124648.fb2 Lot na Amaltee, Stazysci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 11

Lot na Amaltee, Stazysci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 11

3. Inżynier pokładowy oddaje się wspomnieniom, a nawigator radzi mu, by nie wspominał

Żylin remontował urządzenia kontrolne zwierciadła. W kabinie było bardzo gorąco i duszno, najwidoczniej system klimatyzacji na statku całkiem się rozregulował, ale nikt nie miał czasu ani ochoty, by się tym zająć. Żylin najpierw zrzucił z siebie bluzę, potem kombinezon i wreszcie został tylko w spodenkach i koszulce. Warieczka natychmiast ułożyła się w fałdach kombinezonu i wkrótce zniknęła — pozostał widoczny tylko jej cień, czasem ukazywały się i natychmiast nikły wielkie, wyłupiaste oczy.

Żylin wyciągał z rozbitego korpusu aparatu, jedną po drugiej, płyty z metalu plastycznego do schematów zapisów, sprawdzał całe, odkładał na bok rozbite i zaraz wymieniał je na zapasowe. Pracował metodycznie, bez pośpiechu, jak na egzaminie z montażu, bo też śpieszyć się nie było po co, a może też i dlatego, że i tak to wszystko na nic się prawdopodobnie nie przyda. Starał się nie myśleć o niczym i był zadowolony, że świetnie pamięta schemat ogólny, i że prawie wcale nie musi zaglądać do instrukcji, a także i z tego, że sam nie ucierpiał zbytnio, że draśnięcia na głowie już zaschły i przestały boleć. Zza osłony fotoreaktora dolatywał szum maszyny obliczeniowej. Michaił Antonowicz szeleścił papierem i nieskładnie nucił coś pod nosem. Michaił Antonowicz zawsze podczas pracy mruczał pod nosem różne melodie.

Ciekawie, nad czym w tej chwili pracuje? pomyślał Żylin. A może po prostu stara się czymś zająć, żeby nie myśleć o niczym. To wielka sztuka umieć w takiej chwili zająć się czymś. Planetolodzy też z pewnością pracują, zrzucają bombosondy. Tak więc nie udało mi się zobaczyć wybuchów serii bombosond. I wielu innych rzeczy też nie dane mi było zobaczyć. Powiadają, na przykład, że widok Jowisza z Amaltei jest wspaniały. Bardzo też pragnąłem wziąć udział w ekspedycji międzygwiezdnej albo w którejś z ekspedycji Tropicieli, uczonych poszukujących na innych planetach śladów Przybyszów z innych światów… Mówią wreszcie, że na „Stacjach J” są wspaniałe dziewczęta, przyjemnie byłoby je poznać, a później opowiedzieć o wszystkim Pierre’owi Huntowi, który dostał skierowanie na trasy księżycowe i był z tego, dziwak, zadowolony. Zabawne, Michaił Antonowicz fałszuje tak, jakby robił to umyślnie. Krutikow ma żonę i dwoje dzieci, nie, troje, a starsza córka liczy już szesnaście lat. Ciągle obiecywał, że nas pozna ze sobą i za każdym razem jakoś tak po kawalersku mrugał okiem, ale teraz to już przepadło. Teraz wiele rzeczy przepadło. Ojciec będzie bardzo zdenerwowany — to fatalne! Jak to się wszystko źle złożyło — i to w pierwszym samodzielnym rejsie! Dobrze, że się wówczas z nią pogniewałem, pomyślał nagle Żylin. Teraz wszystko jest o wiele łatwiejsze, a mogło być bardzo trudne. Tak, na przykład, Michaiłowi Antonowiczowi na pewno jest o wiele gorzej niż mnie. I kapitanowi również. Kapitan ma żonę — bardzo ładna kobieta, wesoła i zdaje się mądra. Odprowadzała go i nic podobnego nawet jej przez myśl nie przeszło, a może i myślała o tym, tylko nie dawała po sobie poznać, chyba jednak nie, bo się już do tego przyzwyczaiła. Człowiek do wszystkiego może się przyzwyczaić. Ja, na przykład, przyzwyczaiłem się do przeciążeń, chociaż z początku znosiłem je bardzo źle i nawet myślałem już, że przeniosą mnie na wydział zarządu tras. W szkole nazywano to „przejściem do dziewcząt”. Na wydziale studiowało dużo dziewcząt, zwyczajnych, miłych dziewcząt, zawsze było z nimi przyjemnie i wesoło, ale mimo to „przejście do dziewcząt” uważano za coś poniżającego. Właściwie nie wiadomo dlaczego. Dziewczęta szły pracować na różne Spu oraz na stacje i bazy na innych planetach i pracowały nie gorzej od chłopców. Czasem nawet lepiej. Mimo wszystko, pomyślał Żylin, to bardzo dobrze, żeśmy się wtedy pogniewali. Jak ona by się teraz czuła? Nagle zatrzymał wzrok na trzymanej w ręku rozbitej płytce ze schematem.

