124648.fb2
Delikatny gwizdek budzika obudził Jurę dokładnie o ósmej rano czasu pokładowego. Jura uniósł się na łokciu i gniewnie popatrzył na budzik. Budzik odczekał chwilę i zagwizdał znowu. Jura jęknął i usiadł na koi. Nie, nie, więcej nie czytam po nocy, pomyślał. Dlaczego wieczorem nigdy nie chce się spać, a rano człowiek się tak męczy?
W kajucie było chłodno, nawet zimno. Jura objął rękami nagie ramiona i zaszczekał zębami. Potem spuścił nogi na podłogę i przecisnąwszy się pomiędzy kój ą a ścianą wyszedł na korytarz. W korytarzu było jeszcze zimnej, ale za to stał Żylin — potężny, muskularny, w samych slipach. Żylin gimnastykował się. Przez jakiś czas Jura obejmując rękami ramiona stał i patrzył, jak tamten ćwiczy. W rękach Żylin zaciskał dziesięciokilowe hantle. Walczył z cieniem, który nieźle obrywał. Od strasznych ciosów po korytarzu aż fruwał wietrzyk.
— Dzień dobry, Wania — powiedział Jura.
Żylin błyskawicznie i bezszelestnie odwrócił się i posuwistym krokiem ruszył na Jurę, rytmicznie kołysząc się całym ciałem. Twarz miał poważną i skupioną. Jura przyjął pozycję bojową. Żylin położył hantle na podłodze i ruszył do walki. Jura skoczył ku niemu. Już po kilku minutach zrobiło mu się gorąco. Żylin głośno i boleśnie lał go półotwartą dłonią. Jura trzy razy trafił go w czoło, za każdym razem na twarzy Żylina pojawiał się uśmiech zadowolenia. Gdy Jura oblał się potem, Żylin powiedział: Break! i przerwali pojedynek.
— Dzień dobry, stażysto — rzekł Iwan. — Jak się spało?
— Dzię… ku… je… — dyszał Jura. — Nie… źle.
— Pod prysznic! — zakomenderował Żylin.
Kabina była mała, na jednego człowieka, przed nim stał już niedbale uśmiechnięty Jurkowski w wytwornym czerwono-złotym szlafroku, z kolosalnym miękkim ręcznikiem przerzuconym przez ramię. Mówił przez drzwi:
— W każdym razie… d-doskonale pamiętam, że Krajuchin odmówił wtedy zatwierdzenia tego projektu… Co?
Zza drzwi dobiegł szum lejącej się wody, plusk i niezrozumiały cienki tenorek.
— Nic nie słyszę — orzekł z niezadowoleniem Jurkowski. Podniósł głos. — Mówię, że Krajuchin odrzucił ten projekt, więc jeśli napiszesz, że to była historyczna pomyłka, będziesz miał rację… Co?
Drzwi od prysznica otworzyły się i stamtąd, wycierając się, wyszedł różowy, odświeżony Michaił Antonowicz Krutikow, nawigator „Tachmasiba”.
— Coś mówiłeś, Wołodieńka — wyjaśnił dobrodusznie — ale nic nie słyszałem. Woda szumiała.
Jurkowski popatrzył na niego z żalem, wszedł pod prysznic i zamknął za sobą drzwi.
— Chłopcy, czy on się pogniewał? — spytał zaniepokojony Michaił Antonowicz. — Mnie się wydaje, że się pogniewał.
Żylin wzruszył ramionami, a Jura powiedział niepewnie:
— Chyba nie.
Michaił Antonowicz nagle krzyknął:
— Ojej! Kasza się rozgotuje! — 1 szybko pobiegł do kambuza.
— Podobno dzisiaj lądujemy na Marsie? — chciał wiedzieć Jura.
— Też słyszałem takie plotki — przyznał Żylin. — Co prawda, na kursie trzydzieści trzydzieści zarejestrowano statek pod piracką banderą, ale myślę, że przeskoczymy. — Nagle zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Jura też. Pod prysznicem woda lała się silnym strumieniem. Żylin pokręcił krótkim nosem. — Czuję — stwierdził. Jura też powąchał.
