124648.fb2 Lot na Amaltee, Stazysci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

Lot na Amaltee, Stazysci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

Rozdział 3Ludzie w otchłani1. Planetolodzy zabawiają się, a nawigator zostaje przyłapany na przemycie

— Ładuj — rzekł Jurkowski.

Wisiał właśnie przy peryskopie z twarzą przyciśniętą do zamszowego wizjera okularu. Wisiał w pozycji poziomej, brzuchem w dół, z nogami i rękami rozrzuconymi szeroko, a obok niego w powietrzu pływał gruby dziennik obserwacji oraz wieczne pióro. Molliar zręcznie odsunął pokrywę komory, wyciągnął ze stojaka pojemnik z bombosondami i, podpychając go z góry i z dołu, z wysiłkiem umieścił w prostokątnym otworze komory nabojowej. Pojemnik powoli i cicho wśliznął się na miejsce. Molliar zaryglował pokrywę i szczęknął zamkiem.

— Gotowe, Waldemar — powiedział.

Molliar w warunkach nieważkości trzymał się świetnie. Co prawda, czynił niekiedy gwałtowne i nieostrożne ruchy i zawisał pod sufitem, tak że trzeba go było ściągać w dół. Od czasu do czasu chwytały go również mdłości, ale jak na nowicjusza, który po raz pierwszy trafił w stan nieważkości, trzymał się dobrze.

— Gotowe — rzekł Dauge, obsługujący spektrograf egzosferyczny.

— Pal! — zakomenderował Jurkowski.

Dauge nacisnął cyngiel. Du-du-du-du — zadudniło głucho w komorze, a równocześnie tik-tik-tik — zaterkotał zamek spektrografu. Jurkowski widział przez peryskop, jak w pomarańczowej mgle, przez którą przedzierał się w tej chwili „Tachmasib”, wybuchały jeden po drugim i szybko niosły się w górę białe kłębki płomieni. Dwadzieścia rozbłysków, dwadzieścia wybuchów bombosond, powodujących promieniowanie mezonów.

— W-wspaniale — szepnął Jurkowski.

Na zewnątrz rosło ciśnienie. Bombosondy rwały się coraz bliżej. Spadanie ich było hamowane bardzo silnie.

Dauge spoglądając na przyrządy pomiarowe spektroanalizatora, mówił głośno do dyktafonu:

— Wodór molekularny — osiemdziesiąt jeden, trzydzieści pięć, hel — siedem, jedenaście, metan — cztery, szesnaście, amoniak — jeden, zero, jeden… Prążek niezidentyfikowany wzmacnia się… Mówiłem im: zainstalujcie automat do przekazywania pomiarów, tak przecież nie można…

— S-spadamy — rzekł Jurkowski. — Strasznie s-spadamy… — M-metanu już ledwie cz-cztery…

Dauge obracając się, odczytywał z wielką wprawą dane z przyrządów pomiarowych.

— Jak dotychczas wszystko się zgadza z Kangrenem — powiedział. — Proszę, batymetr już nie działa. Ciśnienie — trzysta atmosfer. Dalej nie będziemy już mogli mierzyć.

— Dobra — przerwał mu Jurkowski. — Ładuj.

— A czy warto? — odparł Dauge. — Batymetr wysiadł. Synchronizacja została naruszona.

— Spróbujemy jednak — naciskał Jurkowski. — Ł-ładuj. Obejrzał się na Molliara. Ten wolniutko kołysał się pod sufitem,

uśmiechając się smętnie.

— Ściągnij go, Grisza — poprosił Jurkowski, Dauge wspiął się, chwycił Molliara za nogę i ściągnął w dół.

— Charles — powiedział wyrozumiale — nie można robić tak gwałtownych ruchów. Zaczepcie się czubkami butów, o tutaj, i trzymajcie się.

Molliar ciężko westchnął i odryglował pokrywę komory. Pusty Pojemnik wyskoczył z komory nabojowej, uderzył go w pierś i posoli przesunął się w stronę Jurkowskiego. Ten się odchylił.

— O, znowu! — rzekł Molliar tonem winowajcy. — Przepraszam, Waldemar. Och, ten nieważkość!

— Ł-ładuj, ładuj — pospieszał go Jurkowski.

— Słońce — oznajmił nagle Dauge.

Jurkowski przypadł do peryskopu. W pomarańczowej mgle ukazała się na kilka sekund niewyraźna czerwona tarcza.

— To już ostatni raz. — Dauge zakaszlał.

— Już trzy razy mówiliście „ostami raz” — stwierdził Molliar, ryglując pokrywę, po czym pochylił się, by sprawdzić zamek. — Żegnaj Słońce, jak mawiał kapitan Nemo. Ale okazało się, że nie ostatni raz. Gotowe, Waldemar.

— Też gotowe — rzekł Dauge. — Może nam się jednak uda zakotwiczyć?

Do kabiny planetologów wszedł Bykow, szczękając po podłodze magnetycznymi podkowami.

— Kończycie pracę — odezwał się ponurym głosem.