…całowaliśmy się w Wielkim Parku, a potem na bulwarze nabrzeżnym pod białymi posągami i odprowadzałem ją do domu, i znów długo całowaliśmy się w klatce schodowej, a przez cały czas, nie wiadomo dlaczego, chodzili jacyś ludzie, mimo że było już późno. A ona bała się bardzo, że raptem może się zjawić jej mama i zapytać: Co tu robisz, Wału, i kim jest ten młody człowiek? To było latem, noce były białe. A potem przyjechałem na ferie zimowe i znów spotkaliśmy się, i znów wszystko było jak dawniej, tylko w parku leżał śnieg i nagie gałęzie drzew kołysały się pod niskim szarym niebem. Zrywał się wiatr i obsypywał nas śnieżnym puchem, zmarznięci na kość biegliśmy ogrzać się do kawiarni przy ulicy Kosmonautów. Cieszyliśmy się bardzo, że było tu pusto, siedzieliśmy przy oknie i patrzyliśmy, jak ulicą mkną samochody. Założyłem się, że znam wszystkie marki samochodów. I przegrałem; podjechało wspaniałe, smukłe auto i nie wiedziałem, jakiej jest marki. Wyszedłem na ulicę, by się dowiedzieć, i powiedziano mi, że to Złoty Smok, nowy i chiński automokar. Spieraliśmy się o wszystko gwałtownie. Wówczas wydawało się, że to jest najważniejsze, że tak już będzie: zawsze — i zimą, i latem, na bulwarze nabrzeżnym pod białymi posągami i w Wielkim Parku, i w teatrze, gdzie ona wyglądała tak pięknie w czarnej sukni z białym kołnierzem, i wciąż trącała mnie w bok, żebym się nie śmiał zbyt głośno. Ale pewnego razu nie przyszła na umówione spotkanie. Więc przez wideofon umówiłem się z nią ponownie, ale znów nie przyszła. I gdy wróciłem do szkoły, przestała pisywać do mnie listy. Wciąż jeszcze nie mogłem w to uwierzyć i pisywałem do niej długie, bardzo głupie listy, lecz wówczas jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że są głupie. A w rok później zobaczyłem ją w naszym klubie. Była tam z jakąś koleżanką i nawet mnie nie poznała. Wydawało mi się, że wszystko już dla mnie stracone, ale pod koniec piątego roku przeszło mi to jakoś i nie rozumiem nawet, dlaczego mi się to wszystko przypomniało teraz. Chyba dlatego, że obecnie i tak już mi wszystko jedno. Mógłbym nawet o tym nie myśleć, ale jeśli i tak wszystko jedno…

Drzwi luku głośno trzasnęły i zabrzmiał głos Bykowa:

— No jak tam, Misza?

— Kończymy pierwszy skręt po spirali, Aloszeńka. Spadliśmy o pięćset kilometrów.

— Tak… — słychać było, jak w kabinie ktoś potrąca nogami odłamki masy plastikowej. — No więc tak. Łączności z Amalteą oczywiście nie ma.

— Odbiornik milczy — westchnął Michaił Antonowicz. — Nadajnik działa, ale tutaj przecież takie burze radiowe…

— Jak tam twoje obliczenia?

— Już prawie gotowe, Aloszeńka. Wynika z tego, że spadniemy o jakieś sześć-siedem megametrów i tam zawiśniemy. Będziemy pływali, jak powiada Wołodia. Ciśnienie olbrzymie, ale nie zgniecie nas, to jasne. Tylko będzie bardzo ciężko — siła ciężkości wynosi tam dwa do dwóch i pół jednostek.

— Uhm — mruknął Bykow, potem milczał przez chwilę i wreszcie rzekł: — Może masz jakąś myśl?

— Co?

— Pytam, czy masz jakąś myśl? Jak się stąd wydostać?

— Coś ty, Aloszeńka. — Głos nawigatora brzmiał dziwnie łagodnie, prawie przymilnie. — Co tu można wymyślić! Przecież to Jowisz. Nie słyszałem jakoś dotychczas, by ktoś się stąd… wydostał.