— Kasza? — spytał.
— Nie — odparł Żylin. — Kolejna psota niedublowanego fazocyklera. Straszny z niego psotnik. Czuję, że jeszcze dzisiaj trzeba go będzie wyregulować.
Jura spojrzał na Iwana z powątpiewaniem. To mógł być żart, ale również dobrze mogła to być prawda. Żylin umiał szóstym zmysłem wyczuwać szwankujące urządzenia.
Spod prysznica wyszedł Jurkowski. Spojrzał majestatycznie na Żylina i jeszcze bardziej majestatycznie na Jurę.
— K-kadet i p-porucznik — odezwał się. — Kto dzisiaj ma dyżur w kambuzie?
— Michaił Antonowicz — odparł Jura nieśmiało.
— Więc znowu będzie owsianka — rzekł majestatycznie Jurkowski i udał się do swojej kajuty.
Jura odprowadził go wzrokiem. Jurkowski porażał jego wyobraźnię. — I co? — spytał Żylin. — Gromodzierżca! Zeus! Co? Idź się myć.
— Nie. Najpierw ty, Wania.
— W takim razie chodźmy razem. Co tu będziesz sam sterczał. Jakoś się wciśniemy.
Po kąpieli ubrali się i poszli do mesy. Wszyscy już siedzieli przy stole, Michaił Antonowicz nakładał na talerze owsiankę. Na widok Jury Bykow spojrzał na zegarek, potem znowu na Jurę. Robił tak każdego dnia. Dzisiaj jednak nie padł żaden komentarz.
— Siadajcie — powiedział tylko.
Jura zajął swoje miejsce obok Żylina, naprzeciwko kapitana. Michaił Antonowicz, patrząc na niego łagodnie, nałożył mu porcję na talerz. Jurkowski jadł owsiankę z widocznym wstrętem i czytał jakiś gruby raport napisany na maszynie, który położył przed sobą na koszyku z chlebem.
— Iwan — zwrócił się do niego Bykow — niedublowany fazocykler traci regulację. Zajmij się tym.
— Zajmę się, Aleksieju Pietrowiczu — rzekł Iwan. — W trakcie ostatnich rejsów tylko nim się zajmuję. Trzeba albo zmienić schemat, albo dać dubler.
— Zmienić schemat, Aloszeńka — uznał Michaił Antonowicz. — Zestarzało się to wszystko — fazocyklery i teletaktory… Pamiętam, jak szliśmy na Uran na „Hiusie 8” w dwa tysiące pierwszym…
— Nie w dwa tysiące pierwszym, tylko w dziewięćdziesiątym dziewiątym — poprawił Jurkowski, nie odrywając się od raportu. — Pamiętnikami…
— A mnie się zdaje… — zaczął Michaił Antonowicz w zadumie.
— Nie słuchaj go, Michaił — wtrącił się Bykow. — Kogo obchodzi, kiedy to było? Najważniejsze, kto tam był. Na czym. Jak.
Jura cichutko poruszył się na krześle. Zaczynała się tradycyjna poranna rozmowa. Bojownicy wspominali minione dni. Michaił Antonowicz wybierał się na emeryturę i pisał memuary.
— To znaczy co? — powiedział Jurkowski, wznosząc oczy znad rękopisu. — A priorytet?
— Jaki priorytet? — spytał Bykow.
— Mój priorytet.
— Po co ci ten priorytet?
— Uważam, że to bardzo przyjemnie być pierwszym.
— Ale po co chcesz być pierwszy? Jurkowski zastanowił się.
— Szczerze mówiąc, nie wiem — powiedział. — To po prostu przyjemne.
— Mnie osobiście to zupełnie obojętne — rzucił Bykow. Jurkowski, uśmiechając się pobłażliwie, zamachał w powietrzu
palcem wskazującym.
