124648.fb2
Podjechał czerwono-biały autobus. Odlatujących poproszono o zajęcie miejsc.
— Cóż, wchodźcie — powiedział Dauge. Bykow warknął:
— Zdążymy. Zanim się usadowią…
Patrzył spode łba, jak pasażerowie jeden po drugim niespiesznie wchodzą do autobusu. Było ich ze stu.
— To potrwa co najmniej piętnaście minut — zauważył Grisza. Bykow spojrzał na niego surowo.
— Zapnij koszulę — powiedział,
— Tato, przecież gorąco — sprzeciwił się Grisza.
— Zapnij koszulę — powtórzył Bykow. — Nie chodź taki rozmamłany.
— Nie bierz przykładu ze mnie — dorzucił Jurkowski. — Ja już mogę, ty jeszcze nie.
Dauge popatrzył na niego i odwrócił wzrok. Nie miał ochoty patrzeć na jego zarozumiałą, obwisłą twarz, wydętą pogardliwie dolną wargę, na ciężką teczkę z monogramem, na ekskluzywny garnitur 2 rzadkiego stereosyntetyku. Wolał już oglądać wysokie przezroczyste niebo, czyste, niebieskie, bez jednej chmurki, nawet bez ptaków — nad portem lotniczym ich stada rozganiano ultradźwiękowymi syrenami.
Bykow-junior pod uważnym spojrzeniem Bykowa-seniora zapinał guzik przy kołnierzyku.
— Na kosmodromie startoplanie poproszę o butelką essentuków i wypiją… — powiedział zamyślony Jurkowski.
— Wątroba? — spytał podejrzliwie Bykow-senior.
— Dlaczego akurat wątroba? — mruknął Jurkowski. — Po prostu jest mi gorąco. Poza tym, powinieneś wiedzieć, że essentuki na ataki nie pomagają.
— Wziąłeś chociaż swoje tabletki? — zapytał Bykow.
— Coś się do niego przyczepił? — nie wytrzymał Dauge. Wszyscy spojrzeli na niego. Dauge spuścił oczy i mruknął przez zęby:
— Nie zapomnij, Władimir. Natychmiast po przybyciu na Syrt trzeba przekazać paczkę Arnautowowi.
— Jeśli Amautow jest na Marsie. — Jurkowski wzruszył ramionami.
— Oczywiście. Proszę tylko, żebyś nie zapomniał.
— Już ja mu przypomnę — obiecał Bykow.
Zamilkli. Kolejka do autobusu stopniowo się zmniejszała.
— Wiecie co, idźcie już — powiedział Dauge.
— Tak, już pora — westchnął Bykow. Podszedł do Daugego i objął go. — Nie smuć się, Johanycz — dodał cicho. — Do widzenia. Nie smuć się.
Mocno ścisnął Daugego długimi kościstymi rękami. Dauge odepchnął go lekko i odparł:
— Spokojnej plazmy.
Uścisnął dłoń Jurkowskiemu. Jurkowski zamrugał oczami, jakby chciał coś powiedzieć, ale tylko oblizał wargi. Nachylił się, podniósł z trawy swoją elegancką teczkę, przez chwilę obracał ją w rękach, po czym znów położył na trawie. Dauge nie patrzył na niego. Jurkowski jeszcze raz podniósł teczkę.
— Nie łam się, Grigorij — powiedział z żalem.
— Postaram się — odparł sucho Dauge.
Na stronie Bykow półgłosem dawał synowi ostatnie polecenia.
— Bądź teraz miły dla mamy. Żadnych podwodnych zabaw.
— Dobrze, tato.
— Żadnych rekordów.
— Dobrze, tato. Nie martw się.
— Mniej myśl o dziewczętach, więcej o mamie.
— Dobrze, tato, dobrze.
— Pójdę już — szepnął Dauge.
Odwrócił się i powlókł w stronę budynku portu lotniczego. Jurkowski patrzył za nim. Dauge był malutki, zgarbiony i bardzo stary.