Nastąpiło długie milczenie, Żylin znów sprawnie i cicho zabrał się do pracy. Po długiej chwili Michaił Antonowicz rzekł nagle:

— Nie wspominaj jej lepiej, Aloszeńka. Lepiej nie wspominać, bo się tak strasznie robi człowiekowi na duszy, prawda?…

— Toteż nie wspominam — odparł Bykow jakimś takim nieprzyjemnym tonem. — I tobie nie radzę, nawigatorze. Iwanie! — zawołał kapitan.

— Tak? — poruszył się Żylin.

— Jeszcze się grzebiesz?

— Zaraz kończę.

Słychać było, jak kapitan idzie do niego, potrącając odłamki masy plastikowej.

— Śmietnik — mruczał pod nosem. — Knajpa. Żłobek. Wyszedł zza osłony reaktora i przykucnął obok Żylina.

— Zaraz kończę — powtórzył Żylin.

— Wcale ci nie spieszno, inżynierze — rozłościł się Bykow.

Zaczął sapać i zabrał się do wyciągania z futerału bloków zapasowych. Żylin odsunął się trochę, by zrobić mu miejsce. Obaj byli potężni, barczyści, więc trochę brakowało im tu miejsca. Pracowali w milczeniu, sprawnie. Słychać było, jak Michaił Antonowicz znów nucił, włączywszy maszynę obliczeniową.

Gdy skończyli montaż, Bykow przywołał nawigatora:

— Misza, chodź tutaj.

Kapitan wstał, wyprostował się i otarł pot z czoła. Potem nogą odsunął kupę rozbitych płytek i włączył kontrolę ogólną. Na ekranie urządzenia ukazał się trójwymiarowy obraz schematu zwierciadła. Obraz powoli się obracał.

— Ojejej — rzekł Michaił Antonowicz.

Tik-tiktik — z otworu wylotowego zaczęła wypełzać niebieska taśma zapisu.

— A mikrodziur niewiele — rzekł cicho Żylin.

— Co tam mikrodziury — odparł Bykow i pochylił się bliżej nad ekranem. — O, gdzie najgorsze ścierwo.

Schemat zwierciadła miał kolor niebieski. Na niebieskim tle bielały, jak wyszarpane, plamy. Były to miejsca, w których meteoryty albo przebiły warstwy substancji mezonowej, albo zniszczyły system komórek kontroli.

Białych plam było dużo, bliżej krawędzi zwierciadła zlewały się one w nierówny, biały kleks, zajmujący co najmniej jedną ósmą powierzchni paraboloidu.

Michaił Antonowicz machnął ręką i wrócił do maszyny obliczeniowej.

— Takim zwierciadłem tylko petardy zapalać — mruknął Żylin, po czym sięgnął po kombinezon, wytrząsnął z niego Warieczkę i zaczął się ubierać.

W kabinie znów zrobiło się chłodno. Bykow wciąż jeszcze stał, spoglądał na ekran i ogryzał paznokieć. Potem wziął taśmę zapisu i szybko zaczął ją przeglądać.

— Żylin — odezwał się nagle — weź dwa sigma-testery,[1] sprawdź, czy działają, i przychodź do kesonu. Będę tam czekał na ciebie. Misza, rzuć wszystko i zajmij się naprawą dziur. Mówię ci, rzucaj wszystko.

— Dokąd cię niesie, Loszeńka? — zdziwił się Michaił Antonowicz.

— Na zewnątrz — uciął krótko Bykow i wyszedł.

— Po co? — zapytał Michaił Antonowicz, zwracając się do Żylina. Żylin wzruszył tylko ramionami. Nie wiedział po co. Naprawić zwierciadło w czasie rejsu, w przestrzeni, bez specjalistów chemików substancji mezonowej, bez olbrzymich krystalizatorów, bez pieców rakietowych — było wprost niepodobieństwem, rzeczą równie nieprawdopodobną, jak na przykład ściągnięcie Księżyca na Ziemię gołymi rękami. Zwierciadło w obecnym stanie, z odbitą krawędzią, mogło wprowadzić „Tachmasib” tylko w ruch wirowy, podobnie jak to było w momencie katastrofy.

— To jakiś nonsens — rzekł Żylin niepewnie.

Popatrzył na Michaiła Antonowicza, ten z kolei na niego, milczeli dłuższą chwilę, po czym nagle obaj zaczęli się gorączkowo krzątać. Krutikow pozbierał pośpiesznie swoje kartki i zwrócił się do Żylina:

— No idź już, idź, Waniusza.

W kesonie Bykow i Żylin włożyli skafandry próżniowe i z niejakim trudem wcisnęli się do windy. Pudło windy pomknęło szybko w dół wzdłuż gigantycznej rury fotoreaktora, na której umocowane były wszystkie segmenty statku — od gondoli dla ludzi aż po zwierciadło paraboliczne.

