124648.fb2
Jura zabijał czas. W ciągu kilku godzin obszedł niemal całe miasto. Lubił chodzić po nieznanych miastach i dowiadywać się, co w nich jest. W Mirza-Charle był SESK. Pod gigantyczną, przezroczystą kopułę nikogo nie wpuszczano, ale teraz Jura wiedział, że SESK to System Elektronicznego Sterowania i Kontroli, elektroniczny mózg kosmodromu. Idąc na pomoc od SESK, można trafić do przestronnego parku, z kinem pod gołym niebem, dwiema strzelnicami, wielkim stadionem, z atrakcją „Człowiek w rakiecie”, muzycznymi kabinami, huśtawkami i miejscami do tańca, i z wielkim jeziorem, wokół którego rosły araukarie i piramidalne topole. Jura z rozkoszą wykąpał się w tym jeziorze. Na południowych peryferiach miasta Jura trafił na niski czerwony budynek, za którym od razu zaczynała się pustynia. Obok budynku stało kilka kwadratowych atomocarów i chodził błękitny policjant z pistoletem. Policjant powiedział Jurze, że czerwony budynek to więzienie i rosyjski chłopiec nie ma co tu robić. Na zachód od SESK znajdowały się osiedla. Stało tam dużo wielkich i małych, pięknych i niepozornych domów. Ulice były wąskie, bez nawierzchni. Żyło się tu najwidoczniej całkiem nieźle — chłodno, cieniście i niedaleko od centrum. Jurze bardzo spodobał się budynek miejskiej biblioteki, ale nie wszedł do środka. Na zachodnich peryferiach miasta znajdowały się budynki administracji, a za nimi zaczynała się ogromna dzielnica magazynów.
Magazyny były bardzo długie, z szarego tworzywa, z gigantycznymi białymi cyframi na ścianach. Jura zobaczył ogromną liczbę ciężarówek i ciężarowych helikopterów. Czegoś takiego nie widział jeszcze nigdy w życiu. Od niemilknącego ryku silników zatykało uszy. Jura nie zdążył zrobić nawet dziesięciu kroków, gdy z tyłu zawyła syrena. Uskoczył w bok, pod jakąś ścianę. Ściana rozsunęła się i przez szeroką jak łuk triumfalny bramę prosto na Jurę wypełzł olbrzymi czerwono-biały potwór na kołach, dwukrotnie przerastający człowieka. Z wysokości pierwszego piętra na Jurę zaryczał bezgłośnie kierowca w tiubietiejce. Potworna ciężarówka powoli nabierała prędkości, sunąc wąskim przejazdem pomiędzy magazynami. Za nią z czarnego wnętrza magazynu już wypełzała druga i trzecia. Jura ostrożnie przemykał się pod dyszącymi żarem ścianami, ogłuszony rykiem, warkotem i łoskotem nieznanych mechanizmów.
Potem zobaczył niską platformę, na którą ładowano znajome cylindryczne butle z mieszanką do spawania próżniowego. Jura podszedł bliżej i uśmiechając się radośnie, stanął obok człowieka, kierującego załadunkiem za pomocą przenośnego pulpitu na szyi. Przez jakiś czas stał i patrzył, jak dźwig starannie układa spakowane sztaple butli jeden na drugim. Potem stwierdził rzeczowo:
— Nie, to nie przejdzie.
— Co nie przejdzie? — spytał człowiek i z zainteresowaniem spojrzał na Jurę.
— Ta butla nie przejdzie.
— Dlaczego?
— Przecież pan widzi. Ma utrącony zawór. Człowiek wahał się przez kilka sekund.
— Nie szkodzi — odezwał się w końcu. — Tam się będą martwić.
— Nie — sprzeciwił się Jura. — Nie będziemy się tam martwić. Odrzućcie ten sztapel.
Człowiek zdjął ręce z pulpitu i utkwił wzrok w Jurze. Wysięgnik dźwigu znieruchomiał, kolejny sztapel kołysząc się spokojnie zawisł w powietrzu.
— To przecież drobiazg — powiedział człowiek.
— Tutaj.
