124648.fb2
— Kto gotował ten obiad? — zapytał Bykow.
Kolejno obrzucił wszystkich wzrokiem, po czym znów spojrzał na rondle. Michaił Antonowicz oddychając ciężko, ze świstem zwalił się piersią na stół. Twarz miał czerwoną i obrzmiałą.
— Ja — rzekł nieśmiało Molliar. — A o co chodzi? — zapytał Dauge.
Wszyscy mówili ochryple, z wyraźnym trudem wyrzucając z siebie słowa. Molliar skrzywił się w uśmiechu i położył na wznak na kanapie. Zrobiło mu się niedobrze. „Tachmasib już przestał spadać i siła ciężkości stawała się nie do zniesienia. Bykow popatrzył na Molliara.
— Ten obiad was zabije — rzekł. — Zjecie i więcej już nie wstaniecie. Zmiażdży was, rozumiecie?
— O, niech to diabli! — odezwał się zgnębiony Dauge. — Zapomniałem o sile ciężkości.
Molliar leżał z zamkniętymi oczami i ciężko oddychał. Usta miał szeroko otwarte.
— Zjemy trochę bulionu — oświadczył Bykow. — I to wszystko. Więcej ani odrobiny. — Spojrzał na Michaiła Antonowicza i skrzywił się w niedobrym uśmiechu. — Ani odrobiny — powtórzył.
Jurkowski wziął łyżkę wazową i zaczął nalewać bulion do talerzy.
— Ciężki obiad — ocenił.
— Pachnie smakowicie — powiedział Michaił Antonowicz. — Może jednak dolejesz mi jeszcze odrobinkę, Wołodieńka?
— Starczy — rzekł ostro Bykow.
Jadł bulion powoli, trzymając łyżkę po dziecinnemu w zaciśniętej pięści umazanej smarem grafitowym. Wszyscy jedli w milczeniu. Molliar podniósł się z trudem i znów opadł.
— Nie mogę — rzekł. — Darujcie, ale nie mogę. Bykow odłożył łyżkę i wstał.
— Wszystkim pasażerom polecam położyć się w amortyzatorach
— powiedział. Dauge przecząco pokręcił głową. — Jak sobie chcecie. Ale Molliara bezwzględnie położyć do amortyzatora.
— Dobra — rzekł Jurkowski.
Dauge wziął talerz, usiadł na kanapie obok Molliara i zaczął go karmić łyżką jak chorego. Molliar głośno łykał bulion, nie otwierając oczu.
— A gdzie Iwan? — zapytał Jurkowski.
— Na wachcie — odrzekł Bykow.
Wziął rondel z resztkami zupy i ruszył w stronę luku, stąpając ciężko na sztywnych nogach. Jurkowski z zaciśniętymi ustami spoglądał na jego przygarbione plecy.
— No, dosyć, chłopcy — westchnął żałośnie Michaił Antonowicz.
— Zaczynam się odchudzać. Tak przecież nie można. Teraz strach pomyśleć, ważę ponad dwieście kilo z hakiem. A będzie jeszcze gorzej. Wciąż jeszcze trochę spadamy.
Odchylił się do tyłu na oparcie fotela i złożył obrzmiałe dłonie na brzuchu. Potem trochę się jeszcze powiercił, położył ręce na boczne oparcie i prawie natychmiast zasnął.
— Śpi, grubas — oznajmił Dauge, spoglądając na niego. — Statek ginie, a nawigator kima. No, zjedz jeszcze łyżeczkę, Charles. Za tatę. No tak. A teraz za mamę.
— Nie mogę, darujcie — wymamrotał Molliar. — Nie mogę. Położę się. — Położył się i zaczął coś bredzić po francusku.
Dauge odstawił talerz na stół.
— Michaił — zawołał cicho. — Misza. Michaił Antonowicz chrapał głośno.
— Z-zaraz go ob-budzę — rzekł Jurkowski. — Michaił — odezwał się przymilnie — m-midie. M-midie z przyprawami.
Krutikow wzdrygnął się i przebudził.
— Co? — wymamrotał. — Co?
— Nieczyste s-sumienie — rzekł Jurkowski.
