124648.fb2 Lot na Amaltee, Stazysci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 21

Lot na Amaltee, Stazysci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 21

4. Mars. Stara Baza

O siódmej rano naczelnicy grup i działek systemu Ciepły Syrt zebrali się w gabinecie dyrektora systemu, Aleksandra Filipowicza Lamina. W sumie dwadzieścia pięć osób. Wszyscy zasiedli wokół długiego, niskiego stołu. Wentylatory i ozonatory pracowały pełną mocą. Natasza była jedyną kobietą w gabinecie, rzadko zapraszano ją na narady i wielu zebranych jej nie znało. Popatrywali na nią z przyjazną ciekawością. Natasza usłyszała, jak ktoś powiedział ochryple: Gdybym wiedział, to bym się ogolił.

— Pierwsze pytanie, towarzysze, poza porządkiem dnia — powiedział Lamin, nie wstając z miejsca. — Wszyscy jedli śniadanie? Mogę poprosić o przyniesienie konserw i kakao.

— A nie ma czegoś dobrego, Aleksandrze Filipowiczu? — zainteresował się pulchny mężczyzna o różowych policzkach, miał zabandażowane dłonie.

W gabinecie zrobiło się głośno.

— Nie ma — odparł Lamin i pokręcił głową. — Co najwyżej kura w konserwie…

— Słusznie, Aleksandrze Filipowiczu! — rozległy się głosy. — Niech przyniosą. Nie zdążyliśmy zjeść.

Lamin machnął komuś ręką.

— Zaraz będzie. — Wstał. — Wszyscy są? — Popatrzył na zebranych. — Azizbekow… Gorin… Baranów… Nakamura… Małumian… Natasza… Wang… Jeffersona nie widzę… Ach, wybacz… A gdzie Opanasienko? Od Tropicieli ktoś jest?

— Opanasienko w wypadzie — powiedział cichy głos i Natasza zobaczyła Rybkina. Pierwszy raz widziała go nieogolonego.

— W wypadzie? No dobrze, zaczniemy bez niego. Towarzysze, jak wam wiadomo, w ciągu ostatnich tygodni latające pijawki bardzo się uaktywniły. Wczoraj ich bezczelność przeszła wszelkie wyobrażenie — zaczęły atakować w dzień. Na szczęście obeszło się bez ofiar, ale kilku naczelników grup i działek zażądało podjęcia decydujących kroków. Chcę podkreślić, towarzysze, że problem pijawek to stary problem. Wszystkim nam zaszły za skórę. Od dawna o nich dyskutujemy, czasem nawet się kłócimy. Polowym grupom najwidoczniej te stworzenia bardzo przeszkadzają, poza tym pora wreszcie podjąć w ich sprawie, to znaczy w sprawie pijawek, jakąś ostateczną decyzją. Krótko mówiąc, są dwa określone zdania w tej kwestii. Pierwsze — natychmiastowa obława i w miarę możliwości zlikwidowanie pijawek. Drugie-propozycja polityki masowej obrony, jako paliatyw, aż do czasu, gdy kolonia ostatecznie okrzepnie. Towarzysze — przycisnął ręce do piersi — proszę teraz, byście się wypowiedzieli na ten temat. Tylko starajcie się unikać osobistych wycieczek. Wiem, że wszyscy jesteśmy zmęczeni, rozdrażnieni i każdy jest z czegoś niezadowolony. Ale bardzo was proszę, byście zapomnieli na razie o wszystkim, co nie dotyczy interesującej nas sprawy. — Jego oczy zwęziły się. — Szczególnie zapalczywych usunę z zebrania, bez względu na stanowisko.

Usiadł. Natychmiast wstał wysoki, bardzo chudy człowiek, z opaloną nierówno twarzą, nieogolony, z rozpalonymi oczami. To był zastępca dyrektora do spraw budowy, Wiktor Kiryłowicz Gajdadymow.