— Do widzenia, wujku Wołodia — powiedział Grisza.
— Do widzenia, mały. — Jurkowski przez cały czas patrzył za Daugem. — Odwiedzaj go… Ot tak, zajdź, herbaty się napij… On cię lubi…
Grisza skinął głową. Jurkowski nadstawił mu policzek, poklepał po ramieniu i wszedł za Bykowem do autobusu. Ciężko stąpając wszedł po stopniach, usiadł obok Bykowa i rzekł:
— Mogliby odwołać rejs.
Bykow spojrzał na niego zdumiony.
— Jaki rejs? Nasz?
— Tak, nasz. Daugemu byłoby lżej. Albo żeby medycy nas wszystkich odrzucili.
Bykow sapnął, ale nie odezwał się ani słowem. Gdy autobus ruszył, Jurkowski znowu zaczął:
— Nawet nie chciał mnie objąć. I dobrze zrobił. Nie powinniśmy lecieć bez niego. To niesprawiedliwie. Nieuczciwie.
— Przestań — przerwał mu Bykow.
Dauge wszedł po granitowych schodach portu lotniczego i obejrzał się. Czerwona plamka autobusu pełzła przy horyzoncie. Tam w różowej mgiełce widać było stożkowate sylwetki liniowców pionowego startu.
— Gdzie cię podwieźć, wujku? Do instytutu? — spytał Grisza.
— Może być — odparł Dauge.
Nie chce mi się nigdzie jechać, pomyślał. Zupełnie nigdzie. Ciężko… Nie sądziłem, że będzie tak ciężko. Przecież nie zdarzyło się nic nowego ani nieoczekiwanego. Wszystko to dawno wiedziałem i dawno przetrawiłem. I dawno po cichu przebolałem… Nikt nie chce okazywać słabości… Wszystko jest sprawiedliwe i uczciwe. Pięćdziesiąt dwa lata. Cztery silne napromieniowania. Zniszczone serce. Zszargane nerwy. Nawet krew nie własna. Dlatego nigdzie nie biorą, odrzucają. Wołodię Jurkowskiego biorą. A tobie mówią: Grigoriju Johanyczu powinieneś jeść, co dają, i spać, gdzie położą. Pora, mówią, Grigoriju Johanyczu, młodych uczyć. A czego ich uczyć? Dauge zerknął kątem oka na Griszę. Wyrósł na schwał… Śmiałości go uczyć? Zdrowia? Więcej mu nic nie potrzeba. Zostałem sam. Sam z setką artykułów, które się zestarzały. I z kilkoma książkami, które zestarzeją się wkrótce. I ze sławą, która zestarzeje się najszybciej.
Odwrócił się i ruszył w stronę chłodnego westybulu. Grisza Bykow szedł obok niego. Koszulę znowu miał rozpiętą. Westybul wypełniał gwar przyciszonych rozmów i szelest gazet. Na wielkim, zajmującym pół ściany wklęsłym ekranie pokazywano jakiś film, kilku ludzi, zatopionych w fotelach patrzyło na ekran, trzymając przy uszach lśniące pudełeczka fonoprojektorów. Gruby cudzoziemiec o wschodnich rysach stał obok bufetu-automatu.
Przed wejściem do baru Dauge nagle się zatrzymał:
— Chodź, imienniku, napijemy się — powiedział. Grisza popatrzył na niego ze zdumieniem i żalem.
— Po co, wujku Grisza? — odezwał się prosząco. — Po co? Nie trzeba.
— Uważasz, że nie trzeba? — spytał w zadumie Dauge.
— Oczywiście, że nie trzeba. To na nic, słowo daję. Dauge przechylił głowę, zmrużył oczy i spojrzał na niego.
— Czy tobie się czasem nie zdaje — zaczął zjadliwie — że rozkleiłem się dlatego, bo odstawili mnie na bocznicę? Że nie mogę żyć bez tych wszystkich przepaści i przestrzeni? W nosie mam te przepaści! Chodzi o to, że zostałem sam… Rozumiesz? Sam! Po raz pierwszy w życiu zostałem sam!