— D-dlaczego? — zapytał Jurkowski, zwracając się do niego.

— Zbyt wielkie ciśnienie za burtą. Jeszcze pół godziny i wasze bomby będą się rwały tu, w kabinie.

— P-pal — rzucił pospieszną komendę Jurkowski.

Dauge wahał się przez moment, nacisnął jednak cyngiel. Bykow zaczekał, aż przegrzmiało du-du-du w komorze wyrzutni.

— No, już dosyć — powiedział. — Pozatykać wszystkie otwory w aparaturze. Tę sztukę — wskazał na komorę wyrzutni — zaryglować i to na fest.

— A o-obserwacje przez p-peryskop można jeszcze p-prowadzić? — zapytał Jurkowski.

— Można — odparł Bykow. — Bawcie się, jeśli chcecie. Odwrócił się i wyszedł.

— No proszę — rzekł Dauge. — Wiedziałem od razu. Ni cholery nie wyszło. Nie ma synchronizacji.

Wyłączył aparaturę i zaczął wyciągać szpulę z dyktafonu.

— Jo-ohanyczu — zwrócił się Jurkowski do Daugego — m-myślę, że Aleksiej coś wykombinował, jak sądzisz?

— Nie wiem — odparł Dauge i spojrzał na niego. — Z czego to wnosisz?

— Ma t-takąj-jakąś gębę — powiedział Jurkowski. — Ja go z-znam. Przez dłuższą chwilę wszyscy trwali w milczeniu, tylko Molliar wzdychał głęboko, zbierało mu się na mdłości. Potem odezwał się Dauge:

— Jeść mi się chce. Co z zupą, Charles? Rozlaliście zupę, a my tu głodni. Kto dziś jest dyżurnym, Charles?

— Ja — odpowiedział Charles. Na myśl o jedzeniu zaczęło go mdlić jeszcze bardziej. Jednak przemógł się: — Pójdę i zgotuję nową zupę.

— Słońce! — krzyknął Jurkowski.

Dauge przywarł podbitym okiem do okularu wizjera.

— No widzicie — rzekł Molliar. — Znów Słońce.

— To nie Słońce — zaprzeczył Dauge.

— T-tak — powiedział Jurkowski. — To chyba nie Słońce. Daleka kula światła w jasnobrązowej mgle bladła, wzdymała

się i rozpływała w szare plamy, aż wreszcie zniknęła zupełnie. Jurkowski patrzył zaciskając zęby, aż w skroniach mu łupało. Żegnaj, Słońce, pomyślał sobie. Żegnaj, Słońce.

— Jeść mi się chce — złościł się Dauge. — Chodźmy do kambuza, Charles.

Odbił się z wprawą od ściany, podpłynął ku drzwiom i otworzył je. Molliar także się odepchnął i uderzył głową w gzyms. Dauge złapał go za rękę o rozczapierzonych palcach i wyciągnął na korytarz. Jurkowski słyszał, jak Johanycz zwrócił się do radiooptyka z pytaniem:

— No, jak zdrowie, doskonal-je?

— Doskonal-je, chociaż żyć tu trudno — odrzekł Molliar.

— To nic — pocieszył go Dauge. — Wkrótce się przyzwyczaicie.

To nic, pomyślał Jurkowski, wkrótce wszystko się skończy. Spojrzał przez peryskop. Widać było, jak w górze, skąd spadał planetolot, zagęszcza się brązowy tuman, a w dole z niesłychanych głębi, z bezdennych głębi wodorowej przepaści prześwitywało dziwne różowe światło. Wówczas Jurkowski zamknął oczy. Żyć, pomyślał. Żyć jak najdłużej. Żyć wiecznie. Wczepił obie ręce we włosy i mocno zacisnął powieki. Stracić wzrok, słuch, oniemieć, ale żyć. Byle czuć Słońce i wiatr, a obok obecność przyjaciela. Ból, niemoc, żal. Tak jak teraz.

Z całej siły szarpnął rękami za włosy. Niech będzie tak, jak teraz, byle zawsze tak było. Raptem usłyszał, że sapie głośno i oprzytomniał. Uczucie dzikiego, straszliwego przerażenia i rozpaczy zniknęło. Przeżywał już podobne chwile — dwanaście lat temu na Marsie, dziesięć lat temu na Golkondzie, a dwa lata temu znów na Marsie. Szalony przypływ pragnienia — żyć za wszelką cenę — pragnienia nirocznego i tak odwiecznego jak sama protoplazma. Jakby zapadł na chwilę w malignę. Ale to mija. Trzeba to umieć znieść jak ból. I natychmiast zająć się czymś konkretnym. Loszka kazał zabezpieczyć otwory w aparaturze.

Odjął dłonie od twarzy, otworzył oczy i spostrzegł, że siedzi na podłodze. Spadanie „Tachmasiba” zostało przyhamowane, rzeczy z powrotem nabierały wagi.

