124648.fb2 Lot na Amaltee, Stazysci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

Lot na Amaltee, Stazysci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

1. Mirza-Charle, rosyjski chłopiec

Dyżurna od przewozów pasażerskich bardzo współczuła Jurze Borodinowi, ale w żaden sposób nie mogła mu pomóc. Regularne połączenie pasażerskie z systemem Saturna nie istniało. Nie istniało nawet regularne połączenie towarowe. Automaty-transportowce wysyłano tam dwa, trzy razy w roku, a statki z pilotem jeszcze rzadziej. Dyżurna dwa razy wysyłała zapytanie elektronicznemu dyspozytorowi, przekartkowała jakiś gruby informator, kilka razy gdzieś dzwoniła, wszystko na próżno. Jura musiał mieć bardzo nieszczęśliwą minę, bo w końcu powiedziała ze smutkiem:

— Nie trzeba się tak martwić, kochany. To bardzo odległa planeta. Po co się tak daleko zapuszczasz?

— Odłączyłem się od grupy — wyjaśnił zdenerwowany Jura. — Bardzo pani dziękuję. Pójdę już. Może jeszcze gdzieś…

Odwrócił się i ruszył do wyjścia ze spuszczoną głową, wpatrzony w wytartą plastikową podłogę pod nogami.

— Poczekaj chwilę, kochany — zawołała go dyżurna. Jura natychmiast wrócił. — Rozumiesz, kochany — zaczęła niepewnie — bywają czasami specjalne rejsy.

— Naprawdę? — spytał z nadzieją Jura.

— Tak. Ale informacje o nich do mnie nie docierają.

— A mogliby mnie wziąć w taki specjalny rejs?

— Nie wiem, kochany. Nawet nie wiem, gdzie się tego można dowiedzieć. Może u naczelnika kosmodromu? — Spojrzała pytająco na Jurę.

— Do naczelnika pewnie się nie dostanę— stwierdził markotnie Jura.

— Spróbuj.

— Dziękuję. Do widzenia. Spróbuję.

Wyszedł z administracji przewozów i rozejrzał się. Po prawej stronie, nad zieloną gęstwą drzew w rozpalone niebo wzbijał się budynek hotelu. Po lewej lśniła w słońcu ogromna szklana kopuła, którą Jura zauważył jeszcze z lotniska. Z lotniska w zasadzie było widać tylko to — szklaną kopułę i złotą iglicę hotelu. Jura oczywiście zapytał, co to takiego, i usłyszał, że to SESK. Co to takiego SESK, Jura nie wiedział.

Przed budynkiem administracji biegła szeroka droga, wysypana czerwonym piaskiem. Na piasku widniały liczne ślady stóp i żłobkowany odcisk bieżnika. Po obu stronach drogi ciągnęły się betonowane haki, wzdłuż nich rosły akacje. Jakieś dwadzieścia kroków od wejścia do administracji w cieniu akacji stał malutki biały atomocar. Nad błyszczącą przednią szybą sterczały nieruchome, wielkie błękitne hełmy z białymi literami: International Police. Mirza-Charle.

Jura stał chwilę, nie mogąc się zdecydować. Po chwili na pustej drodze pojawił się, stawiając wielkie kroki, wysoki, opalony na czerwono człowiek w białym garniturze. Zrównał się z Jurą, zatrzymał, zdjął z głowy ogromny biały beret i powachlował nim twarz. Jura patrzył na niego z ciekawością.

— Gorrrądzo — powiedział człowiek w białym garniturze z silnym akcentem. — A tobie?

— Bardzo gorąco — zgodził się Jura.

Człowiek w białym garniturze nasadził beret na wypaloną grzywę i wyciągnął z kieszeni szklaną płaską butelkę.

— Napijemy się? — spytał. Jego usta rozjechały się od ucha do ucha.

— Nie piję.

— Ja też nie — oświadczył człowiek w białym garniturze, chowając butelkę do kieszeni. — Ale zawsze mam ze sobą whisky, na wypadek gdyby ktoś pił.

Jura roześmiał się. Facet mu się podobał.

