124547.fb2 Limes Inferior - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Limes Inferior - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Sięgnął jeszcze raz do kieszeni i namacał prostokątny kartonik.

„Karl Pron, hotel "Kosmos", Argoland, TI." – odczytał i odwrócił wizytówkę na drugą stronę, gdzie chwiejnym odręcznym pismem zanotowano: „wtorek godz. 14".

Odruchowo spojrzał na cyfry zegarka na Kluczu. Był wtorek, godzina dziewiąta dziesięć.

Więc to wszystko prawda – zastanawiał się. – Chyba że ten Karl jest zwykłym oszustem. Ale, jeśli nawet… to niewiele zainwestowałem. Cóż to jest: pięć żółtych!

Jeszcze wczoraj nie myślałby w ten sposób, przeliczając tę kwotę na przejażdżki motorówką albo wynajęcie samochodu.

Teraz wszystko się zmieni – myślał, przypominając sobie te urywki rozmowy z Karlem, które najbardziej utkwiły w jego pamięci.

Kim był ten niepozorny człowieczek, dość grzeczny i ogładzony, lecz wyglądający co najwyżej na czwartaka? Czy naprawdę mógłby pomóc Filipowi? Musiał być niezłym psychologiem, skoro tak celnie odgadł potrzeby młodego człowieka, spędzając z nim zaledwie trzy godziny przy piwie.

– Znam faceta – powiedział ni stąd, ni zowąd, gdy byli już jako tako zaprzyjaźnieni – który potrafi załatwić każdą klasę.

Filip zdziwił się trochę, choć słyszał, że są tacy faceci. Z drugiej jednakże strony, powszechnie było wiadomo, że klasyfikacja podlega ścisłej kontroli Syskomu i żaden człowiek nie ma na nią wpływu.

– Jak to się robi? – spytał, konfidencjonalnie schylając się do ucha Karla.

– Tajemnica zawodowa – uśmiechnął się tamten. – Ale gdybyś chciał, to… da się załatwić.

– Nie byłoby źle… – bąknął Filip, czerwieniejąc nieco na twarzy, i upił dwa łyki z kufla.

– Z trójką wysoko nie zajdziesz.

– Wiem, cholera.

– Zastanów się.

– Nad czym tu się zastanawiać?

– Słusznie. Nie ma nad czym. Tylko płacić trzeba sporo…

– Ile?

– No… bo ja wiem? Fachowiec wziąłby ze dwie setki…

– Żółtych?

– Dobry specjalista najchętniej pracuje za żółte. Chyba że… przeliczając po najwyższym kursie, to znaczy… no, z piętnaście za jeden… to by było… trzy tysiące czerwonych. Albo osiemset zielonych.

– Cholernie dużo… – zasmucił się Filip, ale zaraz sobie przypomniał o wygranej i poweselał. Napełnił następne dwa kufle.

– Dwie setki. Ale trudno o kontakt z dobrym fachowcem. Oni są ostrożni, nie ryzykują. Sam nie dotrzesz do takiego, nie będzie z tobą gadał, jeśli ktoś cię nie poleci. A z byle pętakiem nie warto w ogóle zaczynać. Pełno teraz takich pod Stacjami Testowymi: zachwala swoje usługi, a potem znika z zaliczką… Albo palcem nie kiwnie, tylko udaje, że coś załatwia, a jak się komuś przypadkiem uda przejść bez jego pomocy, to zgłasza się po honorarium… Ostrzegam cię przed tymi, co zaczepiają na ulicy.

– Mógłbyś mnie… skontaktować?

– Gdybyś chciał, mogę spróbować. Niczego nie obiecuję, bo ci najlepsi rzadko podejmują się mniejszej roboty. Czekają na trudniejsze operacje. Stać ich na to, zrobią jeden albo dwa lifty na miesiąc i wystarczy. Każdej robocie towarzyszy takie samo ryzyko wpadki, więc wolą te lepiej płatne…

– Zorganizuj mi… spotkanie z dobrym fachowcem – powiedział Filip, nieźle już podchmielony.

– Jeśli chcesz… Ale muszę mieć z tego prowizję.

– Jasne. Musisz i ty zarobić… – zgodził się Filip.

– Pewnie. Z czegoś trzeba żyć, kiedy się nie ma dobrej klasy. Zwykle biorę dwadzieścia procent za kontakt. Jeśli dasz piątkę na koszty, to postaram się jutro ci odpowiedzieć.

Wtedy właśnie Karl wręczył Filipowi wizytówkę. Wzbudzała zaufanie. Takie wizytówki można było dostać tylko wówczas, gdy miało się zapłacony hotel za miesiąc z góry. W „Kosmosie" musiało to kosztować z pięćdziesiąt żółtych. Karl nie wyglądał na takiego, którego stać na podobne luksusy, nie ukrywał braku punktów i wciąż napomykał, że ledwo wiąże koniec z końcem, ale widać chwilami miewał większe wpływy. Filip nie pytał go oczywiście, co robi poza pośredniczeniem pomiędzy lifterami a ich klientami.

Może Karl sam był lifterem – takim od mniejszych, łatwiejszych spraw?

Wszystko jedno – pomyślał Filip. – Nie posądzam go, by chciał tylko wyłudzić ode mnie tych pięć punktów.

Karl rzeczywiście nie był nachalny i robił niezłe wrażenie. Pięć punktów, które Filip przelał na jego Klucz, gdy wychodzili z baru, potraktował jako zaliczkę prowizji, resztę miał otrzymać po sfinalizowaniu całej sprawy.