— Naprawdę, Aleksieju?
— Może rzeczywiście coś w tym jest — przyznał Bykow — ale żeby wyłazić ze skóry tylko po to, by być pierwszym… Mało skromne. Przynajmniej jak na uczonego.
Żylin mrugnął do Jury. Jura zrozumiał to tak: „Zakarbuj sobie”.
— Nie wiem, nie wiem — zastanawiał się Jurkowski, demonstracyjnie wracając do raportu. — W każdym razie, Michaił jest zobowiązany trzymać się prawdy historycznej. W dziewięćdziesiątym dziewiątym roku ekspedycja Daugego i Jurkowskiego po raz pierwszy w historii nauki odkryła i zbadała sondami bombowymi tak zwane „pole amorficzne” na biegunie pomocnym Uranu. Następne badania plamy zostały przeprowadzone rok później.
— Przez kogo? — żywo zainteresował się Żylin.
— Nie pamiętam — odparł z roztargnieniem Jurkowski. — Chyba Lacroix. Michaił, czy nie można by… z-zwolnić stołu? Chciałbym teraz pracować.
Następowały święte godziny pracy Jurkowskiego. Jurkowski zawsze pracował w mesie. Tak się przyzwyczaił. Michaił Antonowicz i Żylin udali się na mostek. Jura chciał pójść za nimi — ciekaw był regulacji niedublowanego fazocyklera — ale Jurkowski go zatrzymał.
— K-kadecie — powiedział — bądźcie tak uprzejmi i przynieście mi z kajuty aktówką. Leży na koi.
Jura poszedł. Gdy wrócił, Jurkowski coś drukował na przenośnej maszynie elektronicznej, niedbale przebierając palcami lewej raki po klawiszach. Bykow już siedział na swoim zwykłym miejscu, w wielkim osobistym fotelu. Obok niego na stoliku wznosiła się sterta gazet i czasopism. Na nosie Bykowa tkwiły duże staromodne okulary. Początkowo Jura był tym wstrząśnięty. Na statku pracowali wszyscy. Żylin codziennie pieścił maszyny, Michaił Antonowicz wyznaczał i przeliczał kurs, wprowadzał dodatkowe komendy na cybersterowanie, kończył wielki podręcznik i jeszcze znajdował czas na swoje memuary. Jurkowski do późnej nocy czytał opasłe raporty, otrzymywał i wysyłał niezliczone radiogramy, coś odszyfrowywał i zaszyfrowywał na komputerze. A kapitan statku Aleksiej Pietrowicz Bykow czytał gazety i czasopisma. No i raz na dobę odstawa! kolejną wachtę. Ale cały pozostały czas spędzał w swojej kajucie albo w mesie. Jurę to szokowało. Trzeciego dnia nie wytrzymał i spytał Żylina, po co na statku kapitan. Kapitan jest od odpowiedzialności — odrzekł Żylin. — Jakby na przykład ktoś się zgubił. Jurze wydłużyła się twarz. Żylin śmiejąc się, wyjaśnił: Kapitan odpowiada za całą organizację rejsu. Przed rejsem nie ma ani jednej wolnej chwili. Zauważyłeś, co on czyta? To gazety i czasopisma z ostatnich dwóch miesięcy. A w czasie rejsu? — spytał Jura. Stali na korytarzu i nie zauważyli, że podszedł Jurkowski. W czasie rejsu kapitan potrzebny jest tylko w razie katastrofy — wyjaśnił z dziwnym uśmieszkiem. — A wtedy jest potrzebny bardziej niż ktokolwiek inny.
Jura zbliżył się na palcach i położył aktówkę obok Jurkowskiego. Aktówka była wytworna, jak wszystkie rzeczy Jurkowskiego. W rogu umieszczona była złota tabliczka z napisem: „IV Ogólnoświatowy Kongres Planetologów. 20 XII Conakry”.
