124648.fb2 Lot na Amaltee, Stazysci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 23

Lot na Amaltee, Stazysci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 23

6. Mars. Obława

O czwartej rano Feliks Rybkin powiedział: Pora, i wszyscy zaczęli się zbierać. Na dworze było minus osiemdziesiąt trzy stopnie. Jura naciągnął na stopy dwie pary puchowych skarpet, które pożyczyła mu Natasza, ciężkie futrzane spodnie, które dał mu Matti, założył akumulatorowy pas i naciągnął unty. Tropiciele Feliksa, niewyspani i ponurzy, pospiesznie pili gorącą kawę. Natasza biegała do kuchni i z powrotem, nosiła kanapki, kawę i termosy. Ktoś poprosił o bulion — Natasza pobiegła do kuchni i przyniosła bulion. Rybkin i Żylin siedzieli w kucki w kącie pokoju nad otwartą płaską skrzynią, z której sterczały połyskujące ogony granatów rakietowych. Tę broń przywiózł z Ciepłego Syrtu Jurkowski. Matti ostatni raz sprawdził przeznaczony dla Jury elektryczny ogrzewacz kurtki.

Tropiciele skończyli pić kawę i w milczeniu poszli do wyjścia, odruchowo naciągając na twarz maski tlenowe. Feliks z Żylinem podnieśli skrzynię z granatami i też ruszyli do wyjścia.

— Jura, jesteś gotów? — spytał Żylin.

— Już, już — odparł Jura.

Matti pomógł mu włożyć kurtkę i sam podłączył elektryczny ogrzewacz do akumulatorów.

— A teraz leć na dwór — powiedział. — Bo się spocisz. Jura wsunął rękawice i pobiegł za Żylinem.

Na dworze panowała kompletna ciemność. Jura przeciął placyk obserwacyjny i zszedł do czołgu. Tutaj w ciemności rozmawiano po cichu, słychać było pobrzękiwanie metalu o metal. Jura wpadł na kogoś. Z mroku jakiś głos poradził mu, by włożył okulary. Jura poradził głosowi, żeby nie sterczał na drodze.

— Ale cudak — odezwał się ktoś. — Włóż okulary podczerwone.

Jura przypomniał sobie o nich i osłonił oczy. Teraz mógł przynajmniej rozróżnić sylwetki ludzi i szeroki tył czołgu, nagrzany reaktorem atomowym. Na czołg ładowano skrzynie z amunicją. Najpierw Jura stanął, żeby podawać, ale potem pomyślał, że może nie starczyć dla niego miejsca w czołgu i wtedy zostawią go w obserwatorium. Po cichu wdrapał się na czołg, gdzie dwóch mężczyzn z nasuniętymi na nos kapturami przyjmowało skrzynie.

— Kogo tam niesie? — spytał jeden dobrodusznie. — To ja — rzekł Jura.

— A, ten ze stolicy? — powiedział inny. — Właź do środka, wsuwaj skrzynie pod siedzenia.

„Ten ze stolicy” mówili na Jurę miejscowi spawacze, którym niedawno pomagał wyposażać czołgi obrotnicami dla broni rakietowych i demonstrował najnowsze metody spawania w rozrzedzonej atmosferze.

Temperatura w czołgu wynosiła również osiemdziesiąt trzy stopnie poniżej zera i okulary nie pomagały. Jura z zapałem przesuwał skrzynie po dnie czołgu, wymacywał rękami i wpychał je pod siedzenia, wpadając co chwila na sterczące zewsząd ostre kanty. Wkrótce nie było już czego przesuwać. Weszli milczący Tropiciele i zaczęli się sadowić, grzechocząc karabinami. Jurze kilka razy boleśnie nadepnięto na nogi, ktoś nasunął mu kaptur na oczy. W przedniej części czołgu rozległo się skrzypienie — widocznie Feliks wypróbowywał obrotnicę. Potem dał się słyszeć czyjś głos:

— Jadą.

Jura ostrożnie wysunął głowę zza burty. Zobaczył szarą ścianę obserwatorium i błyski reflektorów, prześlizgujących się po placyku obserwacyjnym. Zbliżały się ostatnie trzy czołgi grupy centralnej.

— Malinin! — powiedział ściszonym głosem Feliks.

— Jestem — odkrzyknął Tropiciel, siedzący obok Jury.

— Pietrowski! — Tutaj.

— Homeriki!

— Jedziemy — zakomenderował Feliks po skończeniu wywoływania nazwisk (Jura i Żylin nie zostali wymienieni).

Piaskowy czołg „Mimikrodon” zawarczał silnikiem, szczęknął, przechylił się ciężko i zaczął sunąć pod górę. Jura spojrzał w niebo. Gwiazdy szczelnie zasnuwał pył. Nie było kompletnie na co patrzeć. W czołgu trzęsło niemiłosiernie. Jura co chwila spadał z twardego siedzenia, natykając się ciągle na te same twarde kanty. W końcu Tropiciel, który siedział obok niego, spytał:

— Co tak skaczesz?

