124547.fb2
– Jesteś mi winna za dwie kanapki – powiedział chłodno.
– Przepraszam! To był głupi żart.
– Owszem. Czyżbym wyglądał na szóstaka?
– No… więc co chcesz załatwić?
– Dwójkę, ale nie dla siebie.
– Znasz Sneera?
– Znam – ożywił się Karl. – On by mi pasował!
– Był tu przed półgodziną, z jedną taką…
– Dokąd poszedł?
– Nie wiem. Płacił za nią, a potem wyszedł sam. Chyba tutaj mieszka. Pewnie poszedł się przejść do centrum. On zwykle o tej porze spaceruje po okolicy.
– Dziękuję. Poszukam go. Chcesz jeszcze coś?
– Napiłabym się czegoś. Co mu powiedzieć, gdyby tu przyszedł?
– Nic. Sam go znajdę.
Karl zeskoczył ze stołka i przyniósł dziewczynie kieliszek koniaku. Kosztowało go to pół żółtego, ale informacja była tego warta.
Żeby go tylko znaleźć… i żeby się zgodził – pomyślał, idąc ulicą i wypatrując wśród przechodniów.
Spojrzał na Klucz. Była jedenasta pięć. Przypomniał sobie o wyznaczonym spotkaniu i przyspieszył kroku, nie przestając rozglądać się za Sneerem. Chodziło mu już teraz nawet nie o te pozostałe trzydzieści pięć żółtych od Filipa. W najbliższym czasie nie będzie ich potrzebował, a potem… Potem już będzie miał tyle, ile zapragnie… Jeśli wszystko dobrze pójdzie. Chodziło mu wyłącznie o zwykłą uczciwość zawodową. A ponadto czuł trochę sympatii dla tego młodego, nieco zahukanego chłopaka.
Jak zwykle przed południem w barze był tłok i hałas, ale prawie nikt nie przesiadywał tu dłużej niż potrzeba na wypicie kawy albo szklanki Piwa. Sneer zaczekał kilka minut, aż zwolni się jego stałe miejsce w kącie, wreszcie usiadł na wysokim stołku i zanurzył wąsy w pianie. Przełykając ten pierwszy dzisiaj łyk dobrego pilznera, uspokajał się powoli. Przyspieszone tętno wracało do normy. Odrobina alkoholu przywracała klarowność jego myślom. Tutaj właśnie, pośród szmeru wielu nakładających się rozmów, brzęku szklanek i gulgotu dozowników nalewających napoje, czuł się znakomicie. Tu był bezpieczny, dobrze ukryty pośród dziesiątków zmieniających się co chwila twarzy, w samym środku miasta Jak mały, mądry wąż w tropikalnej dżungli, wykorzystujący zdolność mimikry, prześlizgiwał się, nie dostrzegany ani przez wrogów, ani przez tych, dzięki którym mógł egzystować.
Zawsze wypijał tu swoje przedpołudniowe piwo, spokojny o to, że otrzymałby drugie i trzecie, a nawet czwarte, gdyby zechciał. Wypijał zresztą zwykle nie więcej niż dwa. Zbyt szanował swój jasny, bystry umysł (któremu zawdzięczał między innymi także to piwo), by mącić go sobie nadmierną dawką alkoholu. Jednak świadomość owej potencjalnej możliwości urżnięcia się w razie chęci, dawała mu szczególną satysfakcję. Świadomość ta była jednym z głównych elementów decydujących o poczuciu bezpieczeństwa w tym barze, w tym mieście i w ogóle na tej planecie.
