim homogeniczny, jednorodny pod względem warunków życia. A ponieważ jest przy tym jedynym możliwym światem, nie sposób ocenić, czy jest dobry czy zły. Jest, jaki jest. Brak skali porównawczej.

– Myślisz, że bardziej opłaca się spożytkować swe życie na zdobywanie punktów, niż na próby ulepszania świata?

– Trudno powiedzieć, co opłaca się lepiej. Ale z mojego doświadczenia wiem, że bezpieczniej jest akceptować tę rzeczywistość. A na pewno nie jest bezpiecznie, nawet teraz, po latach, grzebać w tamtych, starych historiach sprzed Reformy.

– Uważasz, że to nie jest bezpieczne?

– Tak, synu. To co mówiłeś o czynniku strachu, może obowiązywać nadal. Zerowcy, którzy kierują światem, z sobie wiadomych względów nie lubią tych, którzy chcieliby wniknąć we wszystkie mechanizmy i uwarunkowania ich władzy.

*

W dole rozpościerał się ocean światła – mrowiący się barwami, żyjący niespokojnym, pulsującym nieustannie życiem. Bliższe plamy światła, • uporządkowane w prostokąty, dające się podzielić wzrokiem na pojedyncze punkty, oraz te dalekie, zlane w mgliste, świecące obłoki – ciągnęły się aż do horyzontu, pokrywając cały widoczny obszar lądu. Przecinały je sznury jaskrawych koralików, kreślące szerokie pętle na tle regularnych prostokątów śródmiejskiej zabudowy i prostujące się w promieniste, proste linie, by wybiec w różne strony, poprzez zanurzone we mgle odległe obszary suburbiów.

Nocny widok na aglomerację Argolandu, oglądany z wysokości stu dwudziestu sześciu pięter, niezmiennie wywierał na Sneerze równie silne wrażenie, jak wówczas, gdy rodzice pokazali mu po raz pierwszy ten kawał świata, w którym miał przeżyć całe życie. To ograniczenie przestrzeni życia – podobnie zresztą, jak ograniczenie czasu jego trwania – przyjął wówczas jako rzecz naturalną. Myśl o wykroczeniu poza obszar aglomeracji była dla niego wtedy – a także jeszcze długo potem – wybrykiem fantazji o takim samym stopniu realności, jak idea „eliksiru życia", zapewniającego przekroczenie przypisanych człowiekowi granic trwania w czasie.

Dopiero później, gdy dziecięce poczucie czasu, wedle którego kilkadziesiąt lat wydaje się nieskończonością, ustąpiło wrażeniu, iż czas galopuje coraz prędzej – Sneer zaczął zastanawiać się nad proporcjami wymiarów tego „czasoprzestrzennego pudełka", w którym zamknięty jest każdy obywatel aglomeracji. Kilkadziesiąt lat życia w obszarze o promieniu czterdziestu kilometrów wydawało się jakimś smutnym nieporozumieniem. Wiedział oczywiście wszystko – a przynajmniej tak mu się zdawało – o przyczynach i celach, dla których stłoczono kilkadziesiąt milionów ludzi na obszarze pięciu tysięcy kilometrów kwadratowych. Zresztą sytuacja, w której na każdego mieszkańca przypada sto metrów powierzchni – to jeszcze zupełnie niezłe warunki, jeśli weźmie się pod uwagę, że jest to cena płacona za oddalenie od tych milionów ludzi widma głodu. Tereny, otaczające aglomeracje podobne do Argolandu, są zbyt cenne, by zajmowane były pod rozproszoną zabudowę mieszkalną.

Sneer nieraz odczuwał, że obszar, w którym przyszło mu istnieć, robi wrażenie klatki, i to klatki nieco przepełnionej. Skoro jednakże od lat kilkudziesięciu trwająca sytuacja zapewniała znośne warunki bytu wszystkim obywatelom, trudno byłoby kwestionować takie rozwiązanie, nie mając w zanadrzu ewidentnie lepszego.

