124547.fb2 Limes Inferior - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 37

Limes Inferior - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 37

Teraz, gdy mógł ogarnąć świadomością wszystkie warstwy rzeczywistości, która odkryła się przed nim całkowicie po ostatnich wyjaśnieniach, nie dziwił się niczemu. Ten obraz świata musiał już być ostateczną jego wersją, nie mógł kryć głębszych sekretów, co najwyżej – może jakieś szczegóły, które wcześniej czy później będzie miał okazję poznać. Trzeba było przyjąć ten świat takim, jakim się okazał, wraz ze wszystkimi konsekwencjami tego stanu rzeczy.

Sneer zrozumiał teraz, co miał na myśli Rascalli, gdy mówił o nieodwracalności przejścia do tego – jak się tu ładnie mówiło – continuum… Określenie to, nawiązujące do „modelu atomu", z którym stary nadzerowiec porównywał społeczność aglomeracji, miało kilka przenośnych sensów. Oprócz tego, że oznaczało brak więzów ścisłej klasyfikacji intelektualnej, dopuszczającej tylko sztywne ramy siedmiu klas ujemnych, pojęcie continuum znaczyło także obszar swobodnego ruchu, wolności i względnej niezależności w sensie czysto przestrzennym.

Aglomeracje były „atomami" ludzkości, wiążącymi milionowe tłumy jednostek, niezdolnych – jak przypisane do atomu elektrony – uwolnić się z pęt sił potencjału skupiającego je wokół jądra, którym było miasto. Za to sytuacja nadzerowca przypominała warunki istnienia swobodnego elektronu, zdolnego poruszać się poza przymusową orbitą.

Jakże nieludzka musi być inteligencja, która potrafiła wymyślić tak bezduszny model społeczeństwa, lekceważący w sposób absolutny wszelkie indywidualne cechy ludzkiej jednostki – pomyślał Sneer o mitycznych przybyszach z nieznanych głębin Galaktyki. – Zmuszony do codziennego bezsensownego krążenia po wyznaczonej orbicie, człowiek rzeczywiście upodabnia się do bezrozumnej cząstki, zdanej na przypadkową grę sił działających w tym złożonym układzie. Iluzoryczna zmiana własnego statusu społecznego polega jedynie na zamianie jednej orbity na inną, gdzie dalej trwa obłędne krążenie – intensywny ruch po krzywej zamkniętej, nie posuwający obiektu ani o krok w kierunku jakiegoś realnego celu.

Nie ulegało wątpliwości, że takie zorganizowanie społeczeństwa Ziemi, zrealizowane konsekwentnie i do końca, musiało służyć określonym celom. Wśród tych celów trudno byłoby dopatrzyć się szczęścia dla obiektów manipulacji. Prawdziwy cel galaktycznych fanatyków przezierał dość wyraźnie poprzez frazeologię głoszącą optymalizację wszystkich rodzajów i typów społeczeństw rozumnych istot. Gdyby chcieli oni owładnąć planetą miliardów indywidualności ludzkich, byłoby to zadanie równie trudne, jak śledzenie i nadzorowanie każdego z osobna pojedynczego elektronu spośród miliardowego tłumu. O wiele łatwiej upilnować te niesforne cząstki, gdy – powiązane w pęczki, usidlone na swych orbitach, krążą w wymuszonym kołowrocie.

Taka zbiorowość – jak atom – rządzi się własnymi prawami, a więc niejako sama się pilnuje. Wystarczy śledzić ją jako całość, sterować nią globalnie i nie dopuszczać do rozpadu na składniki. Wtedy nie trzeba już nawet dbać o identyfikację poszczególnych elementów, stają się bowiem nieomal identyczne, zamienne, uśredniają swe cechy i przestają istnieć jako indywidualne obiekty.