Człowiek wzruszył ramionami i znowu położył dłonie na pulpicie. Jura uważnie obserwował wyładunek uszkodzonej butli, po czym uprzejmie podziękował i poszedł dalej. Wkrótce zorientował się, że zabłądził. Terytorium magazynów to jakby oddzielne miasto, a jego ulice i zaułki były zdumiewająco do siebie podobne. Kilka razy trafiał w uliczki, wychodzące prosto na pustynię. Na końcu takich uliczek stały ogromne tablice z napisem: „Strefa niebezpiecznego promieniowania!”. Szybko zapadał zmierzch, nad magazynami rozbłysły reflektory. Poszedł za kolumną jakichś maszyn na szerokich elastycznych gąsienicach i niespodziewanie znalazł się na szosie.
Jura wiedział, że miasto powinno znajdować się po prawej stronie, ale po lewej, tam, gdzie jechała kolumna, błyskały różnokolorowe światła i ruszył w tę stronę. Po obu stronach szosy rozpościerała się pustynia. Nie było ani drzew, ani aryków, tylko równy, czarny horyzont. Słońce już dawno zaszło, ale powietrze było nadal gorące i suche.
Różnokolorowe światła migotały nad szlabanem. Obok szlabanu stał niewielki, podobny do grzyba domek. Obok domku, na ławeczce pod latarnią siedział policjant z hełmem na kolanach. Drugi policjant przechadzał się przed szlabanem. Na widok Jury przystanął, po czym skierował się ku niemu. Jura czuł, że zamiera mu serce. Policjant podszedł i wyciągnął rękę.
— Papers[3] — zaszczekał.
Wpadłem, pomyślał Jura. Jeśli mnie tu zatrzymają… Zanim coś się wyjaśni… Po co ja tu szedłem! Pospiesznie sięgnął do kieszeni. Policjant czekał z wyciągniętą ręką. Drugi policjant założył hełm i wstał.
— Wait a minut — wymamrotał Jura. — Już, już… sekundę… No, gdzie ona jest…
Policjant opuścił dłoń.
— Rosjanin? — spytał.
— Tak — odparł Jura. — Zaraz… widzi pan, mam tylko rekomendację od zakładu… Wiaziemska Fabryka Konstrukcji Metalowych… — W końcu znalazł rekomendację.
— Nie trzeba. — Głos policjanta brzmiał teraz dobrodusznie. Podszedł drugi policjant i spytał:
— What’s the matter? The chap hasn’t got his papers?[4]
— Nie — powiedział pierwszy. — To Rosjanin.
— A — rzekł drugi. Odwrócił się i poszedł z powrotem do ławki.
— Chciałem tylko popatrzeć, co tu jest — odezwał się Jura.
— Kosmodrom — wyjaśnił ochoczo policjant. — Tam. — Wskazał ręką szlaban. — Ale nie wolno wchodzić.
— Nie, nie — powiedział szybko Jura. — Chciałem tylko popatrzeć. — Popatrzeć można — zgodził się policjant. Zaczął iść w stronę szlabanu. Jura ruszył za nim. — To kosmodrom — powtórzył policjant. Pod jasnymi gwiazdami Azji połyskiwała, jakby pokryta szkłem, płaska równina. Daleko przed nimi, tam, dokąd biegła szosa, płonęły rozbłyski i przesuwały się światła reflektorów, wyciągając z ciemności gigantyczne sylwetki. Od czasu do czasu nad równiną przetaczał się słaby łoskot. Statki kosmiczne, pomyślał z zadowoleniem Jura. Wiedział oczywiście, że Mirza-Charle, tak jak wszystkie inne kosmodromy na Ziemi, służy tylko do komunikacji okołoziemskiej, że prawdziwe rakiety fotonowe typu „Hius”, „John Brown” czy „Jangcy” są ogromne, zbyt potężne, żeby startować prosto z Ziemi, ale te ciemne sylwetki za horyzontem też robiły wrażenie.
— Rakiety, rakiety — powiedział powoli policjant. — Tyle ludzi stąd odlatuje. — Podniósł ku czarnemu niebu błękitną świecącą się pałkę. — Każdy ze swoimi nadziejami. A ilu ich wraca w zaspawanych ołowianych trumnach! Tutaj, przy tym szlabanie wystawiamy żałobną wartę. Ich upór wprost dech zapiera. A jednak tam — znów podniósł pałkę — jest ktoś, komu się ten upór nie podoba…
Horyzont nagle rozjaśnił oślepiający wybuch, ognisty strumień wzbił się w niebo i rozsypał kaskadą iskier. Beton pod nogami zadrżał. Policjant podniósł do oczu zegarek.