Stojąc teraz przed kryształową szybą galerii widokowej na szczycie „Baszty Argolandu", Sneer raz jeszcze pomyślał o aglomeracji jak o wielkiej klatce pełnej zwierząt, karmionych i chronionych przed nie sprzyjającymi okolicznościami, lecz, niestety, pozbawionych szerszego wybiegu.

Skojarzenie z klatką miało jeszcze jeden aspekt, który teraz, w świetle ostatnich doświadczeń Sneera, ujawniał się z całą ostrością.

Czy zwierzę w klatce jest w stanie zgłębić intencje tych, którzy go w niej zamknęli? Czy karmią nas jedynie z dobroci, czy też może służyć im mamy do jakichś bliżej nie znanych celów? A może… – Sneer poczuł na grzbiecie niemiły dreszcz. – Może jesteśmy tylko doświadczalnymi zwierzętami? Może Argoland jest czymś w rodzaju eksperymentalnej hodowli? Albo może rezerwatu stworzonego dla jakiegoś niezwykłego, wynaturzonego szczepu ludzkości, odizolowanego od reszty normalnego świata? Może to jakaś boczna, zdegenerowana gałąź ludzkości, której stworzono tu enklawę, niszę ekologiczną, humanitarnie pozwalając tym niby-ludziom wegetować w przeświadczeniu, że są tacy sami, jak wszyscy inni na całym świecie?

To były oczywiście nonsensy, fantastyczne pomysły rodem z science fiction, z horrorów wyświetlanych w kinach Argolandu, na które chadzał w młodości. Oczywiście, że to nie mogło być prawdą! Przecież Argoland, w gruncie rzeczy, nie jest zamknięty i odizolowany od świata! Mając dostatecznie dużo żółtych punktów, można – przy pewnej dozie cierpliwości i wytrwałości – uzyskać zezwolenie na wyjazd do innej aglomeracji, kupić bilet lotniczy i polecieć. Jeśli prawie nikt tego nie robi, to tylko dlatego i właśnie dlatego, że wszędzie jest tak samo! A więc, idiotyczne spekulacje o enklawie i izolacji, o szczególnej sytuacji Argolandu, są bzdurą wylęgłą w mózgu Sneera wskutek nagromadzenia niezrozumiałych zdarzeń i nasłuchania się informacji, plotek, domysłów.

Jeśli jednakże prawdą jest, jak powiedział człowiek z Rady – zastanawiał się Sneer, wpatrzony w kłębiące się u jego stóp nocne życie aglomeracji – że trzeba kontrolować nawet uczonych, że coraz trudniej o zerowca… czyż nie oznacza to przypadkiem, że podobny cyrk, że farsa tego samego rodzaju odgrywana jest wszędzie, we wszystkich aglomeracjach tego globu? Wynikałoby stąd także, że oni, ci zerowcy z Rad różnego szczebla, są poza tą grą, na zewnątrz tych klatek, gdzie pod ich bacznym okiem dzień po dniu tworzy się fikcyjną rzeczywistość i pozoruje normalność wszystkiego, co się tam dzieje.

Jedynym sposobem logicznego wyjaśnienia podobnej sytuacji byłoby założenie, że cała ludzkość z jakieś przyczyny uległa nagłej lub stopniowej degeneracji umysłowej, a jedynie ci, którzy pozostali jako tako normalni, starają się teraz utrzymać porządek, sterując biednymi, przygłupimi bliźnimi za pomocą wymyślnej kombinacji automatyki i pozorów, pozwalających nie dopuścić strasznej prawdy do powszechnej świadomości.

To też była jedna z apokaliptycznych wizji „odkrytych" już dawno przez autorów scenariuszy filmowej fantastyki. Umysł Sneera wzdragał się przed przyjęciem tak tragicznego wyjaśnienia losów ludzkości, aczkolwiek miało ono wszelkie pozory prawdopodobieństwa. Ileż bowiem niezbadanych czynników związanych z nowymi technologiami – agro-chemią, farmakologią, działaniem promieniowań i dziesiątkami innych dziedzin działalności człowieka na Ziemi – mogło podstępnie, w nieprzewidziany sposób wpłynąć na rozwój – nie tylko fizyczny, lecz i umysłowy – następujących po sobie pokoleń.