— Gorrądzo — powtórzył ten ostatni. — Na międzynarodowym kosmodromie w Grenlandii marznę. Na międzynarodowym kosmodromie w Mirza-Charle jestem mokry od potu.

— Strasznie gorąco — przyznał Jura.

— Dokąd to lecimy? — spytał mężczyzna.

— Muszę się dostać na Saturna.

— Oo! Taki młody i już na Saturna! W takim razie będziemy się często widywać! — Poklepał Jurę po ramieniu i spojrzał na policyjny samochód. — Międzynarodowa policja — obwieścił uroczyście. — Należy im oddać honory.

Skinął głową Jurze i poszedł dalej. Zrównawszy się z policyjnym atomocarem, wyprężył się i przyłożył palec wskazujący do skroni. Błękitne hełmy nad przednią szybą jednocześnie powoli skinęły i znowu zastygły nieruchomo.

Jura westchnął i ruszył niespiesznie w stronę hotelu. Należało gdzieś znaleźć naczelnika kosmodromu. Tylko na razie nie miał kogo spytać. Można było oczywiście zagadnąć policjantów, ale Jura nie chciał się do nich zwracać. Nie podobało mu się, że siedzieli tak nieruchomo. Przez chwilę żałował, że nie spytał o naczelnika człowieka w białym garniturze, a potem nagle przyszło mu do głowy, że miła dyżurna na pewno wszystko wie o Mirza-Charle. W końcu jednak nie wrócił do niej — nieładnie zajmować ludziom tyle czasu. No nic, gdzieś się dowiem, pomyślał. Przyspieszył kroku.

Szedł brzegiem aryku, starając się nie wychodzić na słońce. Mijał jaskrawe automaty z wodą gazowaną i sokami, puste ławki i szezlongi, malutkie białe domki, ukryte w cieniu akacji, przestronne betonowe placyki, zastawione pustymi atomocarami. Nad jednym z takich placyków brakowało namiotu, ponad lśniącymi, gładkimi dachami samochodów drżała fala gorącego powietrza. Przykro było patrzeć na samochody, może już od dawna stojące pod bezlitosnym słońcem. Mijał gigantyczne tablice reklamowe, w trzech językach obiecujące herkulesowe zdrowie tym, którzy piją witaminizowane kozie mleko „Golden Horih”, mijał jakichś dziwnych ludzi, śpiących na trawie, z węzełkami, plecakami i walizkami pod głowami, mijał zastygłe na poboczu samochody-sprzątacze, opalone dzieciaki, pluskające się w aryku. Kilka razy wyminęły go puste autobusy, przeszedł pod przeciągniętym nad drogą plakatem: „Mirza-Charle pozdrawia zdyscyplinowanego kierowcę”. Napis był po angielsku. Minął błękitną budkę regulującego ruchem, skręcił w prawo i wyszedł na ulicę Przyjaźni — główną ulicę Mirza-Charle.

Tutaj też było pusto. Sklepy, kina, bary, kawiarnie, wszystko zamknięte. Sjesta, pomyślał Jura. Na ulicy panował koszmarny gorąc. Jura zatrzymał się przy automacie i wypił szklankę ciepłego soku pomarańczowego. Uniósłszy brwi, podszedł do kolejnego automatu, gdzie wypił szklankę ciepłej wody gazowanej. Tak, pomyślał. Sjesta. Teraz z przyjemnością wszedłby do lodówki.

Białe, jakby zasnute mgłą słońce paliło ulicę. Cienia nie było. Na końcu ulicy, w gorących oparach różowiał i błękitniał budynek hotelu. Jura szedł, czując przez podeszwy butów rozpalony chodnik. Początkowo poruszał się szybko, ale wkrótce zwolnił — tracił oddech, jego twarz łaskotały spływające strumyczki potu.

Długi, wąski samochód z odstającymi skrzydłami pokrywowymi zbliżył się do chodnika. Kierowca w ogromnych czarnych okularach otworzył drzwi.

— Posłuchaj, przyjacielu, gdzie tu jest hotel?