— Nie wiem — zaczął — jak długo potrwa wasza obława, dekadę, miesiąc czy pół roku. Nie wiem, ilu ludzi weźmiecie na obławę — zapewne najlepszych, może nawet wszystkich. Nie wiem wreszcie, czy coś z tej obławy wyjdzie. Ale wiem na pewno jedną rzecz i uważam za swój obowiązek was o tym poinformować. Po pierwsze, z powodu obławy będziemy musieli przerwać budowę bloków mieszkalnych. Za dwa miesiące przybędzie do nas uzupełnienie, a kryzys mieszkaniowy już teraz daje znać o sobie. Na Ciepłym Syrcie nie mogę wydzielić pokoju nawet małżeństwu, co szczególnie denerwuje naszych zagranicznych przyjaciół. Po drugie, z powodu obławy wstrzymana zostanie budowa fabryki materiałów budowlanych. Czym jest taka fabryka w naszych warunkach, sami powinniście wiedzieć. O oranżeriach i szklarniach, których tym latem nie będzie właśnie z powodu obławy, nawet nie wspomnę. Wreszcie trzecie i najważniejsze. Obława zakłóci budowę fabryki regeneracyjnej. Za miesiąc zaczną się jesienne burze i wtedy trzeba będzie postawić krzyżyk na budowie. — Zacisnął zęby, zamknął, po czym znów otworzył oczy. — Wiecie, towarzysze, że wszyscy wisimy tu na włosku. Może zdradzam jakieś tajemnice administracji, ale do licha, czort z nimi — w końcu wszyscy jesteśmy dorosłymi i doświadczonymi ludźmi! Zapasy wody pod Ciepłym Syrtem są na wykończeniu. Już teraz wozimy wodę z odległości dwudziestu, trzydziestu kilometrów czołgami. — Przy stole zawrzało, ktoś krzyknął: A o czym żeście wcześniej myśleli?! — Jeśli nie dokończymy w tym miesiącu fabryki regeneracyjnej, to jesienią przejdziemy na racje głodowe, a zimą będziemy musieli przeciągnąć Ciepły Syrt na dwieście kilometrów stąd. To wszystko.

Usiadł i jednym tchem wypił szklankę wystygłego kakao. Po minucie ciszy Lamin zadał pytanie:

— Kto następny?

— Ja — odparł ktoś. Był to niski, brodaty mężczyzna w ciemnych okularach, naczelnik warsztatów remontowych, Zachar Josifowicz Puczko. — Całkowicie zgadzam się z Wiktorem Kiryłowiczem. — Zdjął okulary i rozejrzał się, mrużąc oczy. — Zachowujemy się jak dzieci — obława, pif, paf… łubudu… A ja was chciałem zapytać, na czym macie zamiar uganiać się za pijawkami? Może wierzchem na miotle? Przed chwilą Wiktor Kiryłowicz wszystko wam wyjaśnił: piaskowe czołgi wożą wodę. A co to za czołgi? To ruina, a nie czołgi. Jedna czwarta naszych maszyn stoi w moich warsztatach, a remontować nie ma komu. Ci, którzy umieją naprawiać, nie psują, ci, którzy psują, nie umieją naprawiać. Traktują czołg jak długopis — zużyją, to się wyrzuci i kupi nowy. Natasza, oglądałem wasz crawler. Trzeba się starać, żeby doprowadzić maszynę do takiego stanu! Można by pomyśleć, że przebijacie nim mury…

— Zachar, Zachar, do rzeczy — przerwał mu Lamin.

— Chcę powiedzieć tylko jedno. Znam ja takie obławy, aż za dobrze. Połowa maszyn zostanie na pustyni, druga połowa dopełz-nie do mnie i będą prosić: napraw. A czym mam naprawić — nogami? Brakuje rąk. I wtedy się zaczyna. Puczko taki, Puczko siaki, Puczko myśli, że nie warsztaty dla Ciepłego Syrtu, tylko Ciepły Syrt dla warsztatów. Poproszę o ludzi towarzysza Azizbekowa, a on mi nie da. Poproszę towarzysza Nakamurę — przepraszam, pana Naka-murę — a on powie, że już i tak mu się program sypie…

— Do rzeczy, Zachar — niecierpliwił się Lamin.

— Do rzeczy przejdziemy, jak nie zostanie ani jedna sprawna maszyna. Wtedy zaczniemy nosić żywność i wodę na własnych garbach z odległości stu kilometrów i wtedy mnie spytają: Puczko, gdzie byłeś, jak robiliśmy obławę?