Ludzkość skoagulowana w grudki, zlepiona w bryłki, które można odcedzić i usunąć, mając pewność, że żadna drobina nie przemknie się przez sitko – wzdrygnął się Sneer, porażony tym porównaniem. – Oni chcą nas mieć w kawałkach, by tym łatwiej usunąć, zniszczyć albo wykorzystać do jakichś niewiadomych celów. Zamiast wybierać po jednym, rozsianych po całym globie, mogą nas brać hurtem, jak mrówki razem z bryłką cukru rzuconego na przynętę.

W kontekście takiej interpretacji ich celów galaktyczni misjonarze stawali się po prostu przewrotnymi ekspansjonistami, pragnącymi rozciągnąć swą władzę na wszystkie planety, do których zdołali sięgnąć.

Najbardziej optymistyczną spośród hipotez, jakie nasuwały się Sneerowi na temat motywów działania tajemniczej supercywilizacji, było przypuszczenie, iż czynią to wszystko w obronie własnej: tłumiąc w zarodku rozwój wszystkich społeczeństw rozumnych wokół siebie, zabezpieczają się przed wyrośnięciem pod ich bokiem jakiejś siły i rozumu, zdolnych im z czasem zagrozić.

Lecz nawet najsilniej hamowane w swym rozwoju społeczeństwo może wymknąć się spod ogłupiającej kontroli. Gdyby chodziło im tylko o oczyszczenie okolicy z potencjalnych wrogów, zlikwidowaliby po prostu życie na tej planecie. Rascalli mówił o naciskach, o demonstracji siły i fantastycznych możliwości… Jeśli nie skorzystali z nich, by raz na zawsze rozprawić się z ludzkością, jeśli dokładają tylu wysiłków i starań, by wprowadzić w czyn swe zamierzenia, to widocznie ludzkość jest im potrzebna, i to właśnie w tej postaci, jaką usiłują jej nadać. Po co? Zapewne dla łatwego kierowania miliardami jednostek, skupionych w zniewolone, odizolowane od siebie zbiorowiska.

Było już kiedyś coś podobnego… – Sneer z trudom odgrzebywał z pamięci szczątki wiedzy historycznej. – To się nazywało: obozy koncentracyjne. Tam jednak chodziło o masowe morderstwo. Tutaj zaś… któż wie, o co chodzi?

Pewna odpowiedź na to pytanie będzie możliwa dopiero wówczas, gdy objawi się ostateczny cel akcji kosmicznych demonów. Ta konkluzja napawała smutkiem, niosła poczucie beznadziejności. Sneer rozumiał teraz punkt widzenia nadzerowców.

Oczywiste było, że komfort, jaki tworzyli dla siebie, nie był jedyną przyczyną, dla której chronili tajemnicę, kładąc się tamą pomiędzy masami ludności aglomeracji a ową Kosmiczną Siłą. Nierozumny żywioł tłumu nie pojąłby ich argumentów, nie uwierzyłby w niepokonaną moc przybyszów. Sama świadomość podległości obcej sile mogłaby złamać bierność ludzkiej masy. Pękłyby więzy społecznego porządku. Nadzerowcy, okrzyknięci zdrajcami, co wysługują się najeźdźcom z kosmosu, pierwwsi padliby ofiarą tłumów. Reszty łatwo się domyślić. Byłoby to monstrualne samobójstwo ludzkości, porwanie się na beznadziejną, nierówną konfrontację.

To co dotychczas wydawało się Sneerowi nieuczciwe w postępowaniu nadzerowców: utrzymywanie i napędzanie nienaturalnego, reżyserowanego świata aglomeracji, dezinformacja, ogłupianie ludzi – teraz, w świetle pełnej prawdy o świecie, w którym żył, stawało się jedyne możliwe i słuszne.