— O, tam, prosto, na końcu ulicy — odparł Jura. Kierowca popatrzył, skinął głową i spytał:

— A ty czasem nie idziesz tam?

— Tam — westchnął Jura.

— Siadaj — powiedział kierowca. Jura z radością wszedł do samochodu.

— Od razu widzę, żeś przyjezdny, tak jak i ja — stwierdził kierowca. Prowadził samochód bardzo powoli. — Wszyscy miejscowi siedzą w cieniu. Uprzedzano mnie, że lepiej jechać na wieczór, ale taki już ze mnie człowiek, nie lubię czekać. Na próżno się spieszyłem. Śpiące królestwo.

W samochodzie było mnóstwo chłodnego czystego powietrza.

— A ja uważam — powiedział Jura — że to bardzo interesujące miasteczko. Nigdy wcześniej nie byłem w takich międzynarodowych miastach. Tutaj się wszystko tak zabawnie wymieszało. Kara kumy i międzynarodowa policja. Widział pan, tacy w błękitnych hełmach?

— Widziałem ich przed chwilą — rzekł posępnie kierowca — na szosie. — Ruszył głową. — Ze trzydziestu. Ciężarówki się zderzyły.

— Jak to się zderzyły? — zdumiał się Jura. — Jakie ciężarówki? Automaty?

— Nie, dlaczego automaty — warknął kierowca. — To ci… Wikingowie… Dorwali się… Pijani dranie.

Zatrzymał samochód przed hotelem.

— Jesteśmy na miejscu. Skręcam w pierwszą uliczkę na prawo. Jura wysiadł.

— Dziękuję bardzo.

— Nie ma za co — powiedział kierowca. — Do widzenia.

Jura wszedł do holu i podszedł do recepcjonistki. Rozmawiała przez telefon, więc usiadł w fotelu i zaczął oglądać obrazy na ścianach. Tutaj też wszystko się wymieszało. Obok tradycyjnych niedźwiedzi Szyszkina widniało wielkie płótno, pokryte fluorescencyjnymi farbami, nie przedstawiające niczego konkretnego. Przez jakiś czas Jura z cichą radością porównywał dwa obrazy. Bardzo zabawne.

— Słucham pana, monsieur — powiedziała recepcjonistka, kładąc dłonie na stole.

Jura zaśmiał się.

— Nie jestem żaden monsieur. Jestem zwykłym radzieckim towarzyszem.

Recepcjonistka też się roześmiała.

— Szczerze mówiąc, tak właśnie myślałam. Ale wolałam nie ryzykować. Mamy tu zagranicznych gości, którzy obrażają się, gdy nazywa się ich towarzyszami.

— Ale cudaki!

— Cóż… — powiedziała recepcjonistka. — Więc czym mogę wam służyć, towarzyszu?

— Rozumie pani — zaczął Jura. — Bardzo mi zależy na tym, żeby spotkać się z naczelnikiem kosmodromu. Czy nie mogłaby mi pani czegoś doradzić?

— A co tu radzić? — Zdumiała się recepcjonistka. Wzięła słuchawkę i wykręciła numer. — Wala? — spytała. — A, Zoja? Słuchaj, Zojeczka, mówi Krugłowa. Kiedy twój dzisiaj przyjmuje? Aha?… Rozumiem… Nie, po prostu jeden młody człowiek… Tak… No dobrze, dziękuję, przepraszam.

Ekran wideofonu pozostał ślepy i Jura uznał to za zły omen. Niedobrze, pomyślał.

— No więc, sprawa wygląda tak — zaczęła recepcjonistka. — Naczelnik jest bardzo zajęty i wejść do niego będzie można dopiero po szóstej. Podam panu adres i telefon… — Szybko napisała coś na hotelowym blankiecie. — Proszę. O szóstej niech pan tam zadzwoni albo od razu wejdzie. To tuż obok.

Jura wstał, wziął kartkę i podziękował.

— Gdzie się pan zatrzymał? — zainteresowała się recepcjonistka.

— Rozumie pani — odparł Jura — jeszcze nigdzie. I nie chcę się zatrzymywać. Muszę jeszcze dziś odlecieć.