Puczko włożył na nos okulary i usiadł.

— Niedobrze — zamruczał ktoś.

Natasza siedziała przybita. Co ze mnie za naczelnik, pomyślała. Nawet o tym wszystkim nie wiedziałam, nawet nie podejrzewałam i jeszcze klęłam tych staruszków, świnia jedna, za biurokratyzm…

— Chciałbym coś powiedzieć — dał się słyszeć miękki głos.

— Starszy areolog[5] systemu, Liwanow — poinformował Lamin. Szeroka kwadratowa twarz Liwanowa z czarnymi, blisko osadzonymi oczami też była pokryta plamistą opalenizną.

— Sprzeciwy wobec obławy, wygłoszone tutaj — powiedział — uważam za niezwykle ważne i znaczące. — Natasza popatrzyła na Gajdadymowa, który spał z głową zwieszoną na piersi. — Ale tym niemniej obławę przeprowadzić trzeba. Oto niektóre dane statystyczne. W ciągu trzydziestu lat przebywania człowieka na Marsie latające pijawki dokonały ponad półtora tysiąca zarejestrowanych ataków na ludzi. Trzy osoby zginęły, dwanaście zostało rannych. Ludność systemu Ciepły Syrt wynosi tysiąc dwieście ludzi, z czego ośmiuset przez cały czas pracuje w terenie i znajduje się w stałym zagrożeniu. Jedna czwarta uczonych musi pilnować, co przynosi szkodę państwowym i osobistym planom naukowym. Mało tego. Prócz strat moralnych, pijawki powodują bardzo poważne szkody materialne. Tylko w ciągu ostatnich tygodni i tylko u areologów nieodwracalnemu zniszczeniu uległo pięć unikatowych stanowisk, zepsutych zostało dwadzieścia osiem cennych przyrządów. To oczywiste, że tak dalej być nie może. Pijawki zagrażają pracom naukowym systemu Ciepły Syrt. Nie mam zamiaru umniejszać znaczenia wypowiedzi towarzyszy Gajdadymowa i Puczko. Ich zastrzeżenia zostały wzięte pod uwagę przy tworzeniu planu obławy, który mam przedstawić w imieniu areologów i Tropicieli.

Wszyscy poruszyli się i znowu zamarli. Gajdadymow drgnął i otworzył oczy. Liwanow ciągnął równym głosem:

— Obserwacje wykazały, że centrum rozprzestrzeniania się pijawek w rejonie Ciepłego Syrtu jest działka tak zwanej Starej Bazy — na mapie rzędna 211. Operacja zacznie się na godzinę przed wschodem słońca. Grupa czterdziestu dobrze przygotowanych strzelców na czterech piaskowych czołgach z zapasem żywności na trzy dni zajmuje Starą Bazę. Dwie grupy naganiaczy, orientacyjnie po dwustu ludzi w każdej, na czołgach i crawlerach nadciągają z konkretnych rejonów — pierwsza grupa sto kilometrów na zachód od Syrtu, druga sto kilometrów na północ. O godzinie zero zero obie grupy zaczynają powoli przesuwać się w stronę — odpowiednio — pomocnego zachodu i południa, robiąc jak najwięcej hałasu i zabijając pijawki, próbujące przerwać okrążenie. Poruszając się powoli i metodycznie, obie grupy zamykają flanki, spychając pijawki w rejon Starej Bazy. W ten sposób pijawki, które znajdą się na tym terenie, zostaną skupione w rejonie Starej Bazy i zlikwidowane. Taka jest pierwsza część planu. Słucham ewentualnych pytań i sprzeciwów.

— Powoli i metodycznie — powiedział Puczko. — Wszystko to pięknie. Ile maszyn będzie potrzeba?

— I ludzi — dodał Gajdadymow. — I dni.

— Pięćdziesiąt maszyn, czterysta pięćdziesiąt osób i maksimum trzy dni.

— W jaki sposób planujecie zabijać pijawki? — spytał Jefferson.

— W związku z tym, że niewiele o nich wiemy — odparł Liwanow — polegać możemy jedynie na dwóch środkach: zatrutych pociskach i miotaczach płomieni.