Z doskonale odmierzoną powolnością odwracał czasem głowę na dźwięk brzęczyka oznajmiającego któremuś z klientów, że jego miesięczny limit – piwa czy czegoś tam innego – wyczerpał się na poprzedniej porcji. Czasem, gdy był w szczególnie dobrym nastroju, a gość podobał mu się na oko, Sneer zsuwał się powoli z wysokiego stołka w kącie (stałe miejsce w kącie też należało do elementów poczucia bezpieczeństwa: lubił mieć zabezpieczone tyły i jedną flankę); a więc złaził z tego stołka i odsuwał lekko na bok niedoszłego konsumenta, który zazwyczaj z głupawą miną gapił się w automat. Potem wkładał swój Klucz do otworu i dysponował dwa duże piwa. Otrzymywał je niezawodnie – w poniedziałek czy w sobotę, bez różnicy – i nonszalancko podsuwał jedno pod nos zaskoczonego gościa albo, trącając jednym kuflem o drugi, wznosił jakiś toast, ni w pięć, ni w dziewięć.
Dziś nie trzymały się go takie numery. Przy czwartym kuflu stwierdził, że nawet piwo mu nie smakuje. Czuł już w głowie lekki alkoholowy szmerek, a głosy wokół niego zaczynały zlewać się w jednorodny szum.
Odstawił nie dopitą szklankę i patrzył bezmyślnie poprzez witrynę na przelewający się potok przechodniów mijających bar. Był rozdrażniony, rozkojarzony i wściekły w najgorszy z możliwych sposobów, wściekły beznadziejnie, bo na siebie samego… O wiele łatwiej jest znieść największą nawet przykrość, gdy winą obciążyć można kogokolwiek oprócz siebie…
Jak ostatni kretyn! Jak skrajny szóstak! – myślał o sobie z obrzydzeniem. – Jak można było na to pozwolić, dać się podebrać w tak prymitywny sposób, złapać się na taki trick! Odkąd uprawiał swój zawód, a raczej proceder, wiedział dobrze, że od czasu do czasu ktoś tam, gdzieś tam wpada z tego czy innego powodu. Ale, jak dotychczas, były to przypadki sporadyczne. Wśród kolegów z branży krążyły o tym różne legendy i anegdoty. Taka wpadka to zawsze było coś, o czym opowiadało się długo potem. A tutaj – masz! Głupia, kretyńska sprawa…
Sneer jeszcze raz przebiegł pamięcią cały dzisiejszy ranek (jeśli tak można nazwać czas między dziesiątą, kiedy to wygrzebał się z łóżka, a dwunastą).
Dzień zaczął się normalnie. Obudził się w kabinie noclegowej średniej kategorii (przy jego zajęciu, posiadanie stałego mieszkania było niewskazane, a korzystanie z najlepszych hoteli mogło budzić podejrzenia); potem ruszył bez celu w kierunku śródmieścia, oglądając wystawy sklepów i nogi mijanych dziewczyn. Wstąpił do fryzjerni, ogolił się w automacie i wziął elektromasaż, by nadać swej czterdziestoletniej fizjonomii wygląd trzydziestolatka.
Nie miał dziś właściwie nic do roboty. Ostatni klient bardzo przyzwoicie wywiązał się ze swych płatności. Oznaczało to możliwość co najmniej miesięcznego nieróbstwa, ale Sneer nie lubił zbyt długo pauzować. Nie z chciwości bynajmniej, lecz z zamiłowania. Ten rodzaj zajęcia dawał mu – oprócz środków do wygodnego i w miarę dostatniego życia – pewien szczególny typ przeżyć emocjonalnych, autentyczny dreszczyk emocji, o który niełatwo w tym uporządkowanym i nieomal doskonale zorganizowanym świecie.
A więc, krótko mówiąc, wyszedł się przejść przed południem, wypić to swoje codzienne piwo na rogu Północnej i Ronda Saturna; potem miał jeszcze spotkać się z jednym, który był winien jakieś tam kilkadziesiąt punktów. Słowem, nic poważnego, żadnych niebezpiecznych operacji. Szedł rozluźniony, spokojny, czysty jak łza, i nagle, niespodziewanie, ten facet…
To była niewątpliwie wina Sneera. Po prostu, zbyt był rozluźniony, zbyt beztroski, zbyt przyjaźnie nastawiony do świata i ludzi – i na chwilę zapomniał, że wśród tych ludzi przyjaciół zawsze może się gdzieś tam wpasować jakaś menda, taki z cicha pęk kapuś, tajniaczek, inspektorek, tfu!
