124648.fb2 Lot na Amaltee, Stazysci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 14

Lot na Amaltee, Stazysci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 14

3. Nodchodzi moment pożegnań, a radiooptyk nie wie, jak to zrobić

W takich warunkach trudno było pracować, niewyobrażalnie trudno. Żylin parokrotnie tracił przytomność. Serce zamierało i wszystko wokół spowijała czerwona mgła. A w ustach przez cały czas czuło się smak krwi. Żylin bardzo się tego wstydził, gdyż Bykow pracował przez cały czas nieprzerwanie, rytmicznie i sprawnie jak maszyna. Kapitan był cały zlany potem, było mu też niesłychanie ciężko, ale widocznie potrafił siłą woli obronić się przed utratą przytomności. Już po dwóch godzinach Żylin zatracił zupełnie wszelką świadomość celu tej pracy, nie podtrzymywały go już żadne nadzieje ani przywiązanie do życia, ale za każdym razem, gdy się ocknął, powracał machinalnie do przerwanej pracy, ponieważ czuł obok obecność Bykowa. W pewnej chwili oprzytomniał i zorientował się, że Bykowa nie ma. Wówczas się rozpłakał. Ale Bykow wkrótce powrócił, postawił przy nim rondelek z zupą i rzekł: Jedz. Żylin zjadł i znów zabrał się do pracy. Bykow miał bladą twarz i ciemnoszkarłatną, obrzękniętą szyję. Oddech jego był szybki i ciężki. Milczał. Jeśli zdołamy się uratować, pomyślał Żylin, nie wezmę udziału w żadnej ekspedycji międzygwiezdnej, nie będę uczestniczył w ekspedycji na Plutona, nie ruszę się nigdzie, dopóki nie stanę się taki jak Bykow. Taki zwyczajny, a nawet nudny w normalnych warunkach. Taki ponury, a nawet trochę śmieszny. Taki, że gdy się patrzy na niego, to trudno nawet uwierzyć w legendę o Golkondzie, w legendę o Callisto i inne legendy. Żylin doskonale pamiętał, jak młodzi kosmonauci podśmiewali się skrycie z „Rudego Pustelnika” — skąd się wzięło to dziwaczne przezwisko? — ale nie widział nigdy, by któryś z pilotów lub uczonych starszego pokolenia wyraził się kiedykolwiek o Bykowie lekceważąco. Jeśli uda się nam uratować, muszę się stać taki jak Bykow. Jeśli nie uratuję się, muszę umrzeć jak Bykow. Gdy Żylin tracił przytomność, Bykow w zaciętym milczeniu kontynuował jego robotę. Gdy Żylin odzyskiwał przytomność, Bykow bez słowa wracał na swoje stanowisko.

Wreszcie Bykow powiedział: Chodźmy — i obaj opuścili kabinę układu magnetycznego. Żylinowi wszystko wirowało przed oczami, miał ochotę położyć się, wcisnąć nos w coś miękkiego i leżeć tak, aż go podniosą. Szedł z tyłu za Bykowem. Zatrzymał się i mimo wszystko legł twarzą na zimnej podłodze, ale szybko się ocknął i wówczas ujrzał tuż przy swej głowie but Bykowa. Kapitan przestępował z nogi na nogę ze zniecierpliwienia. Żylin przemógł się i wylazł z luku. Potem przykucnął, żeby dokładnie zamocować pokrywę. Zamek nie chciał się poddać i Żylin zaczaj się z nim siłować pokaleczonymi palcami. Bykow stał obok, wysoki jak maszt radiowy, i spoglądał nieruchomym wzrokiem z góry na dół.

— Zaraz — gorączkował się Żylin. — Zaraz. Wreszcie zamek się poddał.

— Gotowe — rzekł Żylin, prostując się, nogi drżały mu w kolanach.

— Chodźmy — powiedział Bykow.

Wrócili do kabiny nawigacyjnej. Michaił Antonowicz spał w swym fotelu przy maszynie matematycznej. Pochrapywał głośno.

Maszyna była włączona. Bykow pochylił się i sięgnął ponad nawigatorem po mikrofon selektora, po czym wydał rozkaz:

— Pasażerowie — do kajuty ogólnej!

— Co? — zapytał Michaił Antonowicz, wyrwany gwałtownie ze snu. — Co, już?

— Już — odrzekł Bykow. — Chodźmy do kajuty ogólnej.

Ale nie poszedł od razu, przez dłuższą chwilę stał i przyglądał się w zamyśleniu, jak Michaił Antonowicz ze zbolałą miną, postękując dźwigał się z fotela. Potem rzekł, jakby się nagle ocknął:

— Chodźmy.