Jurkowski podszedł do małego pulpitu i pozatykał w osłonie gondoli wszystkie otwory, w które wstawiało się czujniki przyrządów. Następnie starannie zaryglował komorę wyrzutni, zebrał porozrzucane pojemniki po bombosondach i ułożył je porządnie w stojakach. Zajrzał jeszcze w peryskop i wydało mu się — chyba tak było rzeczywiście — że mgła w górze zgęstniała, a różowa jasność w dole przybrała na sile. Pomyślał sobie, że na taką głębokość w atmosferę Jowisza nie przeniknął jeszcze żaden człowiek, może tylko sławnej pamięci Sierioża Pietruszewski, ale i on prawdopodobnie zginaj wcześniej przy wybuchu statku. Miał także rozbite zwierciadło.

Jurkowski wyszedł na korytarz i skierował się do kajuty ogólnej, zaglądając po drodze kolejno do wszystkich kajut. „Tachmasib” jeszcze spadał, chociaż z każdą minutą wolniej, i Jurkowski szedł na palcach, jak gdyby pod wodą, balansując rękami i od czasu do czasu mimowolnie podskakując.

W opustoszałym korytarzu nagle zabrzmiał stłumiony krzyk Molliara, podobny do zawołania bojowego: „Jak zdrowie, Gregoire, doskonal-je?”. Widocznie Daugemu udało się wprawić radiooptyka w zwykły nastrój. Odpowiedzi Gregoire’a Jurkowski nie słyszał, „Doskonal-je” — bąknął pod nosem, nie zauważając nawet, że się niejaka. Mimo wszystko, doskonale.

Zajrzał do kajuty Michaiła Antonowicza. W kajucie było ciemno i unosił się tu dziwny aromat. Jurkowski wszedł i zapalił światło. Pośrodku pokoju poniewierała się rozdarta na strzępy walizka. Jurkowski nigdy dotychczas nie widział walizki w takim stanie. Mogłaby tak wyglądać, gdyby wybuchła w niej któraś z bombosond. Matowy sufit i ściany kajuty były zachlapane czymś śliskim i brązowym. Od tych plam biła ostra, smakowita woń. Midie z przyprawami korzennymi, odgadł od razu Jurkowski. Sam bardzo lubił midie z przyprawami, niestety, były one stanowczo zakazane jako pożywienie dla kosmonautów. Obejrzał się wokół i dostrzegł tuż nad drzwiami lśniącą czarną plamę — dziurę po uderzeniu meteorytu. W gondoli przeznaczonej dla ludzi wszystkie kabiny były hermetyczne. W razie uderzenia meteorytu dopływ powietrza do nich zostawał automatycznie wstrzymany aż do chwili, gdy smołoplast — lepka i gęsta substancja stanowiąca warstwę kadłuba — zaciągnął szczelnie dziury. Wszystko trwa nie więcej niż sekundę, dwie, ale w tym czasie ciśnienie w kabinie może poważnie spaść. Nie jest to zbyt groźne dla człowieka, ale śmiertelne dla przemycanych konserw. Puszki po prostu wybuchają. Szczególnie zaś konserwy z przyprawami aromatycznymi. Przemyt, pomyślał Jurkowski. Stary łakomczuchu! No, kapitan da ci szkołę. Bykow nie toleruje przemytu.

Jurkowski jeszcze raz rozejrzał się po kajucie i zauważył, że czarna plama dziury srebrzy się z lekka. Aha, pomyślał, ktoś zametalizował już dziury. Słusznie, gdyż w przeciwnym razie pod takim ciśnieniem uszczelki ze smołoplastu wcisnęłoby do środka. Jurkowski zgasił światło i wrócił na korytarz. W tej chwili zdał sobie sprawę, że jest zmęczony, całe ciało ciążyło jak nalane ołowiem. O, niech to diabli, jak się rozkleiłem! pomyślał i nagle poczuł, że taśma, na której był zawieszony mikrofon, wpija mu się w szyję. Zrozumiał,

0 co chodzi. Lot się kończył. Za kilka minut siła ciężkości zwiększy się dwukrotnie i nad głową będzie dziesięć tysięcy kilometrów zagęszczonego wodoru, a pod nogami sześćdziesiąt tysięcy kilometrów bardzo gęstego, ciekłego i zestalonego wodoru. Każdy kilogram ciała będzie ważył dwa kilogramy albo i więcej. Biedny Charles, pomyślał Jurkowski. Biedny Misza.

— Waldemar! — zawołał za jego plecami Molliar. — Waldemar, pomóżcie nam wieźć zupę. Coś bardzo ciężka ta zupa.

Jurkowski obejrzał się za siebie. Dauge i Molliar, czerwoni i spoceni, ciągnęli przez wejście do kambuza chwiejący się stolik na kółkach. Na stoliku dymiły z lekka trzy rondle. Jurkowski ruszył ku nim i nagle poczuł, że mu się zrobiło ciężko. Molliar zawołał cicho „ach” i usiadł na podłodze. „Tachmasib” zatrzymał się. „Tachmasib” przybył wraz z załogą, pasażerami i ładunkiem na swą końcową stację.