— To dobrze — stwierdził Bykow.

— Co dobrze? — nie rozumiał Żylin. Winda zatrzymała się.

— Dobrze, że winda działa — wyjaśnił Bykow.

— Aaa — westchnął Żylin rozczarowany.

— Mogłaby przecież nie działać — rzekł ostro Bykow. — Łaziłbyś wówczas dwieście metrów tam i z powrotem.

Wyszli z szybu windy i zatrzymali się na górnej platformie paraboloidu. W dół opadała pochyło czarna, pocętkowana kopuła zwierciadła. Zwierciadło było olbrzymie — siedemset pięćdziesiąt metrów długości, liczonych wzdłuż powierzchni, i pół kilometra średnicy. Z miejsca, w którym się znajdowali, nie było widać jego krawędzi. Nad ich głowami zwisała ogromna srebrzysta tarcza komory ładowniczej. Po bokach, daleko wysunięte na wspornikach, buchały bezgłośnie niebieskim płomieniem gardziele rakiet wodorowych. Wokół trwał przedziwnie rozmigotany, niezwykły i groźny wszechświat.

Z lewej strony ciągnęła się ściana rudej mgły. Daleko w dole, pod ich nogami, niesłychanie głęboko, mgła rozwarstwiała się na grube, zbite pasma obłoków, porozdzielane ciemnymi przepaściami. Jeszcze dalej i jeszcze głębiej obłoki te zlewały się w równą, brązową płaszczyznę. Po prawej stronie zalegała zbitą masą różowa mgła i Żylin ujrzał nagle Słońce — oślepiająco jasną maleńką, różową tarczę.

— Do dzieła. Umocuj w szybie — zakomenderował Bykow, podając Żylinowi zwój cienkiej liny.

Na drugim końcu liny zawiązał pętlę i zaciągnął ją sobie wokół pasa. Następnie powiesił na szyi oba testery i przerzucił nogę przez poręcz.

— Linę popuszczaj wolno — rzekł — No, idę.

Żylin stał przy poręczy i trzymając kurczowo linę obiema rękami obserwował, jak gruba, niezręczna postać w błyszczącym pancerzu znika powoli za wypukłością kopuły. Pancerz rzucał różowy odblask i na czarnej, cętkowatej kopule również kładły się nieruchome, różowe odblaski.

— Szybciej popuszczaj — rozległ się w hełmofonie głos Bykowa. Postać w pancerzu skryła się i na cętkowatej powierzchni pozostała tylko lśniąca gruba nić liny. Żylin zaczął przyglądać się Słońcu.

Chwilami różową tarczą przesłaniała mgła, a wówczas Słońce stawało się wyraźniejsze i aż czerwone. Żylin spojrzał w dół, pod nogi, i dostrzegł na platformie swój niewyraźny, różowy cień.

— Spójrz, Iwanie — odezwał się głos Bykowa. — W dół spójrz, w dół!

Żylin spojrzał we wskazanym kierunku. Głęboko w dole, z gładkiej brązowej płaszczyzny wypłynął, jak dziwaczne widmo, potężny, białawy kłąb, przypominający potworny grzyb. Powoli zaczął się rozciągać wszerz, na jego powierzchni można było dojrzeć ruchliwy niczym kłębowisko żmij, falisty deseń.

— Protuberaniec egzosferyczny — rzekł Bykow. — Zdaje się, że to wielka rzadkość. A niech to diabli, trzeba by było pokazać to chłopakom.

Miał na myśli planetologów. Raptem grzyb rozświetlił się od wewnątrz drżącym, liliowym światłem.

— Ech, ty… — westchnął mimowolnie Żylin.

— Popuszczaj linę — rzekł Bykow.

Żylin popuścił jeszcze trochę liny, nie odrywając wzroku od dziwnego zjawiska. Z początku wydawało się, że „Tachmasib” leci wprost na ten dziwaczny obłok, ale już po chwili Żylin zorientował się, że statek minie go z lewej strony w sporej odległości. Protuberaniec oderwał się od brązowej powierzchni i popłynął w różową mgłę, ciągnąc za sobą zlepiony ogon żółtych, przezroczystych nici. W niciach zapaliła się i szybko zgasła liliowa łuna. Protuberaniec rozpłynął się w różowym świetle.

Bykow pracował długo i wytrwale. Parokrotnie wracał na platformę, odpoczywał trochę i znów schodził, obierając za każdym razem nowy kierunek. Gdy wrócił po raz trzeci, miał już tylko jeden tester.

— Wypadł mi — rzekł krótko.