— Dziękuję, kadecie. — Jurkowski odchylił się na oparcie krzesła i w zadumie popatrzył na Jurę. — Siedlibyście i porozmawiali ze starcem — powiedział półgłosem — bo za chwilę znowu przyniosą radiogramy i zacznie się kołowrót.
Jura usiadł. Był niezmiernie szczęśliwy.
— Przed chwilą mówiłem o priorytecie i chyba się nieco zagalopowałem. Rzeczywiście, cóż znaczy jedno imię w oceanie ludzkich Wysiłków, nawałnicach ludzkiej myśli, w ogromnych przypływach i odpływach ludzkiego rozumu? Pomyślcie, setki ludzi w różnych krańcach wszechświata zebrało dla nas niezbędne informacje, dyżurny na Spupiat, zmęczony, z czerwonymi od niewyspania oczami przyjmował je i kodował, inni dyżurni programowali urządzenia przekaźnikowe, a potem ktoś inny naciśnie klawisz, gigantyczne anteny poruszą się, wyszukując w przestrzeni nasz statek i potężny, nasycony informacją kwant zerwie się z iglicy anteny i pomknie w przestrzeń w ślad za nami…
Jura słuchał, patrząc na jego usta. Jurkowski kontynuował: — Kapitan Bykow ma bez wątpienia rację: własne imię na mapie nie powinno zbyt wiele znaczyć dla prawdziwego człowieka. Cieszyć się ze swoich sukcesów trzeba skromnie, sam na sam ze sobą. A z przyjaciółmi należy się dzielić tylko radością poszukiwania, radością pogoni i śmiertelnej walki. Wiecie, ilu ludzi jest na Ziemi? Cztery miliardy! I każdy z nich pracuje. Albo za czymś się ugania, albo czegoś szuka. Albo walczy na śmierć i życie. Czasem próbuję wyobrazić sobie te cztery miliardy jednocześnie. Kapitan Fred Dolitle prowadzi liniowiec pasażerski, na sto megametrów przed finiszem psuje się reaktor zasilania i Fredowi Dolitle w ciągu pięciu minut siwieją włosy, ale on zakłada czarny beret, idzie do mesy i tam śmieje się z pasażerami, z tymi samymi pasażerami, którzy i tak niczego się nie dowiedzą, dzień później rozjadą się z kosmodromu i na zawsze zapomną imię Freda Dolitle. Profesor Kanayama oddaje całe swoje życie tworzeniu stereosyntetyków i pewnego gorącego wilgotnego poranka znajdują go martwego w fotelu przy stole laboratoryjnym. Kto spośród setek milionów, którzy nosić będą zdumiewająco trwałe i piękne ubrania ze stereosyntetyków profesora Kanayamy, wspomni jego nazwisko? A Jurij Borodin będzie w wyjątkowo trudnych warunkach wznosić kopuły mieszkalne na małej, kamienistej Rhei i ręczę, że żaden z ich przyszłych mieszkańców nigdy nie usłyszy jego imienia. Ale to jest sprawiedliwe. Albowiem również Fred Dolitle nie zapamiętał imion swoich pasażerów, a oni idą na śmiertelnie niebezpieczny szturm nowej planety. Profesor Kanayama nigdy na oczy nie widział tych, którzy noszą ubrania z jego tkanin, a przecież ci ludzie karmili go i ubierali, póki on pracował. I ty, Jura, zapewne również nigdy nie dowiesz się o heroizmie uczonych, którzy zamieszkają w domach przez was zbudowanych. Taki jest świat, w którym żyjemy. Bardzo dobry świat.
Jurkowski skończył i popatrzył na Jurę z taką miną, jakby liczył, że Jura w tej samej chwili zmieni się na lepsze. Jura milczał. To się nazywało: Dyskusja ze starcem. Obaj bardzo lubili te dyskusje. Wprawdzie Jura niczego nowego się z nich nie dowiadywał, ale zawsze pozostawało w nim wrażenie czegoś wielkiego i błyszczącego. Najprawdopodobniej chodziło o samo oblicze wielkiego planetologa — przecież cały był jakby czerwono-złoty.