— A skąd je weźmiemy?

— Nietrudno zatruć pociski, a jeśli chodzi o miotacze, to jesteśmy w trakcie produkcji.

— Już produkujecie?

— To dobry plan — stwierdził Lamin. — Jak sądzicie, towarzysze? Gajdadymow wstał.

— Nie mam nic przeciwko takiemu planowi — rzekł. — Tylko postarajcie się nie zabierać mi budowniczych. I pozwólcie, że natychmiast się oddalę.

Przy stole znowu zaczęto rozmawiać. Wspaniały plan, nie ma dwóch zdań! A skąd weźmiecie strzelców? Znajdą się! Brakuje tylko budowniczych, strzelców wystarczy! A to sobie postrzelamy!

— Jeszcze nie skończyłem, towarzysze — ciągnął Liwanow. — Jest jeszcze jedna część planu. O ile wiemy, terytorium Starej Bazy zryte jest szczelinami i kawernami, przez które pijawki wychodzą na powierzchnię. Zapewne jest tam pełno podziemnych pomieszczeń. Gdy pierścień się zamknie i wybijemy pijawki, możemy albo zacementować te kawerny, szczeliny i tunele, albo kontynuować prześladowanie pod ziemią. W obu przypadkach plan Starej Bazy jest niezbędny.

— O prześladowaniu pod ziemią nie może być mowy — powiedział ktoś. — To zbyt niebezpieczne.

— Ale interesujące — wymamrotał grubas z obandażowanymi rękami.

— Towarzysze, tę kwestię rozstrzygniemy po obławie — uciął Liwanow. — Teraz potrzebujemy planu Starej Bazy. Zwracaliśmy się do archiwum, ale tam z jakiegoś powodu planu nie było. Może któryś ze starszych mieszkańców ma plan?

Siedzący przy stole wymienili niepewne spojrzenia.

— Nie rozumiem — powiedział gniewnie kościsty starszy areodezista. — O jakim planie mowa?

— O planie Starej Bazy.

— Stara Baza została zbudowana piętnaście lat temu, na moich oczach. To była betonowa kopuła, bez żadnych kawern i tuneli. Co prawda, latałem na Ziemię, może beze mnie coś dobudowali?

Drugi areodezista dodał:

— Przy okazji, Stara Baza nie znajduje się na rzędnej 211 tylko 205.

— Dlaczego 205? — zdumiała się Natasza. — Na 211! To na zachód od obserwatorium.

— Co tu ma do rzeczy obserwatorium? — rozzłościł się kościsty areodezista. — Stara Baza znajduje się jedenaście kilometrów na południe od Ciepłego Syrtu…

— Chwileczkę, chwileczkę! — zawołał Liwanow. — Mamy na myśli Starą Bazę, znajdującą się na rzędnej 211, trzy kilometry na zachód od obserwatorium.

— A! — przerwał mu kościsty areodezista. — W takim razie macie na myśli Szare Ruiny, pozostałości pierwszego osiedla. Tam, zdaje się, próbował się urządzić Norton.

— Norton lądował trzysta kilometrów stąd! — krzyknął ktoś.

— Ciszej, ciszej! — Lamin poklepał dłonią blat stołu. — Przestańcie. Musimy ustalić, czy ktoś wie cokolwiek o Starej Bazie bądź Szarych Ruinach, jednym słowem o rzędnej 211.

Wszyscy zamilkli. Nikt nie lubił chodzić na ruiny starych osiedli, zresztą nie było kiedy.

— Jednym słowem, nikt nie wie — powiedział Lamin. — I planu nie ma.

— Mogę udzielić pewnej informacji — rzekł sekretarz dyrektora, jednocześnie zastępca do spraw naukowych oraz archiwariusz. — Z tą Starą Bazą to był kompletny mętlik. Na odręcznym szkicu geodezyjnym Nortona jej nie ma, a potem pojawia się z numerem 211. Dwa lata temu, na pisemnym raporcie Wialaminowa, proszącego o pozwolenie na zbadanie ruiny Starej Bazy, ówczesny naczelnik ekspedycji, Jurkowski, własnoręcznie napisał — sekretarz uniósł nad głową pożółkły skrawek papieru: — Nic nie zrozumiałem. Nauczcie się prawidłowo czytać mapę. Nie 211, a 205. Zezwalam. Jurkowski.