Dauge spojrzał na nawigatora badawczym wzrokiem.
— Co wy tam wyprawiacie w swojej kabinie? — powiedział. Michaił Antonowicz zamrugał zaczerwienionymi powiekami,
potem zaczął się mościć w fotelu i próbował wstać, ledwo słyszalnie szepcząc:
— Ach, zapomniałem na amen…
— Siedź — powiedział Dauge.
— No w-więc, co w tej k-kabinie w-wyprawiacie? — I po kie licho?
— Nic szczególnego — zwierzył się Michaił Antonowicz i spojrzał na luk do kabiny. — Naprawdę nic takiego, chłopcy, tylko tak…
— M-misza — nie dowierzał Jurkowski — p-przecież widzimy, że k-kapitan coś tam sobie w-wykombinował.
— Gadaj, grubasie — rozzłościł się Dauge. Nawigator znów próbował wstać.
— S-siedź — rzucił Jurkowski bezlitośnie. — Midie. Z przyprawami. Gadaj.
Michaił Antonowicz poczerwieniał jak burak.
— Nie jesteśmy dziećmi — rzekł Dauge. — Nieraz już zaglądaliśmy śmierci w oczy. Po kie licho robicie jakieś sekrety?
— Jest szansa — ledwie słyszalnie wymamrotał nawigator.
— Szansa jest zawsze — odpalił Dauge. — Gadaj konkretnie.
— Znikoma szansa — rzekł Michaił Antonowicz. — Ale prawda, czas już na mnie.
— Co oni tam robią? — zapytał Dauge. — Loszka i Iwan? Michaił Antonowicz popatrzył smutno na luk do kabiny.
— Bykow nie chce wam mówić — szepnął. — Nie chce niepotrzebnie rozpalać w was nadziei, Aleksiej ma nadzieję wyrwać się stąd. Oni tam przemontowują system pułapek magnetycznych… I dajcie mi spokój, proszę! — wrzasnął przeraźliwie piskliwym głosem, jakoś zdołał się podnieść i podreptał do kabiny.
— Mon Dieu — szepnął Molliar i znów położył się na wznak.
— A wszystko to bzdury, mielenie jęzorem — rzekł Dauge. — Oczywiście, Bykow nie potrafi siedzieć z założonymi rękami, nawet gdy kostucha sięga do gardła. Chodźmy. Chodźmy, Charles, położymy was do amortyzatora. Rozkaz kapitana.
Wzięli Molliara pod ręce z obu stron, dźwignęli z kanapy i wyprowadzili na korytarz. Głowa Molliara chwiała się na boki.
— Mon Dieu — mamrotał Molliar. — Darujcie. Ja kosmonauta bardzo kiepski. Ja tylko zwyczajny radiooptyk.
Bardzo trudno było im iść i dźwigać Molliara, ale mimo to planetolodzy dobrnęli do jego kajuty i ułożyli radiooptyka w amortyzatorze. Maleńki, bezsilny, ciężko dyszący, o zsiniałej twarzy leżał w długiej, o wiele za dużej jak na jego wzrost, skrzyni.
— Zaraz będzie wam lepiej, Charles — pocieszał go Dauge. Jurkowski kiwnął w milczeniu głową i natychmiast skrzywił się
czując ból w kręgosłupie.
— P-poleżcie sobie, o-odpocznijcie — rzekł.
— Doskonal-je — odparł Molliar. — Dziękuję, towarzysze. Dauge zamknął wieko i postukał. Molliar odstukał mu w odpowiedzi.
— No, dobrze — rzekł Dauge. — Teraz przydałyby się nam skafandry przeciwko przeciążeniom…
Jurkowski skierował się ku wyjściu. Na statku znajdowały się tylko trzy skafandry tego typu z przeznaczeniem dla załogi. W warunkach przeciążenia pasażerowie powinni byli znajdować się w amortyzatorach.
Planetolodzy obeszli wszystkie kajuty i pozbierali wszystkie koce oraz poduszki. W kabinie obserwacyjnej długo mościli się przed peryskopami, obłożyli się wszystkim miękkim, co mieli, a potem położyli się i przez pewien czas trwali w milczeniu. Trudno było oddychać. Mieli wrażenie, że na piersi każdego z nich legł wielokilogramowy ciężar.