I w ogóle, nie wiadomo po co zatrzymał się przed witryną, w której wystawiono najnowsze modele mikrosystemów informatycznych…
Co jego, czwartaka, mogą obchodzić mikro… jakieś tam? Na tę jedną fatalną chwilę zamyślił się, zagapił, nie pilnował własnej podświadomości, pozwolił jej wypłynąć na wierzch, wybulgotać poprzez tę spokojną, gęstawą powłoczkę, którą się otoczył i z którą tak mu było dobrze!
W jaki sposób ten gnojek wyczuł ów moment roztargnienia? Czyżby tak doskonale wystudiowana, średnio tępawa mina, okazała się zbyt mądra? Mógł to być czysty przypadek, ale Sneer wiedział, że takie przypadki nie zdarzają się prawie nigdy. Ostatecznie, nie zaczepia się pierwszego z brzegu przechodnia, by z głupia frant zadać takie niby to niewinne pytanko…
To była niewątpliwie prowokacja, tylko dlaczego wymierzona właśnie w niego? Czyżby popełnił jakiś błąd? Może to skutek donosu któregoś z klientów? Nie! Sneer był zawsze bardzo ostrożny, klientów traktował poprawnie i nigdy nie brał się do wątpliwych spraw. Nigdy nie groził, nie szantażował, nie wymuszał… Co najwyżej, wycofywał się z interesów, czasem dopuszczał zwłokę w inkasowaniu honorarium albo nawet machał ręką na jakieś tam drobne wierzytelności.
Trudno przypuścić, by ktoś z klientów sypnął go z osobistych pobudek. Wszystkich miał w garści, a poza tym każdy z nich zdawał sobie sprawę, że wcześniej czy później może być zmuszony do ponownego skorzystania z raz nawiązanych kontaktów z fachowcem dużej klasy. Taka znajomość była bardzo cenna dla tych, co dzięki specom w rodzaju Sneera wspinali się wyżej czubka własnej głowy.
A jednak musiał być jakiś donos, anonim czy coś w tym rodzaju. Może ktoś z branży, konkurencja? To także mało prawdopodobne. Konkurencji praktycznie nie ma: klienteli pod dostatkiem, można przebierać. Sneer zaliczał siebie raczej do elity w zawodzie: brał tylko wysokie sprawy, stać go było na to. Niewielki przerób, wysokie honoraria, nigdy żadnej taniej masówki, partaniny dla ubogich. Nie podejmował się łatwizny, żadne tam „pięć na cztery", czy nawet „cztery na trzy". Operował zazwyczaj między trójką a jedynką. Jedna, dwie sprawy w miesiącu – i dosyć. Nie należało ryzykować zbyt często, wystawiać gęby na pokaz, popadać w rutynę. Sneer wolał opracowywać każdą sprawę indywidualnie, pomału, z rozwagą i inwencją. Był dumny z tego, że rzadko powtarza te same chwyty. Czuł się artystą, nie jakimś tam rzemieślnikiem.
Dzisiejszy przypadek rozstroił go zupełnie. Nie poszedł na spotkanie z dłużnikiem, nie dopił ostatniej szklanki piwa.