Do mesy wszedł Żylin, położył przed Jurkowskim szpule radiogramów.
— Poranna poczta.
— Dziękuję, Wania — odparł lekkim tonem Jurkowski.
Wziął pierwszą z brzegu, włożył do maszyny i włączył deszyfrator. Maszynka wściekle zastukała.
— Proszę — powiedział tym samym tonem Jurkowski, wyciągając kartkę z maszyny. — Znowu na Ceresie nie zrealizowali programu.
Żylin złapał Jurę za rękaw i pociągnął na mostek. Z tyłu rozległ się twardy głos Jurkowskiego:
— Zdjąć go, do licha, i przenieść na Ziemię, niech siedzi jako dozorca muzeum…
Jura stał za plecami Żylina i przyglądał się regulowaniu fazocy-klera. Nic nie rozumiem, pomyślał ze znużeniem. I nigdy nie zrozumiem. Fazocykler był częścią kombajnu kontroli absolutnego zwierciadła i służył do mierzenia szczelności strumienia radiacji w zakresie roboczym zwierciadła. Żylin obserwował regulację fazocyklera na dwóch ekranach, na których rozbłyskiwały i powoli gasły błękitne iskry i linie. Czasem łączyły się w jeden świecący się obłok i wtedy Jura myślał, że wszystko na marne i regulację trzeba zaczynać od początku. Pięknie. A teraz jeszcze pół stopnia, rozkoszował się życiem. I wszystko rzeczywiście zaczynało się od początku.
Na podwyższeniu, dwa kroki za Jurą siedział za pulpitem maszyny liczącej Michaił Antonowicz i pisał memuary. Pot lał się z niego strumieniami. Jura wiedział już, że zmusił go do tego wydział archiwów Międzynarodowego Zarządu Kosmicznej Komunikacji. Michaił Antonowicz pracowicie skrobał piórem, wznosił oczy w górę, coś liczył na palcach i od czasu do czasu smętnym głosem zaczynał śpiewać wesołe piosenki. Michaił Antonowicz był człowiekiem wyjątkowo dobrodusznym. Jeszcze pierwszego dnia podarował Jurze tabliczkę czekolady i poprosił go o przeczytanie fragmentu memuarów. Bardzo przeżył krytykę prostodusznej młodości, ale od tej pory zaczął uważać Jurę za absolutny autorytet w dziedzinie literatury wspomnieniowej.
— Posłuchaj, Jurik — wykrzyknął. — 1 ty też, Waniusza.
— Słuchamy, Michaile Antonowiczu — powiedział ochoczo Jura. Michaił odchrząknął i zaczął czytać:
— Z kapitanem Stiepanem Afanasiewiczem Warszawskim spotkałem się po raz pierwszy na słonecznych lazurowych brzegach Tahiti. Jasne gwiazdy migotały nad bezkresnym Wielkim lub Cichym Oceanem. Warszawski podszedł do mnie i poprosił o papierosa, tłumacząc, że zapomniał fajki w hotelu. Niestety nie palę, ale to nie przeszkodziło nam rozpocząć rozmowy. Wiele się o sobie dowiedzieliśmy. Stiepan Afanasiewicz wywarł na mnie jak najlepsze wrażenie. To był przemiły, wspaniały człowiek — bardzo dobry, mądry, o szerokich horyzontach. Byłem wstrząśnięty jego wiedzą. Łagodność, z jaką odnosił się do ludzi, wydała mi się wyjątkowa…
— Może być — ocenił Żylin, gdy Michaił Antonowicz zamilkły patrząc na nich nieśmiało.
— Próbowałem tu tylko dać portret tego niezwykłego człowieka — wyjaśnił.
— Może być — powtórzył Żylin, uważnie obserwując ekran. — Jak tam było powiedziane? „Nad słonecznymi i lazurowymi brzegami migotały jasne gwiazdy”. Bardzo oryginalny obraz.