Wszyscy się roześmieli.

— Chciałem coś zaproponować — odezwał się cicho Rybkin. Wszyscy spojrzeli na niego. — Można natychmiast pójść na rzędną 211 i zrobić szkic Starej Bazy.

— Słusznie — zgodził się Lamin. — Kto ma czas, niech jedzie od razu. Na starszego wyznaczam towarzysza Liwanowa. Zebranie wznowimy o jedenastej.

Od Ciepłego Syrtu do Starej Bazy w linii prostej było około sześciu kilometrów. Jechali na dwóch piaskowych czołgach. Chętnych było więcej niż uczestników zebrania i Natasza postanowiła jechać swoim crawlerem. Czołgi z rykiem i zgrzytem minęły peryferie Syrtu. Żeby nie trafić w ścianę pyłu, Natasza wybrała drogę okrężną. Gdy zrównała się z centralną wieżą meteorologiczną, ujrzała Rybkina. Mały Tropiciel szedł swoim zwykłym szybkim krokiem, trzymając ręce na długim karabinie, wiszącym na szyi. Natasza zahamowała.

— Feliks! — krzyknęła. — Wy dokąd? Zatrzymał się i podszedł do crawlera.

— Postanowiłem iść na piechotę — oznajmił spokojnie, patrząc na nią. — Nie starczyło dla mnie miejsca.

— Siadajcie — powiedziała Natasza. Nieoczekiwanie poczuła się z Feliksem bardzo swobodnie, zupełnie inaczej niż wieczorami w obserwatorium. Feliks wspiął się zręcznie i zajął siedzenie obok niej. Zdjął z szyi karabin i postawił między kolanami. Crawler ruszył.

— Wczoraj, gdy wyszliście, bardzo się wystraszyłam — przyznała się Natasza. — Siergiej szybko was dogonił?

— Siergiej? — Spojrzał na nią. — Tak… dość szybko. To był dobry pomysł.

Zamilkli. Pół kilometra na lewo szły czołgi, zostawiając za sobą szczelną, nieruchomą ścianę pyłu.

— Zebranie było interesujące, prawda?

— Bardzo — odparł Rybkin. — Jest coś dziwnego z tą Starą Bazą.

— Byliśmy tam kilka razy z chłopakami — powiedziała Natasza. — Gdy budowano nasze obserwatorium. Nic specjalnego. Cementowe płyty, wszystko popękane, porośnięte saksaułem. Wy też myślicie, że pijawki wychodzą stamtąd?

— Jestem przekonany — odrzekł Rybkin. — Tam jest ogromne gniazdo pijawek. Pod wzgórzem jest wielka kawerna, która pewnie łączy się z innymi podziemnymi przejściami. Ale nie znalazłem ich.

Natasza popatrzyła na niego z przerażeniem. Crawler skręcił. Z prawej strony, zza wydm wyłoniło się obserwatorium. Na placyku obserwacyjnym stał długi jak żerdź Marti i machał im ręką. Feliks skinął mu uprzejmie. Kopuły i budynki Ciepłego Syrtu skryły się za bliskim horyzontem.

— Naprawdę, się ich nie boicie? — spytała Natasza.

— Boję się — wyznał Feliks. — Czasem aż mnie mdli ze strachu. Gdybyście widzieli, jakie one mają paszcze. Ale są równie tchórzliwe jak potworne.

— Wiecie co, Feliksie — powiedziała Natasza, patrząc prosto przed siebie. — Matti mówi, że jesteście dziwnym człowiekiem. Ja też tak sądzę. Feliks roześmiał się.

— Pochlebiacie mi — rzekł. — Warn musi wydawać się dziwne, że przychodzę do obserwatorium późnym wieczorem, tylko po to, żeby wypić filiżankę kawy. Ale nie mogę przychodzić w dzień — jestem zajęty. Wieczorem też niemal zawsze jestem zajęty. Gdy mam wolną chwilę, przychodzę do was.