— Aha — powiedziała recepcjonistka. — W takim razie szczęśliwej drogi. Spokojnej plazmy, jak to mówią.

Jura jeszcze raz podziękował i wyszedł na ulicę.

W zacienionym zaułku nieopodal hotelu znalazł kawiarnię, w której sjesta się skończyła albo jeszcze nie zaczęła. Na trawie pod dużym, kwiecistym namiotem rozstawione były stoliki, pachniało pieczoną świniną. Nad namiotem wisiała tablica: „Your old Micky Mouse” z rysunkiem disneyowskiej myszki. Jura nieśmiało wszedł pod namiot.

Takie kawiarnie bywają tylko w międzynarodowych miastach. Za długim metalowym barem na tle butelek z pstrymi naklejkami siedział łysy rumiany barman w białej kurtce z podwiniętymi rękawami. Jego wielkie włochate pięści spoczywały leniwie pośród srebrnych kloszy, przykrywających półmiski z bezpłatnymi zakąskami. Po lewej strome barmana wznosiła się dziwna srebrna maszyna, znad której wzbijały się strumienie gorącej pary. Po prawej stronie pod szklaną pokrywą widniały różnorakie kanapki na tekturowych talerzykach. Nad głową barmana były przybite dwa plakaty. Jeden po angielsku oznajmiał, że „Pierwszy drink gratis, drugi dwadzieścia cztery centy, każdy następny — osiemnaście centów”. Drugi plakat, w języku rosyjskim, głosił: „Wasza stara Myszka Miki uczestniczy we współzawodnictwie o tytuł najlepszej kawiarni”.

W kawiarni było tylko dwóch gości. Jeden z nich spał przy stoliku, jego rozczochrana głowa spoczywała na dłoniach. Obok niego na trawie leżał brudny, zatłuszczony plecak.

Drugi gość, potężny mężczyzna w kraciastej koszuli, niespiesznie i ze smakiem jadł ragout i przez dwa rzędy stolików dyskutował z barmanem. Dyskusja prowadzona była po rosyjsku. Gdy Jura wszedł, barman mówił:

— Nie mówię o rakietach fotonowych i atomowych reaktorach. Chcę mówić o kawiarniach i barach. Na tym się znam. Weźmy tutaj, w Mirza-Charle, wasze radzieckie kawiarnie i nasze zachodnie. Znam obrót każdej knajpy w tym mieście. Kto chodzi do waszych radzieckich kawiarni? A przede wszystkim, po co? Do waszych kawiarni chodzą kobiety, żeby jeść lody i tańczyć z niepijącymi pilotami… — W tym momencie dostrzegł Jurę. — O, przyszedł chłopak — powiedział. — Rosyjski chłopak. Przyszedł do „Myszki Miki” w dzień, więc jest przyjezdny. I chce coś zjeść.

Mężczyzna w kraciastej koszuli spojrzał na Jurę z ciekawością.

— Dzień dobry — odezwał się Jura do barmana. — Rzeczywiście chciałem coś zjeść. Jak się to u was robi?

Barman głośno zachichotał.

— Dokładnie tak samo, jak i u was. Szybko, smacznie i uprzejmie. Co byś chciał zjeść?

Człowiek w kraciastej koszuli powiedział:

— Zrób mu chłodnik z lodem i schabowego, Joyce. A wy, towarzyszu, siądźcie koło mnie. Po pierwsze, tutaj jest przewiew, po drugie, w ten sposób łatwiej nam będzie prowadzić walkę ideologiczną ze starym Joyce’em.

Barman znowu zachichotał i skrył się za barem. Jura uśmiechnął się speszony i usiadł obok kraciastej koszuli.

— Prowadzę z „Myszką Miki” walkę ideologiczną — wyjaśnił mężczyzna w kraciastej koszuli. — Już piąty rok próbuję mu udowodnić, że w systemie słonecznym jest jeszcze coś poza knajpami.

Barman wyłonił się zza baru, niosąc na tacy głęboki kartonowy talerz z chłodnikiem i chleb.