— A skąd mam wiedzieć? — odparł gniewnie Jura.

Chwycił za jakiś trzpień sterczący z burty i poczuł ulgę. Gdy od czasu do czasu w wiszących nad czołgiem kłębach pyłu rozbłyskiwało światło reflektorów, Jura widział na jasnym tle czarny pierścień obrotnicy i zadartą w niebo długą lufę działa rakietowego. Tropiciele rozmawiali.

— Byłem wczoraj w tych ruinach. — I jak?

— Szczerze mówiąc, rozczarowałem się.

— Tak, architektura na pierwszy rzut oka dziwaczna, a potem zaczynasz czuć, że gdzieś to już widziałeś.

— Kopuły, parallelepipedy…

— Właśnie. Zupełnie jak Ciepły Syrt.

— Dlatego nikomu do głowy nie przyszło, że to nie nasze.

— Jasne… Po cudach Phobosa i Deimosa… — A mnie właśnie to podobieństwo dziwi.

— Analizowali materiał?

Jurze było niewygodnie, twardo, ponadto doskwierała mu samotność. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Ludzie wydawali mu się obcy, obojętni. Twarz palił siarczysty mróz. W dno czołgu biły fontanny piasku spod gąsienic. Gdzieś obok siedział Żylin, ale nie było go ani widać, ani słychać. Jura poczuł do niego żal. Chciał, żeby jak najszybciej wzeszło słońce, żeby zrobiło sięjasno i ciepło. I żeby przestało tak trząść.

Bykow puścił Jurę na Marsa z wielką niechęcią i na osobistą odpowiedzialność Żylina. Sam z Michaiłem Antonowiczem został na statku i kręcił się teraz razem z Fobosem dziewięć tysięcy kilometrów od Marsa. Jura nie wiedział, gdzie znajduje się Jurkowski. Zapewne też brał udział w obławie.

Żeby chociaż karabin dali, pomyślał smętnie Jura. W końcu spawałem im obrotnice.

Wszyscy wokół mieli karabiny i pewnie dlatego czuli się swobodnie i spokojnie.

Człowiek z natury jest niewdzięczny i obojętny, myślał z goryczą Jura. A im starszy, tym gorszy. Gdyby tu byli nasi, byłoby inaczej. Miałbym karabin, wiedziałbym, gdzie jedziemy i po co. Wiedziałbym, co mam robić.

Czołg zatrzymał się nagle. Od świateł reflektorów, miotających się po chmurach pyłu, zrobiło się zupełnie jasno. W czołgu wszyscy zamilkli, po chwili Jura usłyszał nieznajomy głos.

— Rybkin, wchodźcie na zachodnie zbocze. Kuźmin na wschodnie. Jefferson, zostańcie na południowym.

Czołg znowu ruszył. Światło reflektorów wpadło do środka i Jura zobaczył Feliksa, stojącego przy obrotnicy z radiofonem w ręku.

— Stań swoją burtą na zachód — zwrócił się Rybkin do kierowcy. Czołg się przechylił i Jura szeroko rozstawił łokcie, żeby nie spaść na dno.

— Dobrze — zgodził się Feliks. — Daj jeszcze trochę do przodu, tam jest równiej.

Czołg znowu się zatrzymał i Rybkin powiedział do radiofonu:

— Rybkin na miejscu, towarzyszu Liwanow.

— Dobrze — odparł Liwanow.

Wszyscy Tropiciele stali, wyglądając przez burty. Jura też patrzył. Nic nie było widać oprócz pyłu powoli opadającego w promieniach reflektorów.

— Kuźmin na miejscu. Tu obok jest jakaś wieża. — Zejdźcie niżej.

— Tak jest.

— Uwaga! — Teraz Liwanow mówił przez megafon i jego głos przetaczał się nad pustynią jak grom. — Obława zaczyna się za kilka minut. Do wschodu słońca pozostała godzina. Naganiacze będą tu za pół godziny. Za pół godziny włączyć syreny. Można strzelać. To wszystko.

Tropiciele zaczęli się krzątać. Znowu rozległ się straszliwy zgrzyt obrotnicy. Burty czołgu najeżyły się karabinami. Pył opadał, sylwetki ludzi stopniowo roztapiały się w ciemnościach nocy. Znowu zalśniły gwiazdy.

— Jura! — zawołał Żylin półgłosem.

— Co? — rozgniewał się Jura.

— Gdzie jesteś? — Tutaj.

— Chodź do mnie — polecił surowo Żylin.

— Gdzie? — spytał Jura i poszedł w stronę głosu.

— Tutaj, do obrotnicy.

W czołgu było mnóstwo skrzyń. Skąd one się tu wzięły? pomyślał Jura. Potężna dłoń Żylina schwyciła go za ramię i pociągnęła do obrotnicy.

— Siedź tutaj — rzekł srogo Żylin. — Będziesz pomagał Feliksowi.