Żylin cierpliwie popuszczał i ściągał linę, wspierając się stopą o poręcz. W tej postawie zachowywał równowagę i mógł rozglądać się dookoła. Ale nigdzie nie dostrzegał żadnych zmian. Dopiero gdy kapitan wrócił po raz szósty i powiedział: „No dosyć. Chodźmy” Żylinowi przemknęło nagle przez myśl, że ruda, zamglona ściana po lewej — chmury nad powierzchnią Jowisza — wyraźnie się zbliżyła.

W kabinie nawigacyjnej panował porządek. Michaił Antonowicz wymiótł odłamki i siedział teraz na zwykłym miejscu nastroszony, w futrzanej kurtce naciągniętej na kombinezon. Z jego ust wydobywały się obłoczki pary — w kabinie było chłodno. Bykow usiadł w fotelu,

oparłszy ręce na kolanach bacznie przyglądał się wpierw nawigatorowi, a potem Żylinowi. Nawigator i Żylin milczeli wyczekująco.

— Załatałeś dziury? — zapytał nawigatora kapitan. Michaił Antonowicz kilkakrotnie kiwnął głową.

— Jest szansa — rzekł Bykow.

Michaił Antonowicz wyprostował się i głośno wciągnął powietrze do płuc. Żylin z przejęcia przełknął ślinę.

— Jest szansa — powtórzył Bykow — Ale bardzo znikoma. I w zasadzie nierealna.

— No gadaj, Aloszeńka — poprosił cicho nawigator.

— Zaraz powiem. — Bykow zakaszlał. — Szesnaście procent zwierciadła nie nadaje się do niczego. Chodzi więc o to, czy możemy wykorzystać pozostałą powierzchnię zwierciadła, to znaczy osiemdziesiąt cztery procent? Nawet mniej niż osiemdziesiąt cztery, ponieważ jakieś dziesięć procent powierzchni znajduje się poza kontrolą— został zniszczony system komórek kontrolnych.

Nawigator i Żylin trwali w milczeniu, wyciągając szyje.

— Możemy — odpowiedział na postawione przez siebie pytanie Bykow. — W każdym razie możemy spróbować. Ogniskową spalania plazmy należy przemieścić tak, by skompensować asymetrię uszkodzonego zwierciadła.

— To jasne — rzekł Żylin drżącym głosem. Bykow spojrzał na niego.

To nasza ostatnia szansa. Ja z Iwanem zajmę się przestrojeniem pułapek magnetycznych. Iwan z powodzeniem może pracować. A ty, Misza, obliczysz nam nowe położenie ogniskowej spalania z uwzględnieniem schematu uszkodzeń. Schemat zaraz dostaniesz. To szaleństwo, ale taka jest nasza jedyna szansa.

Spoglądał na nawigatora i gdy Michaił Antonowicz podniósł głowę, ich wzrok się spotkał. Obaj zrozumieli się doskonale i w lot. Tak, mogą nie zdążyć. Tam w dole, w warunkach potwornego ciśnienia korozja zaczyna zżerać kadłub statku i statek może się rozpuścić jak kostka cukru w gorącej wodzie, zanim zdążą zakończyć pracę. I nie można nawet o tym marzyć, by w zupełności skompensować asymetrię. I wreszcie, że nikt nigdy nie próbował prowadzić statku z taką kompensacją na silniku osłabionym co najmniej półtorakrotnie.

— To nasza jedyna szansa — podkreślił z naciskiem Bykow.

— Zrobi się, Loszeńka — obiecał Michaił Antonowicz. — Obliczyć nową ogniskową to proste. Zrobi się.

— Zaraz dam ci schemat martwych fragmentów — powtórzył Bykow. — Musimy się bardzo śpieszyć. Wkrótce nastąpi przeciążenie i wówczas niezwykle trudno będzie pracować. A jeśli spadniemy bardzo głęboko, włączenie silnika stanie się niebezpiecznie, gdyż może spowodować reakcję łańcuchową w stężonym wodorze. — Pomyślał jeszcze chwilę i dodał: — Wtedy zamienimy się w gaz.

To jasne — powiedział Żylin. Palił się do roboty, chciał się za nią zabrać już, natychmiast.

— Schemat, Loszeńka, schemat — zapiszczał cienkim głosem Michaił Antonowicz, wyciągając dłoń o krótkich palcach.

Na tablicy pulpitu awaryjnego zamigotały trzy kolorowe światełka.

— No tak — stwierdził Michaił Antonowicz. — W rakietach awaryjnych kończy się paliwo.

Gwizdać na to — powiedział, wstając Bykow.


  1. Sigma-tester — urządzenie przenośne do kontroli zwierciadła parabolicznego na statku fotonowym