— Nawet nie będę proponował alkoholu — powiedział i zręcznie postawił tacę na stole. — Od razu zrozumiałem, że jest pan rosyjskim chłopcem. Wszyscy macie jakiś taki szczególny wyraz twarzy. Nie mogę powiedzieć, żeby mi się nie podobał, ale na wasz widok człowiekowi odechciewa się pić. I chciałby wziąć udział w jakimś współzawodnictwie, nawet kosztem kawiarni.

— W wolnym przedsiębiorcy odezwało się sumienie — uśmiechnął się Iwan. — Jeszcze rok temu udało mi się go przekonać, że wpychanie spirytusu niewinnym ludziom jest zajęciem niemoralnym.

— Zwłaszcza jeśli się to robi bezpłatnie — dorzucił barman i zachichotał. Najwidoczniej była to aluzja do darmowego drinka.

Jura słuchał, z przyjemnością jedząc zimny, wyjątkowo smaczny chłodnik. Brzeg talerza zdobił angielski napis, który Jura przetłumaczył: Zjedz do dna, a zobaczysz niespodziankę.

— Już nawet nie o to chodzi, Joyce, że przez waszą klientelę trzeba trzymać w Mirza-Charle międzynarodową policję — powiedział leniwie Iwan. — I nie poruszam na razie kwestii, że właśnie wyższość zachodnich kawiarni nad radzieckimi sprawia, że człowiek zaskakująco łatwo traci ludzkie oblicze. Smutek mnie ogarnia, gdy patrzę na pana jako takiego, Joyce. Nie na barmana, lecz na człowieka. Energiczny mężczyzna, złote ręce, niegłupi. I czym się zajmuje? Sterczy za barem jak stary automat handlowy i każdego wieczoru, śliniąc palce, liczy brudne banknoty.

— Nigdy pan tego nie zrozumie, Iwan — odrzekł majestatycznie barman. — Takie pojęcia jak obrót i dobre imię kawiarni są wam obce. Kto nie zna „Myszki Miki” i Joyce’a? Mój bar znany jest w każdym zakątku Wszechświata! Dokąd idą nasi piloci, wracając zjakiegoś Jowisza? Do „Myszki Miki”! Gdzie nasi zwerbowani włóczędzy spędzają swój ostatni dzień na Ziemi? W „Myszce Miki”! Tutaj! Przy tym barze! Dokąd idą zagłuszyć smutek albo oblać radość? Do mnie! A dokąd idzie pan, Iwanie? — Zachichotał. — Idzie pana do starego Joyce’a! Oczywiście, nigdy nie zagląda pan do mnie wieczorem. Co najwyżej w składzie patrolu porządku. Wiem, że w głębi duszy woli pan wasze radzieckie kawiarnie. Ale mimo wszystko pan tu przychodzi! Do „Myszki Miki” i starego Joyce’a — coś się tu panu podoba, prawda? Dlatego właśnie jestem dumny z mojego zakładu.

Barman odetchnął i wysunął przed siebie palec wskazujący.

— I jeszcze jedno — powiedział. — Mówił pan o brudnych banknotach. W waszym szalonym kraju wszyscy powtarzają, że pieniądze to błoto. Ale w moim kraju wszyscy wiedzą, że błoto to nie pieniądze. Pieniądze trzeba zdobywać! Po to lataj ą nasi piloci, po to zaciągają się nasi robotnicy. Jestem starym człowiekiem i pewnie dlatego nie mogę zrozumieć, co jest u was miarą dobrobytu i sukcesu. U was wszystko stoi do góry nogami. A u nas jasne i zrozumiałe. Gdzie teraz jest zdobywca Ganimedu, kapitan Epton? Jest dyrektorem kompanii „Minerals Limited”. Kim jest znamienity nawigator Cyrus Campbell? Właścicielem dwóch wielkich restauracji w Nowym Jorku. Oczywiście, kiedyś znał ich cały świat, a teraz są w cieniu, za to kiedyś byli sługami i szli tam, gdzie ich posyłano, a teraz sami mają służących, których posyłają tam, gdzie im się podoba. Ja też nie chcę być sługą. Ja też chcę być panem.