— Gdzie? Gdzie? — spłoszył się Michaił Antonowicz. — No, Wania, to omyłka. Nie trzeba tak żartować.
Jura zastanawiał się intensywnie, do czego by się tu przyczepić. Bardzo chciał podtrzymać swój ą pozycję znawcy.
— Już wcześniej czytałem wasze rękopisy — powiedział w końcu — i teraz nie będę się zajmował stroną literacką. Tylko dlaczego wszyscy ci ludzie są tacy przemili i wspaniali? Nie wątpię, że to porządni ludzie, ale w ten sposób nie można ich od siebie odróżnić.
— Co prawda, to prawda — powiedział Żylin. — A kogo jak kogo, ale kapitana Warszawskiego odróżniłbym od każdego. Jak to on mówił? Dinozaury, łapserdaki, darmozjady nieszczęsne.
— Wybacz, Wania — rzekł z godnością Michaił Antonowicz — ale przy mnie nic podobnego nie mówił. Szalenie grzeczny i kulturalny człowiek.
— Proszę mi powiedzieć, Michaile Antonowiczu — zainteresował się Żylin — co napiszecie o mnie?
Michaił Antonowicz stropił się. Żylin odwrócił się od przyrządów i patrzył na niego z ciekawością.
— Ja, Waniusza, nie miałem zamiaru… — Michaił Antonowicz nagle się ożywił. — A przecież to jest myśl, chłopcy! Naprawdę, napiszę taki rozdział. To będzie ostami. Tak go właśnie nazwę: „Mój ostatni rejs”. Nie, mój brzmi jakoś nieskromnie. Po prostu „Ostatni rejs”. A w nim opiszę, jak lecimy razem i Alosza, i Wołodia, i wy, chłopaki. Tak, to dobry pomysł — „Ostatni rejs”.
I Michaił Antonowicz powrócił do memuarów.
Po pomyślnie zakończonej regulacji fazocyklera, Żylin zaproponował Jurze, by zszedł razem z nim do maszynowego wnętrza statku — do podstawy reaktora fotonowego. Tam było zimno i nieprzyjemnie. Żylin niespiesznie zajął się swoim codziennym check up. Jura powoli szedł za nim, z rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie, starając się nie dotykać pokrytych szronem powierzchni.
— Jakie to jednak wspaniałe. — W jego głosie brzmiała zawiść.
— Co takiego? — spytał Żylin.
Z brzękiem odchylał i zatrzaskiwał pokrywy, odsuwał półprzeźroczyste szybry, za którymi migotała kabalistyczna plątanina jakichś schematów, włączał malutkie monitory, na których pojawiały się kropki jasnych impulsów, skaczące po siatce współrzędnych, wsuwał mocne, zręczne palce w coś niewyobrażalnie skomplikowanego, różnobarwnego, rozbłyskującego, i robił to wszystko niedbale, lekko, bez zastanowienia, a przy tym tak ładnie i apetycznie, że Jura zapragnął zmienić specjalizację i tak samo od niechcenia władać wstrząsającym, gigantycznym organizmem fotonowego cudu.
— Aż mi ślinka cieknie — rzekł Jura. Żylin roześmiał się.
— Naprawdę — dodał Jura. — Nie wiem, może dla was to wszystko jest zwyczajne i codzienne, może się wam nawet sprzykrzyło, ale i tak jest wspaniałe. Wielki i skomplikowany mechanizm, a obok jeden człowiek… władca. To wspaniałe, gdy człowiek jest władcą.
Żylin czymś szczęknął i na szarej, chropowatej ścianie zapłonęło jak tęcza jednocześnie sześć ekranów.
— Człowiek od dawna jest takim władcą — stwierdził, uważnie obserwując ekrany.
— Pewnie jesteście dumni, że jesteście kimś takim… Żylin wyłączył ekrany.