— Dwudziesta dwanaście. Wieczorny łunnik.
W niebie rozległ się łoskot, oddalając się powoli słabł, w końcu cichnąc zupełnie.
— Pora na mnie — stwierdził Jura. — Jak stąd najszybciej dojść do miasta?
— Najlepiej na piechotę — odpowiedział policjant. — Przed zakrętem do magazynów złapie pan okazję.
Gdy w końcu o wpół do dziesiątej Jura dotarł do hotelu, był zmęczony i oszołomiony. Mirza-Charle wieczorem w niczym nie przypominało miasta za dnia. Ulicami, poprzecinanymi czarnymi cieniami, płynęły potoki autobusów. Światła reklam oświetlały tłumy na chodnikach. Drzwi wszystkich barów i kawiarni były otwarte na oścież. Grała tam muzyka, wnętrza wypełniał szary papierosowy dym. Pijani cudzoziemcy włóczyli się po chodnikach, obejmując się po trzech, po czterech, i śpiewając nieznane piosenki. Co jakieś dwadzieścia, trzydzieści kroków stali policjanci z kamiennymi twarzami pod nisko opuszczonymi hełmami. Przez płynący tłum niespiesznie szły trójki krzepkich młodych chłopaków z czerwonymi opaskami na rękawach. To były patrole porządkowe. Jura widział, jak jeden taki patrol wszedł do baru, gdzie natychmiast zapanowała cisza, nawet muzyka przestała grać. Patrolujący mieli znudzone, wzgardliwe twarze. Z drugiego baru, nieopodal hotelu dwóch mężczyzn z wąsikami wyrzuciło na chodnik jakiegoś nieszczęśnika i zaczęło go kopać. Nieszczęśnik krzyczał głośno po francusku: Patrol! Szybko! Pomocy! Jura zacisnął zęby. Już miał zamiar dać w ucho jednemu z wąsatych, w tym momencie jednak został bezceremonialnie odsunięty, a długa, żylasta ręka z czerwoną opaską chwyciła jednego wąsacza za kołnierz. Drugi skulił się i dał nura do baru. Patrol niedbale strząsnął zdobycz w objęcia policjantów i ci, wykręcając awanturnikowi ręce za plecy zawlekli go do najbliższego zaułka. Jura zdążył zauważyć, jak jeden z policjantów, oglądając się na patrol, z całej siły trzasnął wąsacza po głowie świecącą się pałką. Szkoda, że ja nie zdążyłem, pomyślał Jura. Na chwilę odechciało mu się lecieć na Rheę. Zapragnął włożyć czerwoną opaskę i przyłączyć się do tych krzepkich pewnych siebie młodych ludzi.
— Ale tu u was porządki! — oburzał się Jura, mówiąc do recepcjonistki w hotelu. — Istne gniazdo pluskiew!…
— O czym pan mówi? — przestraszyła się recepcjonistka. Jura ochłonął.
— No, na ulicach, rozumie pani — wyjaśnił. — Bagno!…
— To międzynarodowy port… Na razie musimy wytrzymać — odrzekła recepcjonistka z uśmiechem. — A jak tam pańskie sprawy?
— Jeszcze nie wiem — odparł Jura. — Niech mi pani powie, jak trafić do pokoju trzysta sześć?
— Niech pan wjedzie windą, drugie piętro na prawo.
— Dziękuję — powiedział Jura i ruszył do windy.
Wjechał na drugie piętro i od razu znalazł pokój trzysta sześć. Stanął przed drzwiami i po raz pierwszy zastanowił się, jak, o czym, a przede wszystkim, z kim będzie rozmawiał. Przypomniały mu się słowa Iwana o groźnym wyglądzie człowieka. Starannie przygładził włosy i obejrzał się. Potem zapukał.
— Wejść — odezwał się za drzwiami niski ochrypły głos.