Iwan powiedział w zadumie:

— Do czegoś już pan doszedł, Joyce. Nie chce pan być sługą. Teraz już zostało wam tylko — bagatelka! — przestać pragnąć być panem.

Jura zjadł chłodnik i zobaczył niespodziankę. Na dnie talerza był napis: To danie sporządziła elektroniczna maszyna kuchenna „Orfeusz” firmy Cybernetix Limited. Jura odsunął talerz i oświadczył:

— A moim zdaniem to nudne przez całe życie stać za barem. Barman poprawił na ścianie tabliczkę z napisem „Noszenie broni palnej w Mirza-Charle grozi karą śmierci” i powiedział:

— Co to znaczy — nudno? Co to znaczy nudna czy wesoła praca? Praca to praca.

— Praca powinna być ciekawa — oznajmił Jura.

— Po co? — barman wzruszył ramionami.

— Jak to — po co? — zdumiał się Jura. — Jeśli praca nie jest ciekawa, trzeba, trzeba… Kto chciałby mieć nieciekawą pracę? Jaki z ciebie pożytek, jeśli nie interesuje cię to, co robisz?

— Dobrze mu tak, staremu — powiedział Iwan.

— To nieuczciwe. Werbujesz sobie towarzyszy, a ja jestem sam — oświadczył barman, wstając ciężko.

— Was też jest dwóch — stwierdził Iwan, wskazując śpiącego. Barman popatrzył, pokręcił głową, zebrał brudne talerze i wszedł

za bar.

— Twardy, co? — rzekł Iwan półgłosem. — Jak o dobrym imieniu zakładu mówił! Wy byście sobie porozmawiali! Totalny brak płaszczyzny porozumienia! Sam ciągle próbuję nawiązać z nim wspólny język. W sumie to fajny facet!

Jura z uporem potrząsnął głową.

— Nie — orzekł. — Wcale nie jest fajny. Jest zarozumiały i tępy. Żal mi go. I po co on żyje? Uzbiera pieniędzy, wróci do domu. I co dalej?

— Joyce! — krzyknął Iwan. — Tu jest do pana jeszcze jedno pytanie!

— Idę! — odkrzyknął barman.

Wynurzył się zza baru i postawił przed Jurą talerz ze schabowym i spotniałą butelkę winogronowego soku.

— Na koszt firmy — powiedział, wskazując butelkę i usiadł.

— Dziękuję, nie trzeba — odparł Jura.

— Słuchaj pan, Joyce. Rosyjski chłopiec pyta, co będzie pan robił, jak się pan wzbogaci?

Joyce popatrzył uważnie na Jurę.

— Dobrze — stwierdził. — Ja wiem, jakiej odpowiedzi oczekuje chłopiec. Dlatego to ja spytam. Chłopiec dorośnie i zostanie dorosłym mężczyzną. Przez całe życie będzie się zajmował… tą swoją interesującą pracą. A gdy się zestarzeje, nie będzie już mógł pracować. Co wtedy będzie robił chłopiec?

Iwan opadł na oparcie krzesła i z satysfakcją popatrzył na barmana. Na twarzy miał wypisane: A to ci pytanie! Jura czuł, że palą go uszy. Opuścił widelec i zmieszany powiedział:

— Nie wiem, nie myślałem o tym… — Zamilkł.

Barman patrzył na niego ze smutkiem i powagą. Powoli płynęły straszne sekundy. Jura rzucił z rozpaczą:

— Postaram się umrzeć, zanim nie będę mógł pracować… — Barman uniósł wysoko brwi i przestraszony obejrzał się na Iwana. Kompletnie stropiony Jura dorzucił:

— 1 w ogóle, uważam, że najważniejsze w życiu człowieka to piękna śmierć!

Barman wstał w milczeniu, szeroką dłonią poklepał Jurę po plecach i oddalił się za bar. Iwan powiedział:

— Dzięki, stary. A toś mi pomógł. W ten sposób rozwalisz mi całą ideologiczną robotę.

— No, dlaczego… — wymamrotał Jura. — Starość… Nie pracować… Człowiek powinien walczyć przez całe życie! Nie tak?

