124547.fb2
– Ile? – spytał Sneer machinalnie, lecz natychmiast przypomniał sobie, że go to nic a nic nie obchodzi, przynajmniej teraz.
– Dwie setki!
– W żółtych?
– W żółciusieńkich.
– Nieźle. Ale nie wezmę.
Dwie setki to rzeczywiście było sporo, a nawet bardzo dużo – szczególnie, że wszystko w żółtych. Sneer wyobraził sobie ten nie kończący się szereg kufli z bursztynową zawartością, który można by za to dostać.
– Jak to? – Pron aż się zatrzymał, a potem dodreptał do sunącego nieustannie naprzód Sneera i uczepił się jego łokcia. – Co ty?… Urlop wziąłeś?
– A dajże mi spokój, do cholery… – Sneer zawahał się. – Drapnęli mnie i pewnie zwiną lada moment – dodał po chwili.
– Ciebie?
Ton, jakim to było powiedziane, oraz okrągłość wywalonych gał Prona połechtały próżność Sneera. Przez chwilę odczuwał wdzięczność dla obleśnego typa za ten odruch zdumienia, świadczący, że wpadka Sneera była w jego pojęciu czymś najzupełniej nie wchodzącym w rachubę.
– Mnie! – przytaknął z gestem mówiącym: „no i co takiego? Nawet najlepszym się zdarza!"
– Przy pracy?
– Żeby to! Zupełnie głupio, na ulicy. Jedna zbyt mądra odpowiedź na głupie pytanie.
– I ty nazywasz to wpadką? – Pron lekceważąco wzruszył ramionami.
– Spisał mnie.
– No, to co takiego?
– Jak to „co?" Przecież to jasne: kiedy się zgłoszę do przekodowania Klucza, poślą mnie na weryfikację i tak przemaglują, że…
– Do końca miesiąca masz kupę czasu. Coś się poradzi.
– Nic nie poradzisz. Za późno – westchnął Sneer z rezygnacją.
– Późnawo, ale nie za późno. Bywało gorzej – powiedział Pron pogodnie. – Sam miewałem różne kłopoty, a prosperuję, Bogu dzięki, siódmy rok w zawodzie. Kto cię spisał?
– Jakiś młody. Tajniak.
– Najskuteczniejszy sposób już przepadł.
– Jaki?
– Stuknąć, od ręki. Pewnie nawet nie poszedłeś za nim?
Otóż to. Tu właśnie tkwiła różnica między gnojkami z niższych klas a elitą, do której należał Sneer. Dla tamtych „stuknąć" było wyjściem oczywistym, które Sneerowi nawet by na myśl nie przyszło. Tak było zresztą zawsze. Dawniej, w epoce banków i kas pancernych, żaden poważny, liczący się kasiarz też nie tykał mokrej roboty, a byle doliniarz bez skrupułów ciął mojką po oczach.
– Dwa tygodnie to kupa czasu. Coś ci wykombinuję, a ty mi za to zrób małą grzeczność: weź tego za dwie setki. Szczerze mówiąc odpalił mi parę punktów zaliczkowo, bo mu obiecałem umówić najlepszego fachowca. Liczyłem na ciebie. Przecież mnie znasz. Nigdy cię w maliny nie wpuściłem, nie? No, to jak będzie?
– A, niech tam. Dawaj go. Za godzinę będę w hallu hotelu „Kosmos" – zgodził się Sneer.
– Dzięki. On będzie tam o drugiej. A o twojej sprawie pomyślę. Trzeba sobie pomagać, jeśli zaczynają się nam kręcić koło tyłków.
Myśl, myśl, bracie. Swoją główką czwartej klasy niewiele wydumasz. A mnie nie zaszkodzi mieć trochę oszczędności na ciężkie czasy. Co na Kluczu, to moje. Nawet, jeśli zweryfikują i przeklasyfikują, to i tak muszą wszystko przelać, co do punktu. Chyba że udowodnią lifting… Wtedy gorzej, dużo gorzej. Ale dowodów nie mają. Co najwyżej, skarcą za świadome i umyślne zatajenie rzeczywistej klasy. Albo i to nie, bo chyba nie ma takiego paragrafu…
Pron skręcił w kolejną przecznicę. Patrząc za nim Sneer zastanawiał się, jaką klasę ma naprawdę ten drobny cwaniak. W lifterskim savoir-vivre pytanie o takie sprawy było dużym nietaktem. Sneer kierował się powoli w stronę hotelu „Kosmos". Z klientem miał się spotkać dopiero za godzinę. Należało to do zawodowego rytuału: klient nie powinien odnieść wrażenia, że lifter jest w każdej chwili gotów do usług. W rezultacie nie bardzo jeszcze wiedział, co zrobi z tą godziną czasu.
Snując się bocznymi ulicami śródmieścia spostrzegł nagle znajomą twarz. Kolega sprzed lat, chyba ze studiów. Nawet dobry kolega. Mimo oporów tamtego po chwili siedzieli już w małym bistro na rogu. Sneer czuł potrzebę pogadania z kimś, oderwania się od złych myśli dzisiejszego dnia. Tu dopiero kolega zdradził przyczynę swej powściągliwości.
– Nie mam żółtych – wyznał szczerze przed automatem z piwem.
– Drobiazg. To ja zapraszałem – uśmiechnął się Sneer. Usiedli z kuflami przy stoliku w kącie. Sneer patrzył przyjaźnie na kolegę. Przypomniały mu się te dobre czasy sprzed dwudziestu prawie lat.
– Co u ciebie, Matt? – zagadnął, ale już po chwili żałował tego zdawkowego pytania. Nie zadaje się takich pytań człowiekowi, który nie ma żółtych na piwo.
– Jak widzisz. Średnio! – Matt nie robił przy tym tragicznych min, co Sneera jeszcze lepiej do niego usposobiło. – Właśnie wracam z testu. Nie udało mi się.
– Co chciałeś dostać?
– Startowałem na trójkę, ale…
– Po cholerę ci trójka?
– Żeby dostać pracę. Chcę nareszcie coś robić!
Sneer pokręcił głową w milczeniu. Że też ludzie nie mają większych problemów!
– To znaczy, że nic nie robisz!
– Nic. A ty?
– Też mam czwórkę. Ale, jak widzisz, nie narzekam. – Matt patrzył w kufel.
– Rozumiesz coś z tego wszystkiego? – powiedział nagle, półgłosem, rozglądając się dokoła. – Bo ja już się zgubiłem.
Sneer nie lubił rozmawiać o polityce, szczególnie w publicznych lokalach. Jednak kolega najwyraźniej potrzebował wsparcia. Może bardziej niż on, Sneer, w dzisiejszym fatalnym dniu.
– Wszystko jest w porządku, Matt – powiedział. – Tak miało być i tak jest. Zgodnie z założeniami.
– To, że większość ludzi nic nie robi?
– Przecież zawsze o to chodziło! Od najdawniejszych czasów ludzie próbowali przerzucić wysiłek fizyczny na zwierzęta, na maszyny… Potem wysiłek umysłowy na komputery, systemy informatyczne… No, i prawie się udało! Jeśli ktoś jeszcze musi tym kierować, ulepszać, to przecież powinni to robić najlepsi. Dla innych nie pozostaje nic do roboty.
– Ta cholerna klasyfikacja… – mruknął Matt. – Czy to potrzebne?