Grisza obejrzał się zakłopotany. Gruby cudzoziemiec patrzył na nich. Dauge mówił cicho, ale Grisza miał wrażenie, że słyszy go cała sala.
— Dlaczego zostałem sam? Za co? Dlaczego właśnie ja… właśnie ja mam być sam? Przecież nie jestem najstarszy, mój imienniku. Michaił jest starszy ode mnie, twój ojciec też…
— Dla wujka Miszy to też ostatni rejs — przypomniał nieśmiało Grisza.
— Tak — przyznał Dauge. — Zestarzał się nasz Misza… No, wchodź, napijemy się.
Weszli. W barze było pusto, tylko przy stoliku pod oknem siedziała piękna kobieta. Siedziała nad pustym kieliszkiem, opierając podbródek na splecionych palcach i spoglądała przez okno na betonowe pole kosmodromu.
Dauge przystanął i ciężko oparł się o najbliższy stolik. Nie widzieli się dwadzieścia lat, ale poznał ją od razu. W gardle poczuł suchość i gorycz.
— Co z tobą, wujku? — spytał zaniepokojony Bykow-junior. Dauge wyprostował się.
— To moja żona — odparł spokojnie. — Chodźmy.
— Jaka znowu żona? — przeraził się Grisza. — Może poczekam w samochodzie? — spytał.
— Głupstwa. Chodźmy.
Podeszli do stolika.
— Witaj, Masza — odezwał się Dauge.
Kobieta podniosła głowę. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.
Powoli odchyliła się na oparcie krzesła.
— Ty… nie odleciałeś? — spytała. — Nie.
— Lecisz później?
— Nie. Zostaję.
Nadal patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Rzęsy miała mocno umalowane. Pod oczami siateczkę zmarszczek. I dużo zmarszczek na szyi.
— Jak to — zostajesz? — spytała nieufnie. Chwycił ręką za oparcie krzesła.
— Możemy posiedzieć z tobą? — zapytał. — To Grisza Bykow. Syn Bykowa.
Uśmiechnęła się tym swoim mechanicznym, obiecująco-olśniewającym uśmiechem, którego Dauge tak nienawidził.
— Bardzo mi miło — rzekła. — Siadajcie, chłopcy.
Usiedli.
— Maria Siergiejewna — przedstawiła się, patrząc na Griszę. — Jestem siostrą Władimira Siergiejewicza Jurkowskiego.
Grisza spuścił oczy i ukłonił się lekko.
— Znam pańskiego ojca — ciągnęła już bez uśmiechu. — Wiele mu zawdzięczam, Grigoriju… Aleksiejewiczu…
Grisza milczał. Czuł się niezręcznie, nic nie rozumiał. Dauge spytał nienaturalnym głosem:
— Czego się napijesz, Masza?
— Dżejmo — odrzekła z olśniewającym uśmiechem.
— To bardzo mocne? — chciał wiedzieć Dauge. — Zresztą, wszystko jedno. Grisza, przynieś dwa dżejmo.
Patrzył na nią, na jej gładkie, opalone ręce, na lekką jasną suknię z odrobinę zbyt głębokim dekoltem. Wyglądała zdumiewająco dobrze
i młodo jak na swoje lata. Nawet warkocze były dokładnie takie same, ciężkie, grube, brązowe, bez jednego siwego włosa, opięte wokół głowy. Uśmiechnął się, rozpiął powoli ciepły płaszcz i zdjął ciepłą czapkę z nausznikami. Jej twarz drgnęła na widok jego łysej czaszki z rzadką srebrną szczeciną wokół uszu. Znowu się uśmiechnął.
— Co za spotkanie — powiedział. — Skąd się tu wzięłaś? Czekasz na kogoś?
— Nie — odparła. — Na nikogo nie czekam. Spojrzała w okno i on nagle zrozumiał.
— Odprowadzałaś — powiedział cicho. Skinęła głową.