Ruszyli do kajuty ogólnej. Michaił Antonowicz od razu podszedł do kanapy i usiadł, składając ręce na brzuchu. Żylin także usiadł, żeby opanować drżenie nóg, i wlepił wzrok w stół. Na stole piętrzyła się jeszcze sterta brudnych talerzy. Potem drzwi do korytarza otworzyły się i weszli pasażerowie. Planetolodzy przywlekli Molliara. Wisiał wsparty na ramionach planetologów i powłóczył nogami. W ręku trzymał zgniecioną chustką do nosa, całą w ciemnych plamach.

Dauge i Jurkowski nic nie mówiąc, umieścili Molliara na kanapie, a sami usiedli po obu jego stronach. Żylin przyjrzał się im. To tak, pomyślał sobie. Czyżbym i ja miał taką gębę? Ukradkiem pomacał się po twarzy. Wydało mu się, że ma bardzo chude policzki, podbródek zaś nalany jak u Michaiła Antonowicza. Pod skórą przebiegły ciarki, jakby w zdrętwiałej nodze. Odsiedziałem sobie fizjonomię, pomyślał Żylin.

— Tak — przemówił Bykow.

Siedział na krześle w rogu i teraz wstał. Podszedł do stołu i oparł się na nim ciężko, Molliar ni z tego, ni z owego mrugnął do Żylina i zakrył twarz poplamioną chustą. Bykow spojrzał na niego zimno.

— Tak — powtórzył kapitan. — Pracowaliśmy nad re-kon-strukcją urządzeń „Tachmasiba”. Dokonaliśmy re-kon-struk-cji. — Miał ogromne trudności z wymówieniem tego słowa, ale powtórzył je dwukrotnie z uporem, sylaba po sylabie. — Teraz możemy uruchomić silnik fotonowy. I postanowiłem go uruchomić. Ale najpierw chcę was uprzedzić o ewentualnych następstwach. Uprzedzam, decyzję już podjąłem i nie mam zamiaru pytać was o radę i zdanie…

— Do rzeczy, Aleksiej — przerwał mu Dauge.

— Decyzja podjęta — powiedział Bykow. — Ale sądzę, że macie prawo wiedzieć, czym to się może skończyć. Po pierwsze, włączenie fotoreaktora może spowodować wybuch w zgęszczonym wodorze wokół nas. Wówczas „Tachmasib” ulegnie kompletnemu zniszczeniu. Po wtóre, pierwszy zapłon plazmy może zniszczyć zwierciadło. To jest możliwe, gdyż zewnętrzna powierzchnia zwierciadła jest już nadżarta przez korozję. Wówczas zostaniemy tutaj i… sami rozumiecie. Po trzecie wreszcie, „Tachmasib” może szczęśliwie wydostać się z Jowisza.

— Rozumiemy — rzekł Dauge.

— I żywność zostanie dostarczona na Amalteę — dodał Bykow.

— Ż-żywność b-będzie wieki s-sławiła B-bykowa — skomentował Jurkowski.

Michaił Antonowicz uśmiechnął się blado. Nie do śmiechu mu było.

Bykow wbił wzrok w ścianę.

— Zamierzam startować zaraz — poinformował. — Polecam pasażerom zająć miejsca w amortyzatorach. Wszyscy majązająć miejsca w amortyzatorach. I proszę bez tych waszych kawałów — zwrócił się do planetologów. — Przeciążenie będzie co najmniej ośmiokrotne. To wszystko. Inżynier pokładowy Żylin sprawdzi wykonanie rozkazu i zamelduje mi.

Obrzucił wszystkich ponurym spojrzeniem, odwrócił się i poszedł na sztywnych nogach do kabiny nawigacyjnej.

— Mon Dieu — odezwał się Molliar. — To ci życie.

Znów krew mu poszła z nosa i zaczął po cichu siąkać. Dauge pokręcił głową i powiedział:

— Przydałby się nam teraz jakiś szczęściarz. Czy jest taki wśród nas? Bardzo by się nam teraz przydał.

Żylin wstał.

— No, towarzysze, ruszajmy — rzekł. Pragnął, żeby wszystko to jak najszybciej się skończyło. Bardzo pragnął, by wszystko było już poza nimi. Wszyscy jeszcze siedzieli na swoich miejscach.

— Ruszajmy, towarzysze — powtórzył niepewnym głosem.

— P-prawdop-podobieństwo sukcesu m-mniej więcej dz-dziesięć p-procent — rzekł w zamyśleniu Jurkowski i zaczął rozcierać sobie twarz.

Michaił Antonowicz postękując dźwignął się z kanapy.

— Chłopcy — rzekł — trzeba się chyba pożegnać. Na wszelki wypadek, wiecie… Wszystko może się zdarzyć — uśmiechnął się żałośnie.

— No, jak się żegnać, to żegnać — powiedział Dauge. — A więc żegnajmy się.

— A ja znów nie wiem, jak to zrobić — rzekł Molliar.

Jurkowski wstał.