Ta właśnie świadomość wszystkiego, całej grozy położenia, kneblowała usta nadzerowcom. Stwarzając nieprawdziwy świat dla tłumu nieświadomych współobywateli, tępiąc wszelkie okruchy prawdy o sytuacji – uśmiechali się obłudnie do tych, w których mocy pozostawali wraz z całym globem. Oni, nadzerowcy – choć poziom ich życia mógłby stanowić przedmiot zazdrości i pożądań reszty społeczeństwa, gdyby moglo ono przyjrzeć się temu z bliska – w istocie tkwili za tymi samymi drutami obozu wspólnej zagłady; tym różniący się od innych, że obarczeni ciężarem prawdziwej wiedzy o sytuacji i dobrowolnie przyjętym brzmieniu odpowiedzialności za utrzymanie delikatnej równowagi między kruchą tkanką ludzkości i zdolną ją bez trudu zmiażdżyć, brutalną siłą interwentów.

Czy świadomość groźby i odpowiedzialności jest wysoką czy niską ceną, płaconą za komfort życia – trudno o tym rozsądzić. Człowiek w swym indywidualnym bytowaniu dość wcześnie oswaja się z koniecznością śmierci, lecz nie przeszkadza mu to działać, gromadzić dóbr, osiągać sukcesów życiowych. Czy nieuchronność upadku i nieodgadnionego końca ludzkości obchodzi człowieka bardziej, niż własna śmierć? Chyba raczej nie. Dlatego właśnie nadzerowcy przeniknięci byli większą troską o bieżące utrzymanie równowagi, niż o przyszłe, i tak przesądzone losy ludzkiego gatunku. Dlatego nie wahali się wpływać nawet na mentalność członków skazanego na zgubę społeczeństwa, nie dbali o moralne, społeczne, kulturalne skutki bieżących posunięć wobec ludności. Otępienie, demoralizacja, ukierunkowanie umysłów na sprawy codziennego bytu – wszystko to sprzyjało utrzymaniu spokoju, oddalało widmo zamieszek, które stałyby się niechybnie powodem niezadowolenia kosmicznych najeźdźców i odsunięcia nadzerowców od ich kierowniczej roli. Przekonani o nieskuteczności działań wybranych ludzi przy wdrażaniu narzuconego programu, interwenci staraliby się przyspieszyć osiągniecie zaplanowanego stanu społeczeństwa, ujmując ster we własne ręce.

Z drugiej strony – tolerowanie przez nadzerowców wielu bardzo ludzkich – choć niewątpliwie ujemnych – cech społeczeństwa i jednostek, stabilizowało tempo odczłowieczenia na poziomie minimalnym. Przed kosmitami można było roztaczać od czasu do czasu usprawiedliwienia opóźnień, powołujące się na drobne przejściowe trudności techniczne – nie na tyle kłopotliwe, by wymagały ich interwencji.

Snując rozmyślania nad losem świata w tak ostatecznej znajdującego się opresji, Sneer musiał przyznać nadzerowcom rację przynajmniej w jednej kwestii: braku alternatywy. To co robili, mogło być oceniane z różnych punktów widzenia i z różnymi wynikami. Wobec bezsilności świata zagrożonego potęgą obcych, przyjęta taktyka była najlepszym wyjściem: dawała nadzieję ludzkiego przeżycia jeszcze paru pokoleniom. Odraczanie końca świata miało taki sam sens, jak odwlekanie nieuchronnej śmierci chorego człowieka, nawet za cenę pewnych szkód w jego organizmie.

W prostokącie ciemniejącego okna widać było wycinek czystego nieba, na którym wystąpiły już pierwsze światła jaśniejszych gwiazd. Wiedziony siłą podświadomego skojarzenia, Sneer dotknął lewą dłonią przegubu prawej i stwierdził brak bransolety. Natychmiast przypomniał sobie, że pozostała w skrytce przy bramce kontrolnej, w wejściu do budynku Wydziału „S".

Gwiazdy – piosenka – bransoleta – odtworzył w myśli ciąg skojarzeń, zbiegając po schodach.

Z niewiadomych przyczyn brak bransolety wpędził go w lekką panikę. Biegł, by odzyskać ją co prędzej, jakby jej utrata miała oznaczać utratę ostatniej materialnej więzi z dziewczyną, o której wciąż nie mógł i nie chciał zapomnieć.