— P-pamiętam, jak na studiach p-przechodziliśmy próby w-wielkich przeciążeń — rzekł Jurkowski. — T-trzeba było zrzucać w-wagę.
— Tak — przypomniał sobie Dauge. — Aha, całkiem bym zapomniał. Co to za bzdury z tymi midiami i przyprawami?
— D-dobra rzecz, co? — rzekł Jurkowski. — Nasz nawigator w-wiózł w tajemnicy przed kapitanem k-kilka puszek i one mu wybuchły w w-walizce.
— Tak? — zdumiał się Dauge. — Znowu? A to łakomczuch. I w dodatku przemytnik! Jego szczęście, że Bykow ma teraz głowę zaprzątniętą czym innym.
— B-bykow z pewnością n-nic j-jeszcze n-nie wie — odrzekł Jurkowski.
I nigdy się nie dowie, pomyślał w duchu. Obaj milczeli przez chwilę, potem Dauge wziął dziennik obserwacji i zaczął go przeglądać. Sprawdzili niektóre dane pomiarów, potem zaczęli dyskutować na temat ataku meteorytów. Dauge uważał, że to jakiś przypadkowy rój. Jurkowski twierdził natomiast, że to był pierścień.
— Pierścień wokół Jowisza? — rzekł z powątpiewaniem Dauge.
— Tak — odparł Jurkowski. — Już dawno to przypuszczałem. A teraz przekonałem się.
— Nie — upierał się Dauge. — Jednak to nie pierścień. To tylko półpierścień.
— Niech będzie półpierścień — zgodził się Jurkowski.
— Kangren to tęga głowa — rzekł Dauge. — Obliczenia jego okazały się nadzwyczaj ścisłe.
— Niezupełnie — odparł Jurkowski.
— A to dlaczego? — zdziwił się Dauge.
— Dlatego, że wzrost temperatury jest o wiele powolniejszy — wyjaśnił Jurkowski.
— To jest światło wewnętrzne typu nieklasycznego — zaoponował Dauge.
— Właśnie, nieklasycznego — rzekł Jurkowski.
— Kangren nie mógł tego przewidzieć — powiedział Dauge.
— Musiał przewidzieć — odparł Jurkowski. — Na ten temat toczą się spory już od stu lat, musiał to przewidzieć.
— Wstyd ci po prostu — powiedział Dauge. — Tak się wykłócałeś z Kangrenem w Dublinie i teraz ci wstyd.
— Och, ty bałwanie — rzekł Jurkowski. — Przecież brałem pod uwagę efekty nieklasyczne.
— To wiem — odparł Dauge.
— No więc, jeśli wiesz — dociął mu Jurkowski — to nie gadaj głupstw.
— Nie wrzeszcz na mnie — rzekł Dauge. — To nie są głupstwa. Efekty nieklasyczne przewidziałeś, a sam widzisz, co to jest warte.
— To ty widzisz, co to jest warte — rozsierdził się Jurkowski. — Widzę, że nie czytałeś mojej ostatniej pracy.
— Dobra — łagodził Dauge — nie złość się. Plecy mi spuchły.
— Mnie też — powiedział Jurkowski, po czym przewrócił się na brzuch i stanął na czworakach. Nie było to łatwe. Teraz doczołgał się do peryskopu i zajrzał. — P-popatrz-trz — rzekł.
Patrzyli przez peryskopy. „Tachmasib” pływał w pustkowiu wypełnionym różowym światłem. Nie było widać ani jednego przedmiotu, nigdzie żadnego poruszenia, niczego co mogłoby zatrzymać wzrok. Tylko równomierne różowe światło. Zdawało się im, że patrzą wprost na fluoryzujący ekran. Po dłuższej chwili milczenia Jurkowski rzekł:
— Nudy.
Poprawił poduszki i znów położył się na wznak.
— Nikt jeszcze tego nie widział — powiedział Dauge. — To świecenie wodoru w stanie stałym.
— T-takie o-obserwacje — rzekł Jurkowski — nie są warte z-złamanego szeląga. Może podłączymy do p-peryskopu s-spektrograf?