Jura wszedł. W pokoju, przy okrągłym, nakrytym białym obrusem stole siedziało dwóch starszych mężczyzn. Jura osłupiał — poznał obu, co go zaskoczyło tak, że wydawało mu się, iż pomylił drzwi. Twarzą do niego, utkwiwszy w Jurze spojrzenie malutkich oczek siedział słynny Bykow, kapitan nie mniej słynnego „Tachmasiba”, ponury i rudy — taki jak na stereofotografii nad stołem starszego brata Jury. Twarz drugiego człowieka, niedbale rozwalonego w plecionym fotelu, szlachetna, pociągła, z pogardliwą zmarszczką wokół warg, też była zdumiewająca znajoma. Jura w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć jego nazwiska, ale był absolutnie pewien, że kiedyś go widział, może nawet nieraz. Na stole stała smukła, ciemna butelka i jeden kielich.
— O co chodzi? — spytał głucho Bykow.
— Czy to pokój trzysta sześć? — odezwał się niepewnie Jura.
— Tak — odpowiedział aksamitnym głosem człowiek z kielichem. — Kogo szukacie, młody człowieku?
Przecież to Jurkowski, przypomniał sobie Jura. Planetolog z Wenus. Nakręcili o nich film…
— Ja… ja… nie wiem — bąkał Jura. — Rozumiecie, ja muszę na Rheę… Dzisiaj jeden towarzysz…
— Nazwisko? — spytał Bykow.
— Czyje? — nie zrozumiał Jura.
— Wasze nazwisko!
— Borodin… Jurij Michajłowicz Borodin.
— Specjalizacja?
— Spawacz próżniowy.
— Dokumenty.
Drugi raz w ciągu ostatnich dwóch godzin (i całego życia) Jura sięgnął po dokumenty. Bykow patrzył na niego wyczekująco. Jurkowski leniwie sięgnął po butelkę i nalał sobie wina.
— Proszę — powiedział Jura.
Położył rekomendację na stole i cofnął się o kilka kroków. Bykow wyjął z kieszeni na piersi ogromne staromodne okulary i przystawiając je do oczu, bardzo uważnie, jak wydało się Jurze dwa razy przeczytał dokument, po czym podał go Jurkowskiemu.
— Jak to się stało, że nie zdążyliście z grupą? — spytał ostro.
— Ja… Rozumiecie, z powodów rodzinnych…
— Więcej szczegółów, młody człowieku — zahuczał Jurkowski. Czytał rekomendację, trzymając ją w wyciągniętej ręce i popijając wino.
— Rozumiecie, zachorowała moja mama — powiedział Jura. — Atak wyrostka. Nie mogłem wyjechać. Brat jest w ekspedycji, ojciec teraz na biegunie… Nie mogłem…
— Wasza mama wie, że zgłosiliście się na ochotnika w kosmos? — spytał Bykow.
— Tak, oczywiście.
— Zgodziła się?
— Taak…
— Narzeczoną macie?
Jura pokręcił głową. Jurkowski starannie złożył rekomendację i położył ją na brzegu stołu.
— Powiedzcie mi, młody człowieku, dlaczego was… n-nie zastąpiono?
Jura poczerwieniał.
— Bardzo prosiłem — odpowiedział cicho. — I wszyscy myśleli, że zdążę ich dogonić. Spóźniłem się tylko o dobę…
Zapanowała cisza i było słychać, jak na ulicy Przyjaźni wydzierają się wikingowie. Albo zalewali robaka, albo opijali radość. Możliwe, że u starego Joyce’a.
— Czy macie… z-znajomych w Mirza-Charle? — spytał ostrożnie Jurkowski.
— Nie. Przyjechałem dopiero dzisiaj. Poznałem tu jednego towarzysza, nazywa się Iwan i on…
— A do kogo się zwracaliście?
— Do dyżurnej od pasażerskich przewozów i recepcjonistki hotelu. Bykow i Jurkowski popatrzyli na siebie. Jura miał wrażenie, że
Jurkowski ledwie zauważalnie pokręcił głową.
— No, to jeszcze nie tak źle — burknął Bykow.
— Zupełnie nie rozumiem, po co nam pasażer — niespodziewanie ostro odezwał się Jurkowski.
Bykow milczał.
— Słowo honoru, nikomu nie będę przeszkadzał — powiedział z przekonaniem Jura. — 1 jestem gotów na wszystko.
— Nawet pięknie umrzeć — warknął Bykow.
Jura przygryzł wargi. Źle, pomyślał. Złe ze mną. Oj, źle…
— Muszę się dostać na Rheę — powiedział. Nagle z całą jasnością zrozumiał, że to jego ostatnia szansa i że na jutrzejszą rozmowę z zastępcą naczelnika nie ma co liczyć.