Natasza poczuła, że się czerwieni. Crawler dotarł już do podnóża płaskiego wzgórza, tego samego, które widniało na mapach jako wykrzywiony owal z rzędną 211. Na szczycie, pośród nierównych szarych głazów, krzątali się ludzie.

Natasza postawiła crawler jak najdalej od czołgów piaskowych i wyłączyła silnik. Feliks stał na dole, i patrząc na nią poważnie, podał jej rękę.

— Dziękuję, nie trzeba — szeptała Natasza, jednak oparła się na wyciągniętej dłoni Rybkina.

Szli wśród ruin Starej Bazy. Dziwne to były ruiny: patrząc na nie, w żaden sposób nie można było pojąć, jaki był pierwotny wygląd budowli albo chociaż jej projekt. Zwalone kopuły na sześciobocznej podstawie, zwalone galerie, sztaple potrzaskanych cementowych bloków i wszystko gęsto porośnięte marsjańskimi cierniami, przykryte pyłem i piaskiem. Gdzieniegdzie pod szarymi sklepieniami ziały ciemne dziury. Niektóre z nich prowadziły w głęboki, nieprzenikniony mrok.

Nad ruinami słychać było krzyki.

— Jeszcze jedna kawerna! Tu cementu nie starczy!

— Co za idiotyczny projekt!

— Co wy chcecie od Starej Bazy?

— Cierni pełno! Jak na solnisku…

— Willi, niech pan tam nie wchodzi!

— Tam jest pusto, nikogo nie ma…

— Towarzysze, zacznijmy wreszcie robotę.

— Dzień dobry, Wołodia! Już dawno zaczęliśmy.

— Patrzcie, tu są ślady butów!

— Ktoś tutaj zaglądał… O, tu też…

— Pewnie Tropiciele…

Natasza popatrzyła na Feliksa. Feliks skinął głową.

— To ja — przyznał się.

Nagle stanął, przykucnął i zaczął coś z uwagą oglądać.

— O — powiedział. — Popatrzcie, Nataszo.

Natasza nachyliła się. Ze szczeliny w cemencie zwisała gruba łodyga ciernia z malutkim kwiatkiem na końcu.

— Jaki śliczny! — zawołała. — A ja nawet nie wiedziałam, że cierń kwitnie. Jak pięknie — czerwone z niebieskim…

— Cierń kwitnie bardzo rzadko — rzekł powoli Feliks. — Jak wiadomo, raz na pięć marsjańskich lat.

— Mamy szczęście.

— Za każdym razem, gdy kwiatek traci płatki, na jego miejscu wyrasta nowy pęd, a w miejscu kwiatka zostaje błyszczące kółeczko. O, takie, widzicie?

— Interesujące. A więc można policzyć, ile on ma lat… raz, dwa, trzy, cztery…

— Tu jest osiem pierścieni — odezwała się niepewnie.

— Zgadza się — potwierdził Feliks. — Osiem, kwiatek jest dziewiąty. Ta szczelina w cemencie ma osiemdziesiąt ziemskich lat.

— Nie rozumiem — powiedziała Natasza. Nagle zrozumiała i spytała szeptem: — Więc to nie nasza Baza?

— Nie nasza — odparł Feliks i wyprostował się. — I wy o tym wiedzieliście! — zawołała Natasza.

— Tak, wiemy — odpowiedział Feliks. — Tego budynku nie budowali ludzie. To nie jest cement. To nie jest zwyczajne wzgórze. I pijawki nie bez przyczyny napadają na dwunożnych wyprostowanych.

Natasza patrzyła na niego przez kilka sekund, a potem odwróciła się i krzyknęła na cały głos:

— Towarzysze! Tutaj! Wszyscy tutaj! Patrzcie! Patrzcie, co tu jest! Tutaj!

Gabinet dyrektora systemu Ciepły Syrt nabity był ludźmi. Dyrektor wytarł łysinę chustką i w osłupieniu kręcił głową. Areolog Liwanow stracił opanowanie i akuratność i wrzeszczał, starając się przekrzyczeć harmider:

— To po prostu niewiarygodne! Ciepły Syrt istnieje sześć lat. I w ciągu tych sześciu lat nie zdążyliśmy się zorientować, co jest nasze, a co nie. Nikomu do głowy nie przyszło zainteresować się Starą Bazą!…

— A czym się tam było interesować? — krzyczał Azizbekow. — Dwadzieścia razy obok niej przejeżdżałem. Ruiny jak ruiny. Mało to ruin zostawili po sobie pierwsi osadnicy?