— N-no to — powiedział — ch-chodźmy do am-mortyzatorów. Z-zaraz tu w-wpadnie B-bykow, a w-wtedy… lepiej już s-spłonąć. R-rękę ma ch-chłop ciężką, p-pamiętam do dź-dzisiaj. Dz-dziesięć lat.

— Tak, tak — zaniepokoił się Michaił Antonowicz. — Chodźmy, chłopcy, chodźmy już… Niech was ucałuję.

Pocałował Daugego, potem Jurkowskiego, potem odwrócił do Molliara. Molliara ucałował w czoło.

— A gdzie ty będziesz, Misza? — zapytał Dauge.

Michaił Antonowicz ucałował Żylina, chlipnął głośno i odrzekł:

— W amortyzatorze, jak wszyscy. — A ty.Wania?

— Także — odparł Żylin, podtrzymując Molliara. — A kapitan?

Wyszli na korytarz i znów przystanęli. Pozostało im jeszcze tylko parę kroków.

— Aleksiej Pietrowicz mówi, że nie dowierza automatom na Jowiszu — wyjaśnił Żylin. — Sam osobiście poprowadzi statek.

— B-bykow jak Bykow — powiedział Jurkowski, krzywiąc się w uśmiechu. — W-wszystkich s-słabych p-podźwignie na swych barkach.

Michaił Antonowicz pochlipując skierował się do swej kajuty.

— Pomogę wam, monsieur Molliar — zaproponował Żylin.

— Dobra — zgodził się Molliar i posłusznie wsparł się na ramieniu Żylina.

— Powodzenia i spokojnej plazmy — rzekł Jurkowski.

Dauge skinął głową i wszyscy rozeszli się do swych kajut. Żylin zaprowadził Molliara do jego kajuty i położył go do amortyzatora.

— Jak zdrowie, Waniusza? — zapytał smętnie Molliar. — Doskonal-je?

— Doskonale, monsieur Molliar — odpowiedział Żylin.

— A jak dziewczęta?

— Świetnie — odparł Żylin. — Na Amaltei są wspaniałe dziewczęta.

Uśmiechnął się przymilnie, zamocował wieko i od razu przestał się uśmiechać. Niechby to się już szybciej skończyło, pomyślał.

Gdy ruszył korytarzem, wydało mu się, że jest tu teraz strasznie pusto. Zapukał po kolei w pokrywy wszystkich amortyzatorów, posłuchał jak mu odpowiedziano stukaniem. Potem wrócił do kabiny nawigacyjnej.

Bykow siedział na miejscu starszego pilota. Był w ubraniu chroniącym od przeciążeń. Ubiór ten przypominał kokon jedwabnika, z którego wystawała ruda rozczochrana głowa. Bykow wyglądał całkiem normalnie, tyle że był bardzo zły i zmęczony.

— Gotowe, Aleksieju Pietrowiczu — rzekł Żylin.

— Dobra — powiedział Bykow i spojrzał spod oka na Żylina. — Nie boisz się, chłopie?

— Nie — odparł Żylin.

Nie bał się rzeczywiście, pragnął tylko, żeby to wszystko jak najprędzej się skończyło. I nagle zapragnął jeszcze ujrzeć ojca, jak wychodzi ze stratoplanu, krępy, wąsaty, z czapką w dłoni. I poznać ojca z Bykowem.

— No idź już, Iwan — rzekł Bykow. — Masz jeszcze dziesięć minut czasu.

— Spokojnej plazmy, Aleksieju Pietrowiczu — pozdrowił go Żylin.

— Dziękuję — odpowiedział Bykow. — Idź już.

Muszę wytrzymać, pomyślał Żylin. Niech to diabli, czyżbym miał nie wytrzymać? Podszedł do drzwi swej kajuty i nagle ujrzał Warieczkę. Warieczka przywarła do ściany, pełzła z trudem, wlokąc spłaszczony po bokach ogon. Gdy spostrzegła Żylina, podniosła trójkątny pysk i zamrugała.

— Ech, ty łazęgo — powiedział Żylin. Chwycił Warieczkę za odstającą skórę na szyi, zawlókł do kajuty, zdjął wieko amortyzatora i spojrzał na zegarek. Potem wrzucił Warieczkę do amortyzatora — była ciężka i szarpała mu się w rękach — i sam wlazł do środka. Leżał w kompletnych ciemnościach, słyszał, jak szumi mieszanka amortyzacyjna, i powoli przestawał odczuwać ciężar ciała. Było to bardzo przyjemne uczucie, tylko Warieczka wciąż się wierciła pod bokiem i kłuła jego rękę szczeciną wąsów. Muszę wytrzymać, powtarzał sobie.

W kabinie nawigacyjnej Aleksiej Pietrowicz Bykow nacisnął wielkim palcem wklęsły klawisz startera.