Budynek Wydziału „S" otwarty był także w nocy. Nadzerowcy czuwali przez całą dobę, ani na chwilę nie ustając w wysiłkach zmierzających do utrzymania chwiejnego status quo. Od dzisiejszego dnia Sneer także włączony został do tego nieprzerwanego czuwania. Według szczegółowych instrukcji, które przekazano mu w sekcji, gdzie go przydzielono, miał zajmować się „obserwacją równowagi". Oznaczało to po prostu wykrywanie i likwidowanie tych wszystkich zjawisk, które mogłyby owej równowadze zagrozić.

– Nie przejmuj się szczegółami – wyjaśniał Sneerowi dziś po południu kierownik sekcji, energiczny, młody mulat o dobrodusznym spojrzeniu. – Nie wyręczaj policji ani administracji. Poradzą sobie sami, a jeśli nawet nie, to nic nie szkodzi. Twoje zadanie polega tylko na wychwytywaniu tego, co mogłoby zagrozić globalnej równowadze w aglomeracji. Nadużycia i złodziejstwo obywateli, korupcja urzędników, nieudolność uczonych, głupota funkcjonariuszy niższych szczebli, wszystko to są błahostki nie zagrażające podstawom istnienia zrównoważonego układu. Powiem więcej, zjawiska te są nawet w wielu przypadkach stabilizatorem, działającym w pożądanym kierunku. Ludzie zajęci drobnymi szwindlami, załatwianiem własnych codziennych spraw i rozwiązywaniem problemów indywidualnych, nie mają czasu na dociekania o charakterze ogólnym. Jeśli usłyszysz, że ktoś wiesza psy na zerowcach, mając na myśli Radę i cały aparat administracyjny, nie reaguj. To dobrze, że podzerowcy mają nas za przyczynę wszelkich swych kłopotów, że czynią nas odpowiedzialnymi za braki i niedostatki stworzonego przez nas układu społecznego. Dopóki wierzą w tę naszą winę, sytuacja jest daleka od stanu alarmowego. Ważne jest tylko, by nie mówili ani słowa o kimś, kto jest nad nami, obojętne, jak sobie tego kogoś wyobrażają. Należy tępić wszelkie sugestie istnienia Wielkich Obcych. Ludzie nie mający dostatecznej świadomości całokształtu naszej wspólnej sytuacji, a więc wszyscy oprócz nas, muszą pozostawać w przekonaniu, że Ziemia jest suwerenną planetą, rządzoną przez ludzi lepiej lub gorzej, ale tylko przez ludzi.

– Niektórzy domyślają się czegoś, żywią pewne podejrzenia – zauważył Sneer.

– Im więc przede wszystkim należy zamykać usta. To ludzie nieodpowiedzialni. Swoimi domysłami, rozpowszechnianymi pośród współobywateli, nie sprawią niczego dobrego. Mogą jedynie spowodować zakłócenia na skalę dostrzegalną dla naszych galaktycznych przyjaciół…

Sneer zrozumiał sytuację już wcześniej, podczas rozmowy z Szefem Wydziału. Wyjaśnienia od niego uzyskane doskonale uzupełniały puste dotąd miejsca w modelu interpretującym mechanizm tak dobrze znanego działania świata Argolandu. Obcy przybysze z kosmosu byli tym jedynym brakującym ogniwem, pozwalającym rozumieć wszystko, co się tutaj, na Ziemi, dzieje. Aż dziwne, że tak niewielu spośród mieszkańców aglomeracji dochodzi do podobnych wniosków i domysłów. Czyżby naprawdę tak byli zajęci codziennością, że nie mają czasu na zastanowienie? Czy może tak skutecznie działają substancje ogłupiające? Albo działalność inspektorów równowagi, tępiących każdy przejaw niebezpiecznych spekulacji?