— Tak — rzekł barman. — Ja na przykład przez całe życie walczę z nałogami.

— Przecież ja nie o tym — zawołał Jura, machnął ręką i utkwił wzrok w talerzu.

Iwan napił się winogronowego soku na koszt firmy i z wolna wycedził:

— Przy okazji, Joyce. Bardzo interesujący szczegół. Wprawdzie mój sprzymierzeniec z powodu zbyt młodego wieku nic mądrego nie powiedział, ale zauważ pan, że on woli umrzeć, niż żyć waszą starością. Nigdy nie przyszło mu do głowy, co będzie robił, jak się zestarzeje. A pan, Joyce, przez całe życie o tym myśli. I przez całe życie szykuje się pan do starości. Tak, Joyce.

Barman w zadumie poskrobał palcem łysinę.

— Może i racja — powiedział.

— Na tym właśnie polega różnica — podsumował Iwan. — 1 chyba nie jest ona na waszą korzyść.

Barman zastanowił się, znowu poskrobał łysinę i bez słowa zniknął za drzwiami w głębi baru.

— Taak… — Iwan był wyraźnie zadowolony. — Dzisiaj mu dopiekłem. A przy okazji, skąd jesteś, cudowny dzieciaku?

— Z Wiaźmy — odparł Jura ze smutkiem, w jaki zawsze wprawiał go brak pewności.

— I po co?

— Muszę na Rheę. — Spojrzał na Iwana i wyjaśnił: — Rhea to jeden z satelitów Saturna.

— Ach tak — powiedział Iwan. — Interesujące. I czego tam szukasz?

— Tam jest nowa budowa. A ja jestem spawaczem próżniowym. Było nas jedenaścioro, ale ja się spóźniłem, bo… no, z powodów rodzinnych. Teraz nie wiem, jak się tam dostać. O szóstej pójdę do naczelnika kosmodromu.

— Do Majkowa?

— Nie… — powiedział Jura. — To znaczy, nie wiem, jak on się nazywa. No, do naczelnika kosmodromu.

Iwan przyglądał mu się z zainteresowaniem.

— Jak się nazywasz?

— Jura… Jurij Borodin.

— Otóż tak, Juriju Borodinie… — Iwan strapiony pokręcił głową.

— Obawiam się, że będziesz musiał pięknie umrzeć. Problem w tym, że naczelnik kosmodromu, towarzysz Majkow, a wiem to z pewnego źródła, poleciał do Moskwy — popatrzył na zegarek — dwanaście minut temu.

To był potworny cios. Jura stracił cały rezon.

— Jakże tak… — wymamrotał. — Przecież powiedziano mi…

— No, no — pocieszył go Iwan. — Nie trzeba się tak martwić. Starość jeszcze nie nadeszła. Każdy naczelnik, odlatując do Moskwy, zostawia swojego następcę.

— Prawda! — Jura odżył. — Przepraszam pana, muszę natychmiast pójść i zadzwonić…

— Idź. Telefon jest za rogiem.

Jura zerwał się i pobiegł do telefonu. Gdy wrócił, Iwan stał na ścieżce przed wejściem do kawiarni.

— No i co? — spytał.

— Nie mam szczęścia — pożalił się Jura. — Naczelnik rzeczywiście poleciał, a jego zastępca może mnie przyjąć dopiero jutro wieczorem.

— Wieczorem? — spytał Iwan.

— Tak, po siódmej.

Iwan w zadumie wpatrywał się w korony akacji.

— Wieczorem — powtórzył. — Tak, to rzeczywiście zbyt późno.

— Więc jednak będę musiał zanocować w hotelu — westchnął Jura. — Pójdę wynająć pokój.

Ścieżką zbliżał się, przebierając krótkimi nóżkami, elegancko odziany człowiek w korkowym hennie. Twarz miał obrzmiałą, oczy podpuchnięte. Pod lewym okiem ciemniał mocno przypudrowany siniak. Dziesięć kroków przed Iwanem mężczyzna zerwał z głowy hełm i zgiął się wpół, po czym pospiesznie wszedł do kawiarni. Iwan skłonił mu się uprzejmie.