— Pewnie tak — odparł. — Cieszę się, jestem dumny, i tak dalej. — Ruszył wzdłuż oszronionych przyrządów. — Od dziesięciu lat jestem takim władcą — dodał z dziwną intonacją.
— I wam… — Jura chciał dodać obrzydło, ale się powstrzymał. Żylin w zadumie odkręcał ciężką pokrywę.
— Najważniejsze! — powiedział nieoczekiwanie. — W każdym życiu, tak jak i w każdej sprawie najważniejsze to określić, co jest najważniejsze. — Popatrzył na Jurę. — Nie mówmy dzisiaj o tym, dobrze?
Jura skinął w milczeniu. Ojojoj, pomyślał, czyżby Iwanowi obrzydło? To musi być straszne zajmować się przez dziesięć lat ulubioną pracą i nagle odkryć, że przestało sieją lubić. Musi mu być ciężko… Chociaż nie, nie wygląda, żeby Iwanowi było ciężko… Obejrzał się i żeby zmienić temat, powiedział:
— Powinny tu przychodzić zjawy…
— Ciii — szepnął Żylin z przestrachem i też się rozejrzał. — Pełno ich tu. O, tam — wskazał ciemne przejście między dwoma panelami — znalazłem… tylko nie mów nikomu… dziecięcą czapeczkę!
Jura zaśmiał się.
— Musisz wiedzieć — ciągnął Żylin — że nasz „Tachmasib” to dość stary statek. Był na wielu planetach i na każdej ładowały się na niego miejscowe zjawy. Całymi dywizjami. Snują się teraz po statku, jęczą, wyją, włażą w przyrządy, rozregulowują fazocykler… Przeszkadzają im trochę widma bakterii, zabitych podczas dezynfekcji… I w żaden sposób nie można się ich pozbyć.
— Trzeba było wodą święconą.
— Próbowałem. — Żylin machnął ręką, otworzył wielki luk i zanurzył w nim górną część tułowia. — Wszystkiego próbowałem — rozległ się jego dudniący głos z głębi luku. — I zwykłą święconą wodą i deutronową, trytonową. Bez efektu. Ale wymyśliłem, jak się ich pozbyć. — Wyszedł z luku, zatrzasnął pokrywę i spojrzał na Jurę poważnie. — Trzeba przeskoczyć na „Tachmasibie” przez Słońce. Rozumiesz? Jeszcze nie było przypadku, żeby jakaś zjawa wytrzymała temperaturę reakcji termojądrowej. Co, naprawdę nie słyszałeś o moim projekcie statku lecącego przez Słońce?
Jura pokręcił głową. Jeszcze nigdy nie udało mu się uchwycić momentu, gdy Żylin przestawał żartować i zaczynał mówić poważnie.
— Chodźmy — rzekł Iwan, biorąc go pod rękę. — Chodźmy na górę, opowiem ci szczegółowo.
Na górze Jurę przejął Bykow.
— Stażysto Borodin, chodźcie za mną — polecił.
Jura smutno wzdychając popatrzył na Żylina. Ten ostatni ledwie zauważalnie rozłożył ręce. Bykow sprowadził Jurę do mesy i posadził przy stole naprzeciw Jurkowskiego. To była najmniej przyjemna część dnia: dwie godziny przymusowego studiowania fizyki metali. Bykow doszedł do wniosku, że czas lotu stażysta powinien wykorzystać racjonalnie i już pierwszego dnia zasadził Jurę do teoretycznych problemów spawania. Szczerze mówiąc, to nawet było interesujące, ale Jurę przygnębiała myśl, że jego, doświadczonego robotnika i naukowca, zmuszają do studiów, jak zwykłego żaka. Nie śmiał się sprzeciwiać, ale nie miał serca do tych zajęć.
Dużo ciekawsze było przysłuchiwanie się i obserwowanie pracy Jurkowskiego.