Idiota, z natury rzeczy, nie jest w stanie ocenić stopnia swojego własnego zidiocenia, nawet przez porównanie z innymi, normalnymi ludźmi.

A cóż dopiero, kiedy wszyscy nagle zaczynają idiocieć! – pomyślał Sneer z niepokojem. – Jeśli to właśnie stało się z ludzkością przez ostatnie dziesiątki lat, powinienem pocieszyć się chociaż tym, że należę do elity. Przecież zaproponowano mi współpracę z ludźmi, którzy, jak należy sądzić, czują się wśród tego wszystkiego najmądrzejsi. Przy czym cieszyć się powinienem z zachowaniem pewnego umiaru. Jak wśród ślepców królem jest jednooki, tak wśród idiotów mędrcem może być debil.

Roześmiał się z tego konceptu, a po trosze również ze swych hipotez, lecz był już teraz pewien, że nie może zignorować oferty Rady. To był jedyny sposób popatrzenia z zewnątrz na tę „klatkę", na Argoland i jego mieszkańców. To byłaby okazja spojrzenia na całość spraw aglomeracji, ogarnięcia wzrokiem dziejących się w niej procesów – tak, jak widzi się jej rozległość i strukturę urbanistyczną ze sto dwudziestego szóstego piętra Baszty.

Sneer obszedł galerię widokową, ogarniając wzrokiem mrowie świateł na południe, zachód i północ od centrum. Wschodnią część galerii pozostawił, jak zwykle, na koniec, bo było to zupełnie szczególne, osobne przeżycie po obejrzeniu nocnej panoramy aglomeracji. Spojrzawszy na wschód, doznawało się niezwykłego, oszałamiającego wrażenia: porażony jeszcze orgią światła, ściągany ku ziemi niepokojącym, fascynującym mrowieniem się świetlistego molocha rozpłaszczonego na trzech czwartych obszaru dostępnego oczom, wzrok natrafiał nagle na nieskończoną, czarną, milczącą pustkę, odciętą od realnego świata – jak ostrą, srebrzystą klingą – oświetloną jasno linią bulwaru. Oczy same biegły ku górze w poszukiwaniu jakiegoś oparcia w tej czarnej, milczącej otchłani. Czuło się prawie, jak stopy tracą kontakt z twardym betonem posadzki, a ciało lewituje w przestrzeń, nie ściągane ku ziemi żadnym śladem jej istnienia.

Dopiero po chwili wzrok przywykał do ciemności, a gwiazdy występowały z czarnego tła jak małe, srebrne ostrza, skierowane w patrzącego. Dołem – też czarna, lecz bez tych srebrzystych punkcików, szerokim pasem rozciągała się spokojna toń jeziora Tibigan. Tylko tam, na ciemnym niebie nad jeziorem, można było tak wyraźnie zobaczyć gwiazdy. Nad miastem głuszyła je łuna świateł, nad jeziorem królowały niepodzielnie, przedłużając w nieskończoność ten świat, z trzech pozostałych stron płaski i kończący się kręgiem horyzontu.

Świat liczy sobie czterdzieści kilometrów w każdą stronę, z wyjątkiem tej jednej – pomyślał Sneer, patrząc w niebo nad Tibigan.

Przypomniała mu się rozmowa z Alicją i piosenka, o której wspominała – właśnie o gwiazdach nad Tibigan. Bezwiednie końcami palców lewej dłoni dotknął miedzianej bransolety.

Gdzie jesteś, Alicjo? – westchnęło w nim coś, poza jego wolą.