Teraz Sneer rozumiał, dlaczego od wielu, wielu lat – jak sięgał pamięcią – wyszydzano w masowych publikatorach wszelkie doniesienia o pojawianiu się nieznanych obiektów na niebie, wszelkie hipotezy dotyczące istnienia jakichś innych rozumnych cywilizacji w zasięgu kontaktu. Autorów takich hipotez poblicznie odsądzano od rozumu i wyśmiewano bezlitośnie.

A jednak, nawet wśród podzerowców, zdarzają się tacy, którzy dochodzą do pewnych wniosków, budują różne przypuszczenia i hipotezy… Czy nie jest przypadkiem tak, że…

Zastanawiał się przez chwilę.

Ależ tak! To bardzo prawdopodobne! Choćby taki Matt! Czyżby klasyfikacja opierała się nie tylko na walorach intelektualnych? Może i ona wprzęgnięta jest w ogólny system prewencji? Może ten, kto jest zbyt mądry, by nie dostrzec czegoś podejrzanego w tym świecie, i kto przy tym nie chce udawać, że tego nie dostrzega… zostaje automatycznie szóstakiem, piątakiem, niezależnie od poziomu umysłowego? Może stosunek do owej podejrzewanej prawdy jest jednym z kryteriów klasyfikacji?

Tak, to mogło być możliwe! Taki dociekliwy mądrala, jeśli swych wniosków nie potrafi zachować dla siebie, zostaje po prostu sklasyfikowany jako szóstak. Szóstak jest z założenia głupszy od piątaka, i nawet nie wiadomo o i l e głupszy, bo klasa szósta nie jest ograniczona od dołu. Jest więc – potencjalnie – po prostu nieograniczenie głupi. Jego głupota nie ma granic. Może wygadywać różne rzeczy ale… któżby tam słuchał idioty!

Nawet nieźle pomyślane! – stwierdził Sneer zgryźliwie, lecz nie bez uznania. – Trudno odmówić nadzerowcom staranności w opracowaniu metod utrzymywania w tajemnicy doniosłego faktu istnienia Obcej Siły.

Teraz także on miał uczestniczyć w ukrywaniu tej tragicznej prawdy. Uznawał logikę wywodu nadzerowców, widzących jedyne wyjście w takim właśnie postępowaniu, i wiedział, że powinien włączyć się w syzyfowy trud podtrzymywania świata na pochyłości, po której zsuwał się on nieubłaganie i nieuchronnie.

Wydobywając bransoletę ze skrytki w hallu wejściowym Wydziału „S", przyjrzał się jej raz jeszcze. Wszystko, czego dowiedział się ostatnio, w niewytłumaczalny sposób wiązało się w jego umyśle z jakimś niejasnym obrazem, z mglistymi wspomnieniami czegoś niesprecyzowanego – może z jakimś snem, z czyimiś słowami… Teraz, zapinając bransoletę na przegubie, myślami wracał do swego spotkania z Alicją, szukając klucza do szyfru zapisanego w jego podświadomości.

Sneer rozumiał teraz, że zwabiony przeczuciem rozwiązania zagadki, zabrnął w matnię, z której nie było powrotu. Zyskując gorzką wiedzę o mechanizmach rządzących ludzkością, tracił możliwość odzyskania swej pierwotnej, wygodnej i beztroskiej pozycji w uproszczonym społeczeństwie, którego problemy wydawały się teraz śmiesznymi kłopotami przedszkolaka – wobec grozy wiszącej nad nieświadomą sytuacji ludnością Ziemi.

Kto mi, u licha, kazał plątać się w to wszystko? – zadawał sobie pytanie, powracające co pewien czas, razem z przypływami nostalgicznej tęsknoty za betonowo-plastykowym, rodzimym środowiskiem, z którego wyrwano go nagle i przeniesiono w krajobraz tak naturalny, że aż obcy człowiekowi wychowanemu pomiędzy labiryntem ulic i monotonią wód Tibigan.

Odpowiedź narzucała się sama. To nie nadzerowcy zmusili go do opuszczenia miasta. A przynajmniej, nie tylko oni mieli w tym udział.