Bykow wrócił na swój fotel, przez kilka minut przyglądał się, jak Jura niechętnie kartkuje książkę, po czym rozłożył kolejną gazetę. Jurkowski nagle przestał szumieć maszyną elektroniczną i powiedział do Bykowa.
— Słyszałeś coś o statystyce skandalów?
— Jakich skandalów? — spytał Bykow zza gazety.
— Mam na myśli skandale… w-w k-kosmosie. Liczba szlachetnych czynów i działań sprzecznych z prawem rośnie wraz z oddalaniem się od Ziemi, osiąga maksimum w pasie asteroid i znowu spada do granic… s-systemu słonecznego.
— Nic dziwnego — stwierdził Bykow, nie odkładając gazety. — Sami pozwoliliście różnym wyjętym spod prawa w rodzaju „Space Pearl” grzebać w asteroidach, więc czego się teraz spodziewacie?
— Pozwoliliśmy! — rozgniewał się Jurkowski. — Nie my, tylko ci głupcy z Londynu. I teraz sami nie wiedzą, co z tym zrobić…
— Jesteś generalnym inspektorem, więc działaj — doradził mu Bykow.
Jurkowski przez jakiś czas patrzył w milczeniu na papiery.
— Już ja dam tym draniom! — zawołał nagle i znowu zaczął szumieć maszyną.
Jura już wiedział, czym jest specrejs 17. W niektórych punktach ogromnej sieci kosmicznych osiedli, obejmującej cały system słoneczny, działo się coś niedobrego i Międzynarodowy Zarząd Kosmicznej Komunikacji postanowił skończyć z tym raz i, w miarę możliwości, na zawsze. Jurkowski był generalnym inspektorem MZKK i przyznano mu, widocznie, nieograniczone pełnomocnictwa. Miał prawo degradować, udzielać nagan, zdejmować, przesuwać, naznaczać, chyba nawet używać siły, i prawdopodobnie gotów był to wszystko robić. Mało tego, Jurkowski miał zamiar spadać na winnych jak jastrząb i dlatego specrejs 17 był absolutnie tajny. Ze strzępów rozmów, z tego, co Jurkowski czytał na głos, wynikało, że fotonowy planetolot „Tachmasib” po krótkim przystanku przy Marsie przejdzie przez pas asteroid, zatrzyma się w systemie Saturna, potem oversunem wyjdzie przed Jowiszem i przez pas asteroid wróci na Ziemię. Jura nie wiedział, nad jakimi właściwie ciałami niebieskimi zawisł groźny cień generalnego inspektora. Żylin powiedział mu tylko, że „Tachmasib” wysadzi Jurę na Japetusie, a stamtąd planetoloty miejscowej komunikacji przeniosą go na Rheę. Jurkowski znowu przestał szumieć maszyną.
— Niepokoją mnie naukowcy przy Saturnie — zdenerwował się.
— Uhu — dobiegło zza gazety.
— Wyobraź sobie, że oni do tej pory nie mogą się rozkręcić i… w-wziąć się wreszcie za program.
— Uhu.
Jurkowski powiedział surowo:
— Tylko sobie nie myśl, że niepokoję się o ten program dlatego, że jest mój…
— Nie myślę.
— Sądzę, że trzeba będzie ich popchnąć — oświadczył Jurkowski.
— Cóż, powodzenia — rzekł Bykow i przewrócił stronę.
Jura poczuł, że cała ta rozmowa — i dziwna nerwowość Jurkowskiego i sztuczna obojętność Bykowa — ma jakieś drugie dno. Widocznie niewyobrażalne pełnomocnictwa generalnego inspektora miały jednak swoje granice. Zarówno Bykow, jak i Jurkowski doskonale zdawali sobie z tego sprawę.
— Czy to nie czas na obiad? Kadecie, czy moglibyście próżniowo przygotować obiad? — spytał Jurkowski.
Bykow rzucił zza gazety:
— Nie przeszkadzaj mu pracować.
— Ale ja chcę jeść! — naciskał Jurkowski.
— Wytrzymasz.