— Kogo? Czyżby nas? — Tak.
Jego serce zamarło na ułamek sekundy.
— Mnie? — spytał.
Podszedł Grisza i postawił na stoliku dwa spotniałe kielichy.
— Nie — odparła.
— Wołodię? — spytał z goryczą. — Tak.
Grisza po cichutku odszedł.
— Co za miły chłopiec — powiedziała. — Ile ma lat?
— Osiemnaście.
— Naprawdę? Zabawne! Wcale nie jest podobny do Bykowa. Nawet nie jest rudy.
— Tak, czas płynie — powiedział Dauge. — Ja też już nie latam.
— Dlaczego? — Jej głos brzmiał obojętnie.
— Zdrowie.
Obrzuciła go szybkim spojrzeniem.
— Nie wyglądasz najlepiej. Powiedz mi… — Zamilkła. — Bykow też wkrótce przestanie latać?
— Co? — spytał zdumiony.
— Nie lubię, gdy Wołodia wychodzi w rejs bez Bykowa — odrzekła, patrząc w okno. Po czym znowu zamilkła. — Bardzo się o niego boję. Przecież wiesz.
— A co ma do tego Bykow? — zjeżył się Dauge.
— Z Bykowem jest bezpiecznie — odparła po prostu. — No, a jak tam twoje sprawy, Grigorij? Jakie to dziwne, że nie latasz.
— Będę pracować w instytucie.
— Pracować… — Pokręciła głową. — Pracować… Popatrz tylko na siebie.
Dauge uśmiechnął się krzywo.
— Za to ty wcale się nie zmieniłaś. Wyszłaś za mąż? — Z jakiej racji?
— Ja też zostałem kawalerem.
— Nic dziwnego.
— Dlaczego?
— Nie nadajesz się na męża.
Dauge roześmiał się z zażenowaniem.
— Nie musisz mnie atakować — powiedział. — Chciałem tylko porozmawiać.
— Kiedyś umiałeś mówić zajmująco.
— Już cię znudziłem? Rozmawiamy dopiero pięć minut.
— Nie, dlaczego? — powiedziała uprzejmie. — Słucham cię z przyjemnością.
Zapadła cisza. Dauge mieszał słomką w kielichu.
— Wołodię odprowadzam od zawsze — powiedziała. — Mam przyjaciół w zarządzie i zawsze wiem, kiedy wylatujecie. I skąd. I zawsze go odprowadzam. — Wyjęła słomkę ze swojego kielicha, zmięła i wrzuciła do popielniczki. — To jedyny bliski mi człowiek w waszym zwariowanym świecie. On mnie nie znosi, ale to niczego nie zmienia. — Uniosła kielich i wypiła parę łyków. — Zwariowany świat. Idiotyczne czasy. — W jej głosie słychać było znużenie. — Ludzie zupełnie oduczyli się żyć. Praca, praca, praca… cały sens życia w pracy. Przez cały czas czegoś szukają. Przez cały czas coś budują. Po co? Rozumiem, że to było potrzebne wcześniej, gdy wszystkiego brakowało. Gdy trwała walka ekonomiczna. Gdy trzeba było udowadniać, że możemy pracować nie gorzej, ba, nawet lepiej niż oni. Udowodniliśmy. A walka trwa nadal. Jakaś skryta, potajemna. Nie rozumiem jej. Ty rozumiesz, Grigorij?
— Rozumiem — odpowiedział Dauge.
— Zawsze rozumiałeś. Zawsze rozumiałeś świat, w którym żyjemy. I ty, i Wołodia, i ten nudny Bykow. Czasem myślę, że wy po prostu jesteście bardzo ograniczeni. Że nie jesteście w stanie postawić sobie pytania — po co? — Znowu się napiła. — Wiesz, niedawno poznałam pewnego szkolnego nauczyciela. Uczy dzieci strasznych rzeczy. Uczy ich, że praca jest bardziej interesująca niż rozrywka. Rozumiesz? Przecież to straszne! Rozmawiałam z jego uczniami. Wydawało mi się, że mną gardzą. Za co? Za to, że pragnę przeżyć moje jedyne życie tak, jak chcę?