Do „Baszty" zaniosły go same nogi, znalazł się tu siłą długoletniego nawyku. Teraz, około północy, w restauracji na sto dwudziestym piątym można było spotkać całą elitę argolandzkiego „podziemia zawodowego" – najznakomitszych lifterów, kluczników, paserów i innych „żółtych ptaków", którzy mogli pozwolić sobie na codzienne przesiadywanie do późnych godzin nocnych w tym drogim lokalu, dostępnym dla posiadaczy żółtych punktów. Gdyby policja zechciała naprawdę oczyścić miasto z grubego kalibru kanciarzy, wystarczyłoby zarzucić sieć w tym i paru podobnych nocnych lokalach. Połów byłby pewny i obfity. Być może, w sieć zaplątałby się jakiś uczciwie pracujący obywatel, lecz można by go było bez trudu odróżnić po klasie. Pozostali, należący do klas rezerwowych, nie wstawali przed siódmą rano, by udać się do zajęć, w większości polegających na markowaniu pożytecznej pracy.

Nielegalni fachowcy nie udawali, że pracują. Oni pracowali naprawdę – od południa do północy, przez cały czas myśląc i działając, ryzykując i czujnie omijając pułapki. Tylko bowiem oni – przez zawistnych współobywateli zwani pasożytami – byli w istocie jedynym bezspornie niezbędnym składnikiem społeczeństwa Argolandu, jego florą bakteryjną, ułatwiającą przebieg procesów społeczno-ekonomicznych, smarem umożliwiającym funkcjonowanie tego wymyślonego, sztucznego systemu, który bez nich zgrzytałby o wiele głośniej i zacinałby się katastrofalnie.

Właśnie ta ich zbawienna rola – nie przewidywana przy projektowaniu modelu społecznego, lecz stanowiąca jego wtórny wytwór – sprawiała, że władze przymykały oko na działalność podziemia zawodowego. Po prostu uzupełniali braki i tuszowali błędy modelu, który miał być w założeniach bezbłędny. Oczyszczenie Argolandu z fachowców w rodzaju Sneera obnażyłoby wszystkie te błędy, a tego na pewno nikt nie pragnął.

Każdy obywatel Argolandu intuicyjnie odróżniał fachowców od pospolitych przestępców. Wampir, wyciskacz, hiena czy zdzierca zyskiwali jednoznaczne potępienie. Natomiast takiego na przykład kameleona akceptował bez moralnego sprzeciwu każdy, najbardziej nawet praworządny obywatel, zwłaszcza wówczas, gdy był zmuszony zdobyć trochę żółtych punktów w zamian za swoje uczciwie uzyskane zielone. Podobnie akceptowano liftera, choć nikt z klientów raczej nie przyznawał się do korzystania z jego usług.

Do podobnych konkluzji Sneer dochodził już wielokrotnie, lecz dopiero teraz wszystko to zaczynało mu się układać w spójną całość.

Stojąc w wejściu do sali restauracyjnej, dokąd zszedł z galerii widokowej, patrzył z pewną wyższością na całą tę menażerię, wśród której odnajdywał twarze kolegów z branży, stałych bywalców, w towarzystwie zawsze kręcących się tutaj młodych dziewczyn nieokreślonej klasy i dość jednoznacznej profesji.

Jak mogłem przez tyle lat zadowalać się tak nędzną egzystencją! – mówił do siebie z pozycji człowieka, który osiągnął wyższy stopień świadomości niż ta cała zgraja, sprzedająca swoje umysły podobnie, jak kręcące się tu dziewczyny sprzedają swe wdzięki.

Propozycja otrzymana od Rady Aglomeracji nobilitowała go w jego własnych oczach. Uwierzył jeszcze bardziej w swoje możliwości, w wartość swego umysłu i poczuł coś w rodzaju szacunku dla samego siebie. Wprawdzie w swych rozważaniach nie ustalił ostatecznie, czy rolę Rady należy ocenić pozytywnie czy negatywnie, lecz o tym można było przekonać się dopiero po dopuszczeniu go do konfidencji przez tę najwyższą władzę aglomeracji.

Wśród zmieszanych odgłosów rozmów wybijał się czyjś znajomy głos, pokrzykujący w końcu sali. Sneer spojrzał w tamtą stronę.

– Cholera! – zaklął pod nosem. – Znowu ten Pron.

Mały lifciarz kroczył przez środek sali, rozprawiając z dwoma mężczyznami, którzy szli po jego obu stronach. Był lekko podpity, lecz dobrze trzymał się na nogach.