— Bzdury — odparł Dauge, ledwie poruszając wargami. Opuścił się na poduszki i również położył się na wznak. — Szkoda — powiedział — przecież nikt jeszcze nigdy tego nie widział.
— J-jak nieznośna jest t-taka bezczynność — rzekł Jurkowski znudzony.
Dauge nagle dźwignął się, wsparł na łokciu i pochylił głową, nasłuchując.
— Co ci jest? — zapytał Jurkowski.
— Cicho — odrzekł Dauge. — Posłuchaj.
Jurkowski zaczął nasłuchiwać. Skądś dolatywał huk, który to narastał falami, to znów przycichał jak buczenie gigantycznego trzmiela. Huk zmienił się w pomruk, dolatywał jeszcze skądś z góry, aż ucichł.
— Co to? — zapytał Dauge.
— Nie wiem — odparł Jurkowski półgłosem i usiadł. — A może to silnik?
— Nie, to stąd — Dauge wskazał ręką peryskop. — Ano… — Znów zaczął nasłuchiwać, bo znów do jego uszu doleciał narastający huk.
— Trzeba zobaczyć — rzekł Dauge. Gigantyczny trzmiel umilkł, ale po sekundzie zahuczał znowu. Dauge dźwignął się na kolana j wetknął twarz w wizjer peryskopu. — Spójrz! — zawołał.
Jurkowski podpełzł do peryskopu.
— Spójrz, jakie to wspaniałe! — wołał Dauge.
W żółtoróżowej otchłani pojawiały się olbrzymie, tęczowe kule. Przypominały bańki mydlane i mieniły się zielono, niebiesko i czerwono. Było to bardzo piękne i całkiem niepojęte. Kule wzbijały się z przepaści z niskim nasilającym hukiem, szybko przemieszczały się, znikając z pola widzenia. Miały różną wielkość, więc Dauge uczepił się kurczowo zębatego koła dalmierza. Jedna kula, wyjątkowo wielka i rozkołysana, przemknęła całkiem niedaleko. Na moment kabinę obserwacyjną wypełnił przeraźliwie niski, dokuczliwy huk i planetolot lekko się zakołysał.
— Hej tam, w obserwatorium — rozległ się w megafonie głos Bykowa. — Co się dzieje za burtą?
— Coś niesłychanie dziwacznego — odpowiedział Jurkowski, pochylając twarz nad mikrofonem.
— Co takiego? — zapytał Bykow.
— J-jakieś bańki — wyjaśnił Jurkowski.
— To i sam widzę — odburknął Bykow i umilkł.
— Nie jest to zestalony wodór — powiedział Jurkowski, prawie się nie zacinając.
Bańki zniknęły.
— No tak — rzekł Dauge. — Średnice. Pięćset, dziewięćset i trzy tysiące trzysta metrów. Jeśli oczywiście perspektywa nie jest tu wypaczona. Więcej nie zdążyłem. Co to może być takiego?
W różowej pustce przemknęły jeszcze dwie takie bańki. Rozległ się narastający, gruby, basowy huk, który zaraz ucichł.
— M-maszyna p-planety p-pracuje — rzekł Jurkowski. — I my nigdy nie będziemy wiedzieli, co się tam dzieje…
— Bańki w gazie — powiedział Dauge. — Jakiż to może być gaz — gęstość j ak benzyny…
Dauge odwrócił się. W otwartych drzwiach na progu siedział Molliar, przytulony skronią do framugi. Skóra twarzy z powodu przeciążenia obwisła mu aż na podbródek. Czoło miał białe, a szyję nalaną purpurą.
— To ja — odezwał się Molliar.
Przewrócił się na brzuch i doczołgał na swoje stanowisko przy komorze wyrzutni. Planetolodzy przyglądali mu się w milczeniu, potem Dauge wstał i wziąwszy dwie poduszki, swoją i Jurkowskiego, pomógł Molliarowi ułożyć się. wygodnie. Wszyscy milczeli.
— Stlasznie nudno — przemówił wreszcie Molliar. — Nie mogą: sam wytrzymać. Chciałoby się porozmawiać — mówił radiooptyk, potwornie kalecząc rosyjski.