— Czemu on tak? — zdziwił się Jura.

— Chodźmy, chodźmy — powiedział Iwan. — Idziemy w tę samą stronę.

— Chwileczkę — poprosił Jura. — Tylko zapłacę.

— Już zapłaciłem — odparł Iwan. — Idziemy.

— Ależ dlaczego — rzekł Jura z godnością. — Mam pieniądze… Wszystkim nam wydali…

Iwan obejrzał się na kawiarnię.

— A ten wazeliniarz — zaczął — to mój dobry znajomy. Duma i chluba międzynarodowego portu Mirza-Charle. — Jura też się obejrzał. Duma Mirza-Charle wspięła się na wysoki taboret przy barze. — Król stinkerów.[2] Podziemny werbownik. Najlepiej prosperujący łajdak w mieście. Dwa dni temu upił się jak świnia i przyczepił się do dziewczyny na ulicy. Tam go właśnie trochę poturbowałem. Dlatego teraz taki grzeczny.

Szli powoli cienistym, zielonym zaułkiem. Zrobiło się chłodniej. Z ulicy Przyjaźń dobiegał huk silników atomocarów.

— A kogo on werbuje? — spytał Jura.

— Robotników — odparł Iwan. — Przy okazji, kto zarekomendował cię na Rheę?

— Rekomendował nas nasz zakład — powiedział Jura. — A co to za robotnicy? Czyżby nasi?

— Skąd nasi? — zdumiał się Iwan — Chłopaki z Zachodu. Różni biedacy, którzy od dzieciństwa myślą o starości i marzą, żeby zostać panami. Dużo tam jeszcze takich. Posłuchaj, Jura, a jeśli nie uda ci się dostać na Rheę?

— Co pan — oburzył się Jura. — Na pewno dostanę się na Rheę. Jak bym wyglądał przed chłopakami, gdybym tam nie dotarł! Było nas stu pięćdziesięciu ochotników, a wybrali tylko jedenastu. No to jak mógłbym tam nie polecieć!

Przez jakiś czas szli w milczeniu.

— A jak ich zwerbują — odezwał się Jura — to co potem?

— Potem wsadzają ich na statki i wysyłają na asteroidy. Werbownicy dostają forsę za każdego człowieka wsadzonego do ładowni.

Dlatego udając agentów handlowych tłuką się po Mirza-Charle. I innych międzynarodowych kosmodromach.

Wyszli na ulicę Przyjaźni i skręcili do hotelu. Iwan zatrzymał się przed wielkim białym domem.

— Tutaj skręcam — powiedział. — Do widzenia, Juro Borodinie.

— Do widzenia — odrzekł Jura. — Bardzo dziękuję. I przepraszam że tam, w kawiarni, nagadałem różnych głupstw.

— Nie szkodzi. Najważniejsze, że mówiłeś szczerze. Uścisnęli sobie ręce.

— Posłuchaj, Jura — zaczął Iwan i zamilkł. — Tak?

— Jeśli chodzi o Rheę… — Przerwał, znów spoglądając w bok. Jura czekał. — No więc, jeśli chodzi o Rheę. Zajdź, bracie, dzisiaj, powiedzmy o dziewiątej wieczorem do pokoju trzysta sześć w hotelu.

— I co?

— Co z tego wyjdzie, nie wiem — powiedział Iwan. — Ale w tyra pokoju zobaczysz człowieka o bardzo groźnym wyglądzie. Spróbuj go przekonać, że koniecznie musisz dostać się na Rheę.

— A kim on jest?

— Do widzenia — uciął Iwan. — 1 nie zapomnij: pokój trzysta sześć, po dziewiątej.

Odwrócił się i zniknął w białym budynku. Przy wejściu wisiała czarna plastikowa tabliczka z białym napisem: Sztab patroli porządkowych. Mirza-Charle.

— Pokój trzysta sześć — powtórzył Jura. — Po dziewiątej.


  1. Stinker — (ang.) śmierdziel — wszystkie przypisy autorów.