— Ja tam byłem dwa lata temu! Patrzę, leży zardzewiała gąsienica od crawlera. Popatrzyłem i pojechałem dalej.

— Teraz też tam leży?

— O czym tu gadać? Pośrodku Bazy od dawien dawna stoi trygonometryczny znak. Też Marsjanie postawili?

— Tropiciele się zhańbili, wstyd!

— Dlaczego? Przecież to oni odkryli!

Naczelnik grupy Tropicieli, Opanasienko, przybyły dopiero przed kilkoma minutami, ogromny, barczysty, uśmiechał się kpiąco i wachlował złożoną mapą, coś mówiąc dyrektorowi. Dyrektor kręcił głową.

Do stołu przedarł się, depcząc wszystkim po nogach, Puczko. Brodę miał rozczochraną, okulary trzymał wysoko nad głową.

— A wszystko dlatego, że w systemie panuje bajzel! — zapiszczał falsetem. — Niedługo zaczną do mnie przychodzić Marsjanie i prosić, żeby im naprawić czołg albo crawler, a ja im będę naprawiał! Ile razy się zdarzało, że przychodzili do mnie nieznajomi ludzie i prosili, żeby coś naprawić! Widzę, że po mieście chodzą nieznajomi! Nie wiem, skąd przychodzą, nie wiem, dokąd idą! A może przychodzą ze Starej Bazy i do niej wracają?!

Hałas w gabinecie nagle ucichł.

— Chcecie przykładu? Proszę! Jeden taki obywatel siedzi tu z nami od rana! O was mówię, towarzyszu!

Puczko machnął okularami w stronę Feliksa Rybkina. Gabinet wybuchł śmiechem. Opanasienko powiedział dźwięcznym basem.

— No, no, Zachar, przecież to mój Rybkin.

Feliks pokręcił głową, podrapał się po karku i kątem oka spojrzał na Nataszę.

— No to co, że Rybkin? — irytował się Puczko. — A skąd ja mam wiedzieć, że to Rybkin? O tym właśnie mówię, że każdy powinien każdego znać… — Machnął ręką i wrócił na swoje miejsce.

Dyrektor wstał i głośno postukał ołówkiem w stół.

— Wystarczy, wystarczy, towarzysze — powiedział surowo. — Pośmialiśmy się i dosyć. Odkrycie, którego dokonali Tropiciele jest niezmiernie interesujące, ale zebraliśmy się tu w innym celu. Schemat Starej Bazy już mamy. Obławę zaczniemy za trzy dni. Rozkaz obławy zostanie wydany jeszcze dziś wieczorem. Już teraz informuję, że naczelnikiem obławy będzie Opanasienko, jego zastępcą Liwanow. A teraz proszę wszystkich, prócz moich zastępców, o opuszczenie gabinetu i udanie się na swoje stanowiska pracy.

W gabinecie były tylko jedne drzwi na korytarz i gabinet pustoszał bardzo powoli. W pewnej chwili w drzwiach powstał zator.

— Radiogram do dyrektora! — krzyknął ktoś.

— Przekażcie górą!

Złożona kartka papieru popłynęła ponad głowami. Dyrektor, spierający się o coś z Opanasienką, wziął ją i rozwinął. Natasza zobaczyła, że pobladł, a potem poczerwieniał.

— Co się stało? — zahuczał Opanasienko.

— Zwariować można — powiedział dyrektor z rozpaczą. — Jutro będzie tutaj Jurkowski.

— Wołodia? — spytał Opanasienko. — To świetnie!

— Dla kogo Wołodia — rzekł z rozpaczą dyrektor — a dla kogo generalny inspektor Międzynarodowego Zarządu Komunikacji Kosmicznej.

Jeszcze raz przeczytał radiogram i westchnął.


  1. Areolog — specjalista od geologii Marsa.