— Bardzo nam będzie miło, Charles — rzekł Dauge zupełnie szczerze. — Nam też się nudzi i cały czas sobie rozmawiamy.
Molliar spróbował usiąść, ale się rozmyślił, położył się znów i oddychając z trudem spoglądał w sufit.
— A jak zdrowie, Charles? — zainteresował się Jurkowski.
— Zdrowie doskonal-je — odrzekł Molliar z wymuszonym uśmiechem. — Tylko życia już niewiele.
Dauge również się położył i wbił wzrok w sufit. Niewiele, pomyślał sobie, dużo mniej, niż by się pragnęło. Zaklął półgłosem po łotewsku.
— Co? — zapytał Molliar.
— Zaklął sobie — objaśnił Jurkowski. Molliar nagle podniósł głos:
— Drodzy przyjaciele!
W tym momencie planetolodzy jak na komendę odwrócili się ku niemu.
— Drodzy przyjaciele! — powtórzył Molliar. — Co mam począć’ Wy jesteście doświadczonymi kosmonautami! Wspaniałymi ludźmi, bohaterami. Tak, bohaterami! Mon Dieu! Częściej patrzyliście śmierci w oczy, niż ja spoglądałem w oczy dziewcząt. — Z żali pokiwał głową. — Zupełnie brak mi doświadczenia. Strach mnie ogarnia i teraz mam ochotę dużo mówić, ale teraz koniec już blisko i nie wiem, co powiedzieć. Tak, tak, nie wiem, co wam teraz powiedzieć
Patrzył na Daugego i Jurkowskiego błyszczącymi oczami. Dau-gemu wyrwało się niezręcznie: „Do diabła” — i zaraz obejrzał się na Jurkowskiego. Jurkowski leżał z rękami założonymi pod głowę i spode łba spoglądał na Molliara.
— Do diabła — rzekł Dauge. — Zapomniałem już o rym.
— Ch-chcecie, m-mogę wam opowiedzieć, j-jak p-pewnego razu; ch-chcieli mi am-mputować n-nogę — wyjąkał Jurkowski.
— Dobra — rozweselił się Dauge. — A potem Charles opowie nam także coś wesołego…
— Ach, wy wciąż sobie żartujecie — odparł Molliar.
— Można by też coś zaśpiewać — zaproponował Dauge. — Gdzieś czytałem o tym. Zaśpiewacie nam, Charles?
— Ach — westchnął Charles. — Zupełnie się rozkleiłem.
— A skądże! — zaprotestował Dauge. — Trzymacie się wspaniale, Charles. A to najważniejsze. Charles trzyma się wspaniale, prawda, Wołodia?
— O-oczywiścłe — przyznał mu rację Jurkowski. — W-wspaniale.
— A kapitan nie śpi — ciągnął dalej Dauge dziarskim tonem. — Zauważyliście to, Charles? Coś sobie wykombinował ten nasz kapitan.
— Tak — rzekł Molliar. — Tak! Kapitan to wielka nasza nadzieja.
— Jeszcze jaka — powiedział Dauge. — Nawet nie wyobrażacie sobie, jaka to dla nas wielka nadzieja.
— M-metr dziewięćdziesiąt pięć — uściślił Jurkowski. Molliar roześmiał się.
— Wciąż żartujecie — rzekł.
— A my tymczasem będziemy tu sobie rozmawiać i obserwować — powiedział Dauge. — Chcecie popatrzyć w peryskop, Charles? To wspaniałe. Jeszcze nikt nigdy tego nie oglądał. — Dauge podniósł się i przywarł do peryskopu. Jurkowski spostrzegł, jak nagle zgięły mu się plecy. Dauge obiema rękami uchwycił się wizjera. — O Boże! — krzyknął. — Planetolot!
W różowej pustce wisiał planetolot. Był doskonale widoczny, w najdrobniejszych detalach, i znajdował się mniej więcej o jakieś trzy kilometry od „Tachmasiba”. Był to transportowiec fotonowy pierwszej klasy ze zwierciadłem parabolicznym; podobnym do rozpostartej spódnicy, z okrągłą gondolą dla ludzi i komorą ładunkową w kształcie tarczy z trzema cygarami rakiet awaryjnych, wysuniętych daleko w bok na wspornikach. Wisiał pionowo i całkiem nieruchomo. Był szary, jak na ekranie czarnobiałego filmu.