Wszystko przez tę dziewczynę! – pomyślał z irytacją, obracając machinalnie bransoletę wokół nadgarstka. – Otumaniła mnie, działając na tę najgłupszą, irracjonalną warstwę męskiej psychiki… Stała się obiektem pożądania i tęsknoty, znikając i pozostawiając nadzieję na spełnienie się czegoś wspaniałego, jedynego w swoim rodzaju… Jak mogłem… Jak mogę być takim durniem, by wciąż pozostawać pod jej wrażeniem?

Na podobne refleksje było jednak zdecydowanie za późno. Tutaj, w kwaterze głównej argolandzkich nadzerowców, spętany i przykuty do tego miejsca znajomością wszystkiego do końca i świadomością niemocy wobec okoliczności, mógł już tylko wyrzucać sobie brak trzeźwego rozsądku w chwili słabości.

Co robić dalej? – rozmyślał teraz wiedząc, że choćby nawet znalazł się znowu w aglomeracji, nie zdoła włączyć się do tamtej śmiesznej zabawy w życie społeczne. – Czy naprawdę nie ma żadnego wyjścia, żadnego ratunku dla tego biednego świata?

Wiedział, że nie ma… Nie znajdował ani jednej rysy, szczeliny dającej szansę podważenia oczywistości wywodów Rascallego, a jednak myśl wracała ciągle do tego problemu. Czy naprawdę nie przeoczono jakiejś szansy, jakiegoś sposobu?

Uświadomił sobie nagle, że oto spełnia się znowu przepowiednia Alicji: oto dotarł do owej mającej nadejść chwili naznaczonej w odkrytej przed nim przyszłości.

Będziesz znał prawdę – zdania napływały z głębi pamięci, jakby były echem dopiero co wypowiedzianych słów Alicji. – A kiedy dostrzeżesz, że nie ma ratunku dla świata, kiedy nie będziesz wiedział, co czynić; kiedy pomyślisz, że w całym wszechświecie nie ma istoty zdolnej ci dopomóc… – W całym wszechświecie?… – powtórzył głośno. W całym ogromnym wszechświecie nie byłożby… większej… lub nawet równorzędnej Siły?

„Nigdy nie zapominaj o Alicji" – znów te słowa, natrętnie wciskające się w świadomość. Wówczas w hotelu, usypiając ze znużenia, rejestrował je prawie bezwiednie. W chwilę potem spał już kamieniem. O czym śnił wtedy? Nie pamiętał, lecz wiedział, że musiał śnić jakiś niezwykły sen. Teraz wiedział to na pewno…

Obrazy tamtego snu napłynęły nagłą falą. Nie tylko obrazy… Melodia i słowa musiały być elementem towarzyszącym sennym widzeniom. Skąd znał tę melodię? Bo słowa… tak, to były słowa piosenki śpiewanej głosem Dony Bell… Tekst, przeczytany dwa dni temu, wracał z podświadomości, pełny i kompletny…

…lecz – jak niewola przyszła wprzód, tak i nadzieja zstąpi z gwiazd.

Tak! To właśnie był ów przeoczony wariant, ta jedyna szansa, której zasiedziali w swych wygodnych fotelach nadzerowcy nie umieli – lub może nie chcieli – dostrzegać ani przewidywać. Teraz wydała się ona Sneerowi tak oczywista, że aż niemożliwa do przeoczenia.

A ona, Alicja, była świadectwem realności tej szansy. Była tu po to, by wiedział… i działał!

Lecz jakie zadanie, jaka rola była mu przeznaczona?

Zapięcie bransolety puściło nagle, jedna z części zatrzasku oddzieliła się od toroidalnej połówki miedzianej obręczy, ukazując wewnętrzne wydrążenie. Wypadł stamtąd drobny owoidalny przedmiot przypominający żelatynową kapsułkę jakiegoś leku. Ujął ją w palce. Była przejrzysta, w jej wnętrzu przelewała się kropla błękitnego płynu. Na jej powierzchni widniały drobniutkie litery napisu.