— Mmm? — mruknął Bykow i popatrzył na Jurkowskiego. Jurkowski wzruszył ramionami, uniósł kielich i zaczął patrzeć przez szkło na lampę. Wtedy Bykow wstał zza stołu — Jura cofnął się — tamten okazał się taki potężny i ciężki — i szurając domowymi pantoflami podszedł do wiszącej w kącie na oparciu krzesła wytartej skórzanej kurtki. Wyciągnął z kieszeni płaski błyszczący futerał radiofonu. Jura wstrzymał oddech i patrzył na jego plecy.
— Charles? — spytał głucho Bykow. Przycisnął do ucha giętki sznur z metalową kulką na końcu. — Tu Bykow. Masz jeszcze u siebie rejestr „Tachmasiba”? Dopisz do składu załogi na specrejs 17… Tak, biorę stażystę… tak, naczelnik ekspedycji nie wyraża sprzeciwu… — Jurkowski skrzywił się, ale nic nie powiedział. — Co? Zaraz. — Bykow odwrócił się do Jury, wyciągnął rękę i niecierpliwie pstryknął palcami. Jura rzucił się do stołu, chwycił rekomendację i włożył w palce Bykowa. — Już… tak… Od kolektywu Wiaziemskiej Fabryki Konstrukcji Metalowych… Boże mój, Charles, to absolutnie nie twoja sprawa! W końcu to specrejs! Tak. Podaję: Borodin, Jurij Michajłowicz… Osiemnaście lat. Tak, właśnie osiemnaście. Spawacz próżniowy… Stażysta… Przyjęty z mojego polecenia z wczorajszą datą. I proszę cię, Charles, od razu przygotuj dla niego dokumenty. Nie, nie on, ja sam zajadę… Jutro rano. Do widzenia, Charles, dziękuję.
Bykow powoli zwinął sznur i wsunął radiofon z powrotem do kieszeni kurtki.
— To niezgodne z prawem — odezwał się niezbyt głośno Jurkowski.
Bykow wrócił do stołu i usiadł.
— Gdybyś ty wiedział, Władimir, bez ilu praw mogę się obejść w przestrzeni. I bez ilu praw przyjdzie nam się obejść w rym rejsie. Stażysto, możecie siąść — zwrócił się do Jury. Jura pospiesznie i bardzo niewygodnie usiadł. Bykow wziął słuchawkę. — Żylin, zajdź do mnie. — Powiesił słuchawkę. — Weźcie wasze dokumenty, stażysto. Będziecie podlegali bezpośrednio mnie. Z waszymi obowiązkami zapozna was inżynier pokładowy Żylin, który zaraz tu przyjdzie.
— Aleksiej — powiedział uroczystym tonem Jurkowski — Nasz… k-kadet jeszcze nie wie, z kim ma do czynienia.
— Ja wiem — rzekł Jura. — Od razu was poznałem.
— O! — zdumiał się Jurkowski. — Nas jeszcze można poznać? Jura nie zdążył odpowiedzieć. Drzwi otworzyły się i na progu
stanął Iwan w tej samej kraciastej koszuli.
— Jestem, Aleksieju Pietrowiczu — oznajmił wesoło.
— Przyjmij swojego chrześniaka — burknął Bykow. — To nasz stażysta. Przydzielam go tobie. Zaznacz w dzienniku. A teraz bierz go do siebie i aż do startu nie spuszczaj z oka.
— Tak jest — powiedział Żylin, ściągnął Jurę z krzesła i wyprowadził na korytarz.
Do Jury powoli docierało, co się dzieje.
— To wy jesteście Żylin? — spytał. — Inżynier pokładowy? Żylin nie odpowiedział. Postawił Jurę przed sobą, cofnął się
o krok i spytał strasznym głosem:
— Wódkę pijesz?
— Nie — bronił się przestraszony Jura.
— W Boga wierzysz? — Nie.
— Prawdziwa międzyplanetarna dusza! — zawołał usatysfakcjonowany Żylin. — Gdy przybędziemy na „Tachmasiba”, dam ci pocałować klucz od startera.
(ang.) — dokumenty.
(ang.) — Co się dzieje? Chłopak nie ma dokumentów?