— Kto to może być? — wyszeptał Dauge. — Czyżby Pietruszewski?
— S-spójrz na zwierciadło — rzekł Jurkowski.
Szary planetolot miał zwierciadło obłamane na skraju.
— Też się chłopakom nie poszczęściło — stwierdził Dauge.
— Tam jeszcze jeden — odezwał się Molliar.
— Ten też ma rozbite zwierciadło — rzekł Dauge.
Drugi planetolot — całkiem identyczny — wisiał dalej i bardziej w głębi niż pierwszy.
— J-już wiem — odezwał się nieoczekiwanie Jurkowski. — To nasz „Tachmasib”. To m-miraż.
Był to miraż zdwukrotniony. Kilka tęczowych baniek wzniosło Sle. w szybkim locie z głębiny i widmowe odbicia „Tachmasiba”
zmieniły się, poczęły drżeć i zanikły. Tymczasem z prawej strony, nieco wyżej, ukazały się jeszcze trzy widmowe obrazy.
— Jakież cudowne banie — zachwycił się Molliar. — One śpiewają.
Znów się położył na wznak. Krew mu poszła nosem, smarkał i krzywił się, wciąż popatrując na planetologów w obawie, że to spostrzegą. Naturalnie, oni tego nie widzieli.
— No — rzekł Dauge — powiadasz, że tu nudno.
— N-nic n-nie mówię — bronił się Jurkowski.
— Jak to, właśnie że mówisz — odparł Dauge. — Cały czas zrzędzisz, że tu nudy.
Obaj starali się nie patrzeć na Molliara. Nie sposób było zatamować krwi. Skrzepnie sama. Radiooptyka należałoby odnieść do amortyzatora; ale… To nic, sama skrzepnie. Molliar cicho pociągał nosem.
— A tam znów miraż — obwieścił Dauge. — Ale to nie statek.
Jurkowski spojrzał w peryskop. Niemożliwe, pomyślał. To niemożliwe. Ani tu, ani w samym Jowiszu. Pod „Tachmasibem” powoli przepływał wierzchołek olbrzymiej szarej skały. Jej podstawa tonęła w różowej mgle. Obok wznosiła się inna skała — naga, o stromych zboczach, pożłobiona głęboko równymi szczelinami. A jeszcze dalej wyrastało całe pasmo podobnych ostrych spadzistych szczytów. Ciszę w kabinie obserwacyjnej zakłóciły jakieś poskrzypywania, szmery, ledwie dosłyszalny huk, przypominający dalekie echo górskich lawin.
— T-to już n-nie miraż — odezwał się Jurkowski. — To p-przypomina jądro.
— Bzdury — sprzeciwił się Dauge.
— M-może jednak J-jowisz ma j-jądro.
— Bzdura, bzdura — zirytował się Dauge.
Łańcuch górski ciągnął się pod „Tachmasibem” bez końca.
— O, i tam — rzekł Dauge.
Sponad skalistych wierzchołków wychynęła ciemna, bezkształtna gruda, wyrosła w oczach, zamieniła się w poszarpany odłam czarnego kamienia i zniknęła. Natychmiast w ślad za nią pojawiła się druga i trzecia, a w oddali przeświecała ledwie dostrzegalnie, jak zatarta plama, jakaś okrągła szara masa. Łańcuch górski w dole schodził stopniowo głębiej, aż zupełnie stracili go z oczu. Jurkowski, nie odrywając się od peryskopu, zbliżył mikrofon do ust. Słychać było, jak zatrzeszczało mu w stawach.
— Bykow — zaczął wzywać. — Aleksiej.
— Aloszy nie ma, Wołodieńka — zabrzmiał głos nawigatora. Głos był zdyszany i zachrypnięty. — Bykow jest przy silniku.
— M-misza, znajdujemy się n-nad s-skałami — oznajmił Jurkowski.
— Nad jakimi skałami? — przeraził się Michaił Antonowicz.