Wszystko wyglądało dość klarownie, przynajmniej wczorajszego wieczora, kiedy piwo szumiało w głowie i świat wydawał się prostszy i weselszy. Teraz, rankiem, wracając myślą do wczorajszej rozmowy z Karlem, Filip zaczynał znów odczuwać swoje zwykłe, codzienne lęki, złagodzone nieco świadomością posiadania na Kluczu trzystu kilkudziesięciu żółtych punktów.

Dwieście, plus czterdzieści dla Karla – liczył, już w łazience pod natryskiem. – Straszna suma… Ale i tak rozeszłaby się bez śladu.

Jeszcze raz wspomniał sobie słowa ojca, powtarzane wielokrotnie, gdy Filip był uczniem, i później, gdy był studentem:

„Jedyne, co daje pewność bytu w dzisiejszym świecie, to wysoka klasa. Nie jest ważne, ile punktów masz na Kluczu. Najważniejsze, żebyś pracował, i to dobrze pracował, bo liczy się przede wszystkim to, co ci wpływa miesięcznie".

Filip niezupełnie zgadzał się z ojcem w ocenie tego zagadnienia. Rzeczywistość zaprzeczała często tym maksymom. Filip znał wielu młodych ludzi, którym niska klasa i brak pracy nie przeszkadzały w wydawaniu żółtych setkami. Zdawał sobie jednak sprawę, że dochody tych „żółtych młodzieńców", jak ich powszechnie nazywano, pochodzą z dotacji wysoko ustawionych tatusiów – zerowców, albo też z innych, niejasnych źródeł.

Rodzice Filipa mieli tylko trójki, a to nie pozwalało na zbyt wystawny tryb życia. Jako student Filip dostawał od nich co najwyżej po jednym, czasem po dwa żółte na miesiąc i to musiało mu wystarczyć na wszystkie przyjemności niedostępne za czerwone ze studenckiego stypendium i za tych parę zielonych, które udawało się czasem dorywczo zarobić…

Wizja wyższej klasy, lepszego stanowiska i co najmniej trzydziestu żółtych na miesiąc poprawiła mu humor i dodała odwagi. Wkrótce też przestał myśleć o kosztach, jakie pociągnie za sobą zamierzona operacja. Ostatecznie te punkty i tak spadły mu jak z nieba…

O to, czy poradzi sobie w pracy jako dwojak, wcale się nie martwił. Był przekonany, że w pełni zasługuje na drugą klasę inteligencji.

*

Karl wstał sporo po dziewiątej. Dziewczyny już nie było, widocznie wymknęła się po cichu, gdy jeszcze spał. Zapłacił jej wczoraj wieczorem, zanim poszła z nim do kabiny. Kosztowała dokładnie całe pięć punktów, które dostał od tego młodego szczęściarza z baru.

Wstał i rozejrzał się po kabinie hotelowej.

Jak to dobrze, że opłaciłem z góry tę kabinę – pomyślał i westchnął. Sprawdził Klucz. Było na nim trochę zielonych – wystarczająco, by przeżyć parę kolejnych dni. Czerwonych punktów nie miał w ogóle. Zwykle od razu wymieniał je u handlarzy na zielone według aktualnego czarnorynkowego kursu. W jego środowisku nie należało do dobrego tonu jadanie w podrzędnych knajpach i mieszkanie w tanich blokach.

Do diabła! – zaklął w duchu, chowając Klucz. – Kto mi kazał wikłać się w tę aferę?

Uprawiając do niedawna drobny lifting, nie miewał problemów materialnych. Odkąd jednakże dał się namówić do udziału w pewnym podejrzanym przedsięwzięciu, musiał zaniechać swych zwykłych zajęć.

Korciło go, by po cichu spróbować zarobić trochę liftem. Z przyjemnością wykreowałby jakiegoś czwartaka, piątaka choćby, za tych kilkanaście żółtych… Zawsze to lepsze niż nic… Wiedział jednak, że nie wolno mu teraz ryzykować. Musiał wyglądać na przyzwoitego obywatela i nie mógł pozwolić sobie na żadną podejrzaną działalność. Za to przecież wziął tych dwieście żółtych i spodziewał się dostać jeszcze o wiele więcej…

Punkty rozeszły się w ciągu niespełna tygodnia. Luksusowy hotel, porządne restauracje, dziewczyny biorące po pięć i więcej… Tego wymagali ludzie, których planów nie próbował nawet zgłębiać. Decydując się na współpracę z nimi wiedział, że sprawa jest wyjątkowo cuchnąca, lecz pocieszał się myślą o tym, że uprawiając dotychczasowy proceder też ocierał się codziennie o kryminał, choć ryzyko wiązało się ze znacznie mniejszym zyskiem. Obiecywano tysiące, więc zgodził się bez dłuższych wahań. Ze swoją rzeczywistą klasą nie mógł liczyć na duże zyski z liftingu. Piątacy i szóstacy nie są klientelą, na której można zbić majątek. Ciułają swoje żółte, skupując je po horrendalnym kursie, a potem trudno im rozstać się z każdym punktem…

Szczególnie teraz, gdy czwórka nie zapewniała realnej szansy zatrudnienia, mało kto inwestował w awans do tej klasy dla dodatkowych paru zielonych.

– Drobny lifting na niskim poziomie kończy się nieodwołalnie – powiedział do siebie, zaczesując przed lustrem rzadkie kosmyki na łysiejący czubek swej kulistej czaszki. – Na rynku pozostaną tylko wielkie rekiny, spece od wysokiej roboty… Zrobienie zerowca kosztuje pewnie z tysiąc żółtych, można za to pożyć beztrosko ładny kawał czasu… A konkurencja też niewielka… Ilu może być w Argolandzie lifterów z rzeczywistym zerem? Trzech, czterech?