Cholera wie, co z tego wyniknie – myślał, wciąż rozpamiętując wydarzenie sprzed godziny. – Co on może z tym zrobić? Nie powiedział ani słowa, tylko obejrzał Klucz, coś zapisał, podziękował grzecznie – i poszedł… Może trzeba było pójść za nim, zaproponować coś…
Sneera stać było na kupienie całego pęczka takich małych szczyli – agenciaków, ale każda próba dania takiemu w Klucz byłaby równoznaczna z przyznaniem się do czegoś… A wówczas to już zupełnie nie wiadomo, co taki zrobi. Może lepszy oficjalny tok sprawy, niż szantaż…
Za dobrze mi było, za dobrze szło… – dumał, wychodząc z baru. – Coś podobnego zawsze spotyka człowieka w zupełnie nieoczekiwanym momencie i ze strony, z której najmniej się tego spodziewa.
Rozglądał się odruchowo, jakby z obawy, że już po niego idą, choć doskonale wiedział, że to niemożliwe.
Teraz na pewno wezwą mnie na weryfikację – rozmyślał, idąc skrajem ulicy i nie patrząc już nawet na nogi mijanych dziewczyn. – Żegnaj, słodkie życie! Wlepią trójkę, jak nic… Gdzie tam trójkę! – zreflektował się po chwili. – Dobrze będzie, jeśli nie wyniuchają całej prawdy…
Zbyt dokładnie znał metody badań, by spodziewać się, że zdoła ukryć swą tajemnicę. Co innego normalna sprawa, co innego taka podejrzana weryfikacja.
Ciekawe, co mi każą robić? – zastanawiał się rozpatrując już najgorszą z możliwych sytuacji. Wyobraził to sobie dość wyraźnie. Skrzywił się na samą myśl o codziennym wstawaniu o siódmej, o bieganiu na kilka godzin do jednego z tych paskudnych gmachów… albo gorzej jeszcze…
Tyrałbym jak osioł, nie zarabiając nawet połowy tego, co mam teraz. Nie, mowy nie ma, do diabła! Nie można do tego dopuścić!
Najbardziej ze wszystkiego drażniło go jednak to, że wpadł tak głupio – on, zerowiec, a nadto we własnym przekonaniu i zdaniem towarzyszy w sztuce, jeden z najlepszych lifterów w całej aglomeracji… Dać się nakryć, i to zupełnie na luzie, nie podczas pełnienia czynności zawodowych – to pachniało hańbą, rzucało cień na cały lifterski klan…
Przemierzał ulice, nie widząc i nie słysząc niczego wokoło. Szukał w pamięci tej jednej, fatalnej chwili, w której popełnił błąd; bo teraz nie wątpił już, że musiał ten błąd popełnić. Ten gliniarz po prostu tam czekał, na niego właśnie. Najwyraźniej zasadził się na normalnej, codziennej trasie Sneera, jak dawni myśliwi przy ścieżce, którą zwierzyna zwykła zdążać do wodopoju.
Sneer musiał przyznać, że chwyt był skuteczny, choć kretyńsko prosty. Czyżby policja postanowiła dobrać się wreszcie lifterom do skóry i Sneer padł ofiarą nowych metod?
Dlaczego właśnie ja? – pytał sam siebie zupełnie bez sensu, i żeby się pocieszyć odpowiadał sobie: – Dlatego, bo jestem kimś, kto się liczy, nie jakimś tam drobnym windziarzem. Gdyby zaczęli od tych z dołu, być może odnieśliby sukces ilościowy, ale nałowiliby płotek, a grubsze ryby zostałyby ostrzeżone. Chwytając takiego jak ja, liczą na zastraszenie pozostałych…
Ktoś trącił go w ramię. Obejrzał się, może trochę zbyt nerwowo, lecz nie zwalniając kroku.
– Mam coś dla ciebie – powiedział półgłosem tłusty, łysawy człowieczek, sunąc o krok za Sneerem.
Znał go. Tak, to ten, no, jak mu tam, Prom? Nie, Pron! Drobny lifciarz z dolnych klas, wyciągający jakichś tam szóstaków i piątaków. Zupełna miernota. Sneer w zasadzie nie zadawał się z takimi. Ale ten czasem dostarczał dobrych klientów.