Dauge mógł sobie wyobrazić rozmowę Maszy Jurkowskiej z piętnastolatkami z rejonowej szkoły. Nie zrozumiesz tego, pomyślał. Nie wiesz, jakie to uczucie, gdy tygodniami, miesiącami zrozpaczony człowiek wali głową w mur, zapisuje sterty papieru, wydeptuje dziesiątki kilometrów po gabinecie albo po pustyni i wydaje mu się, że rozwiązania nie ma, że jest bezmózgim, ślepym robakiem i już nie wierzy, nie pamięta, że już nieraz tak było, że potem zawsze następowała ta cudowna chwila, gdy otwiera się wreszcie furtkę w murze i pozostawia za sobą jeszcze jeden głuchy mur. I człowiek znowu jest bogiem i wszechświat spoczywa na jego dłoni. Tego nie trzeba rozumieć. To trzeba czuć.
— Oni też pragną przeżyć życie tak, jak chcą. Tylko chcecie różnych rzeczy.
— A jeśli to ja mam rację? — sprzeciwiła się ostro.
— Nie. Oni ją mają. Oni nie zadają pytań po co?
— A może po prostu nie są zdolni do szerszego myślenia? Dauge uśmiechnął się. Co ty wiesz o szerszym myśleniu…
— Pijesz zimną wodę w gorący dzień i nie pytasz po co? Po prostu ją pijesz i jest ci dobrze…
— Tak, jest mi dobrze — przerwała mu. — Dlatego pozwólcie mi pić moją zimną wodę, a oni niech piją swoją!
— Niech piją — zgodził się spokojnie Dauge. Ze zdumieniem i radością czuł, jak opuszcza go wstrętny, przygnębiający smutek. — Ale nie o tym mówiliśmy. Chcesz wiedzieć, kto ma rację. Posłuchaj. Człowiek to nie zwierzę. Natura dała mu rozum, który musi się rozwijać. A ty gasisz go w sobie. Sztucznie gasisz. Poświęciłaś temu całe swoje życie. Na planecie jest mnóstwo ludzi, którzy robią to samo. Mnóstwo mieszczan.
— Dziękuję.
— Nie chciałem cię obrazić — powiedział Dauge. — Ale wydawało mi się, że ty chcesz obrazić nas. Szerokość spojrzenia… Jaką wy możecie mieć szerokość spojrzenia?
Dopiła swój kielich.
— Bardzo ładnie dziś mówisz — uśmiechnęła się nieprzyjemnie. — Wszystko tak miło wyjaśniasz. Wobec tego bądź tak dobry i wyjaśnij jeszcze jedną rzecz. Przez całe życie pracowałeś. Przez całe życie rozwijałeś swój rozum, byłeś ponad zwykłe światowe przyjemności…
— Nigdy nie byłem ponad światowe przyjemności — sprzeciwił się Dauge. — Był ze mnie niezły szałaput.
— Nie będziemy się o to spierać. Z mojego punktu widzenia byłeś. A ja przez całe życie gasiłam swój rozum. Przez całe życie zajmowałam się tylko hołubieniem swoich niskich instynktów. I kto z nas jest bardziej szczęśliwy teraz?
— Oczywiście, że ja — odparł bez zastanowienia Dauge. Popatrzyła na niego otwarcie i zaśmiała się.
— Nie — powiedziała. — Ja! W najgorszym razie oboje jesteśmy jednakowo nieszczęśliwi. Pozbawiona talentu kukułka — zdaje się, że tak nazywa mnie Wołodia? — czy pracowita mrówka — koniec jest jeden: starość, samotność, pustka. Ja nic nie zyskałam, ty wszystko straciłeś. Na czym polega różnica?
— Spytaj Griszę Bykowa — rzekł spokojnie Dauge.