W oddali przesunęła się zdumiewająco równa, jak gdyby wypolerowana gładzizna, olbrzymia równina, otoczona pasmem niewysokich wzgórz. Przesunęła się i pogrążyła powoli w różowej mgiełce.
Jeszcze n-nie r-rozumiemy wszystkiego — przyznał Jurkowski.
— Zaraz zobaczę, Wołodieńka — powiedział Michaił Antonowicz.
W peryskopie przepływała jeszcze jedna górzysta kraina. Płynęła wysoko w górze, a szczyty były zwrócone ku dołowi. Był to dziwny, fantastyczny widok i Jurkowski myślał początkowo, że to znów miraż. Ale to nie był miraż. Wówczas zrozumiał wszystko.
— To nie jądro, Johanyczu. To cmentarzysko. Dauge nic z tego nie zrozumiał.
— To cmentarzysko światów — dodał Jurkowski. — Jowisz je pochłonął.
Dauge milczał długo, wreszcie wyszeptał:
— Cóż za odkrycia… Pierścień, różowe promieniowanie, cmentarzysko światów… Szkoda. Wielka szkoda.
Odwrócił się i zawołał na Molliara. Ten nie odpowiadał. Leżał z twarzą wciśniętą w podłogę.
Zaciągnęli Molliara do amortyzatora, przywrócili go do przytomności, a on, zmordowany i spuchnięty, pogrążył się od razu we śnie lub może zapadł w omdlenie. Potem obaj wrócili do kabiny obserwacyjnej i znów przywarli do peryskopu. Pod „Tachmasibem”, obok „Tachmasiba”, a od czasu do czasu także ponad „Tachmasibem” w masach gęstego wodoru przesuwały się z wolna szczątki niepowstałych światów — góry, skały, potworne spękane bryły, przezroczyste szare tumany pyłów. Potem „Tachmasiba” przeniosło w bok i w peryskopach widoczne było tylko czyste, jednostajne, różowe światło.
— Jestem zmordowany jak pies — oświadczył Dauge. Przewrócił się na bok, aż zatrzeszczało w stawach. — Słyszysz?
— Słyszę — odrzekł Jurkowski. — Patrzmy dalej.
— Dobra — powiedział Dauge.
— Myślałem, że to jądro — rzekł Jurkowski.
— To niemożliwe — odparł Dauge. Jurkowski zaczął rozcierać sobie twarz dłońmi.
— To ty tak twierdzisz — powiedział. — Patrzmy dalej.
Wiele jeszcze widzieli i słyszeli albo im się tylko tak zdawało, ponieważ obaj byli potwornie zmęczeni i chwilami ciemniało im w oczach, a wówczas znikały ściany kabiny obserwacyjnej i zostawało tylko jednostajne różowe światło. Widzieli szerokie, nieruchome zygzaki błyskawic, ginące gdzieś we mgle w górze i w różowej otchłani w dole i słyszeli, jak w nich samych z metalicznym łoskotem pulsowały fioletowe rozbłyski. Widzieli jakieś rozkołysane taśmy, które przepływały tuż obok z ostrym świstem. Rozpoznawali we mgle jakieś dziwaczne cienie, które poruszały się i przemieszczały z miejsca na miejsce i Dauge twierdził, że są to cienie trójwymiarowe, Jurkowski natomiast dowodził, że Dauge bredzi. Słyszeli wycie, pisk, łoskot i jakieś dziwne dźwięki podobne do ludzkich głosów i Dauge zaproponował, by je utrwalić na dyktafonie, ale w tej samej chwili spostrzegł, że Jurkowski śpi, leżąc na brzuchu. Wówczas ułożył go na wznak i znów wrócił do peryskopu.
Przez otwarte drzwi wpełzła do kabiny Warieczka, wlokąc brzuchem po podłodze. Była niebieska w kropki. Przylazła do Jurkowskiego i wgramoliła mu się na kolana. Dauge chciał ją przegnać, ale nie miał już zupełnie sił. Nie mógł nawet unieść głowy. A Warieczka ciężko robiła bokami i mrugała powoli. Szczecina na jej pysku była najeżona, a półmetrowy ogon drgał konwulsyjnie w rytm oddechu.