— Ach, ci! — Machnęła pogardliwie dłonią. — Wiem, co mi powiedzą. Ale mnie interesuje, co ty powiesz. I nie teraz, gdy świeci słońce i wokół są ludzie, lecz nocą, gdy dręczy cię bezsenność i masz obok siebie jedynie twoje obrzydłe talmudy, niepotrzebne kamienie z niepotrzebnych planet, milczący telefon i żadnej nadziei na przyszłość.
— Tak, to się zdarza — powiedział Dauge. — Każdemu. Wyobraził sobie to wszystko — i milczący telefon, i brak nadziei — ale nie talmudy i kamienie, lecz flakoniki z perfumami, martwy blask złotych ozdób i bezlitosne lustro. Jestem świnią, pomyślał ze skruchą. Pewną siebie, obojętną świnią. A przecież ona prosi o pomoc!
— Pozwolisz, że cię dzisiaj odwiedzę? — spytał.
— Nie — odparła, wstając. — Dzisiaj mam gości.
Dauge odsunął nietknięty kielich i również wstał. Wzięła go pod rękę i wyszli do westybulu. Dauge ze wszystkich sił starał się nie kuleć.
— Dokąd teraz jedziesz? — spytał.
Zatrzymała się przed lustrem i poprawiła włosy, chociaż nie było takiej potrzeby.
— Dokąd? Dokądś. Jeszcze nie mam pięćdziesiątki i na razie mój świat należy do mnie.
Zeszli po białych schodach na zalany słońcem plac.
— Mógłbym cię podwieźć — zaproponował.
— Dziękuję, mam swój samochód.
Niespiesznie naciągnął czapkę, sprawdził, czy nie wieje w uszy i zapiął płaszcz.
— Żegnaj, staruszku — powiedziała.
— Żegnaj — odparł, uśmiechając się łagodnie. — Wybacz, jeśli byłem okrutny… I dziękuję. Bardzo mi dziś pomogłaś.
Popatrzyła na niego, nie rozumiejąc, wzruszyła ramionami, uśmiechnęła się i skierowała w stronę swojego samochodu. Dauge patrzył, jak idzie, kołysząc biodrami, zdumiewająco zgrabna, dumna i żałosna. Miała wspaniały chód i nadal była ładna, zdumiewająco ładna. Mężczyźni odprowadzali ją wzrokiem. Oto całe jej życie. Przyodziać ciało w coś drogiego i pięknego i przyciągać męskie spojrzenia. Jak wielu jest takich ludzi, i jacy są żywotni, pomyślał Dauge ze smutkiem i złością.
Gdy podszedł do samochodu, Grisza Bykow siedział, opierając się kolanami o łuk kierownicy i czytał grubą książkę. Radio w samochodzie włączone było na cały regulator; Grisza lubił mocny dźwięk.
Dauge wsiadł do samochodu, wyłączył radio i przez chwilę trwał w milczeniu. Grisza odłożył książkę i uruchomił silnik. Dauge, patrząc przed siebie, powiedział:
— Życie daje człowiekowi trzy radości, imienniku. Przyjaciela, miłość i pracą. Każda z tych radości oddzielnie warta jest bardzo wiele. Ale jakże rzadko ma sieje wszystkie razem!
— Bez miłości można się obejść — zauważył wnikliwie Grisza. Dauge zerknął na niego.
— Można — zgodził się. — Ale to znaczy, że będzie o jedną radość mniej. A przecież i tak jest ich tylko trzy.
Grisza nic nie powiedział. Uważał, że to nieuczciwe wdawać się w spór beznadziejny dla przeciwnika.
— Do instytutu — zarządził Dauge. — Postaraj się zdążyć przed pierwszą. Nie spóźnimy się?
— Nie, będę jechał szybko. Samochód wyjechał na szosę.
— Wujku Grisza, nie wieje ci? — spytał Grisza Bykow.
— Wieje. Zamknijmy okna, bracie — odpowiedział Dauge i pociągnął nosem.