— Jak? — chciał wiedzieć Jura. Uraza powoli mu przechodziła.

— Tutaj są skrzynie z granatami — powiedział cicho Feliks Rybkin i zaświecił latarką. — Wyjmujcie granaty po sztuce, zdejmujcie kapturek z tylnej części i podawajcie mnie.

Tropiciele rozmawiali:

— Nic nie widzę.

— Zimno dzisiaj, wszystko ostygło.

— Niedługo jesień. Będzie coraz zimniej…

— Ja widzę tylko jakąś kopułę na górze i w nią celuję. — Po co?

— To jedyne, co widzę.

— A spać można?

Jura nad głową usłyszał cichy głos Feliksa:

— Słuchajcie, wschodnią stronę obserwuję ja. Nie strzelajcie na razie, chcę wypróbować broń.

Jura zdjął kapturek z granatu. Na kilka minut zapadła martwa cisza.

— Ale fajna ta Natasza, co? — dobiegł czyjś szept. Feliks poruszył się. Obrotnica skrzypnęła.

— Tylko niepotrzebnie tak krótko obcina włosy — odpowiedział głos z zachodniej burty.

— Dużo się znasz…

— Do mojej żony podobna. Tylko włosy ma krótsze i jaśniejsze.

— Czemu ten Sieriożka nic nie robi! To do niego nie podobne.

— Jaki Sieriożka?

— Sieriożka Biały, astronom.

— Pewnie żonaty. — Nie.

— Oni ją wszyscy bardzo lubią. Po przyjacielsku. To przecież wspaniała dziewczyna. I mądra. Poznałem ją jeszcze na Ziemi.

— Aha, to pewnie dlatego ganiałeś japo bulion. — A co?

— Nieładnie. Całą noc dziewczyna pracowała, potem nam śniadanie szykowała. A tobie się bulionu zachciało…

— Ciii!

W ciszy, która zapadła natychmiast, Feliks wyszeptał:

— Jura, chcecie zobaczyć pijawkę? Patrzcie!

Jura wysunął głowę. Najpierw zobaczył czarne, pokiereszowane kontury ruin. Potem coś się tam bezszelestnie poruszyło. Długi giętki cień uniósł się nad wieżami i zakołysał, na przemian zasłaniając i odsłaniając jasne gwiazdy. Znowu skrzypnęła obrotnica i cień zastygł. Jura wstrzymał oddech. Teraz, pomyślał. Teraz. Cień zgiął się, jakby się składał i w tym momencie działo rakietowe wypaliło.

Rozległ się przeciągły syk, trysnęły iskry, ognisty strumień sięgnął szczytu wzgórza, coś z hukiem pękło, rozbłysło oślepiająco i znów zapadła cisza. Ze szczytu wzgórza posypały się kamyczki.

— Kto strzelał? — spytał głos z megafonu.

— Rybkin — odparł Feliks.

— Trafiłeś?

— Tak.

— Gratulacje — zaryczał megafon.

— Granat — powiedział cicho Feliks.

Jura pospiesznie wsunął mu w dłoń granat.

— Nieźle — stwierdził któryś z Tropicieli z zawiścią. — Na pół.

— To nie karabin.

— Feliksie, czemu nam wszystkim takich nie dali?

— Jurkowski przywiózł wszystkiego dwadzieścia pięć sztuk.

— Szkoda. Dobra broń.

Ze wschodniej burty zaczęli strzelać. Jura kręcił głową, ale niczego nie zobaczył. Za ruinami zasyczała i pękła rakieta, puszczona z innego czołgu. Feliks wystrzelił jeszcze raz.

— Granat — rzekł wyraźnie.

Strzelanina trwała dwadzieścia minut z niewielkimi przerwami. Jura nic nie widział. Podawał granat za granatem. Strzelano z obu burt. Feliks ze strasznym zgrzytem kręcił działem na obrotnicy. Potem włączyli syreny… Nad pustynią popłynęło tęskne, przenikliwe wycie. Jurę rozbolały zęby, poczuł swędzenie pięt. Przestali strzelać, ale rozmawiać i tak nie można było.

Szybko świtało. Jura mógł teraz zobaczyć Tropicieli. Niemal wszyscy siedzieli oparci plecami o burty, z kapturami na twarzach. Na dnie stały otwarte plastikowe skrzynie ze sterczącymi z nich strzępami kolorowego celofanu, walały się wystrzelane gilzy, puste magazynki. Przed Jurą na skrzynce siedział Żylin z karabinem pomiędzy kolanami. Na odsłoniętych policzkach srebrzył się szron. Jura wstał i spojrzał na Starą Bazę. Szare, powygryzane ściany, ciernie, kamienie. Rozczarował się. Spodziewał się zobaczyć dymiące sterty trupów. Dopiero gdy przyjrzał się uważniej, zauważył żółte, szczeciniaste ciało, zaklinowane w szczelinie pomiędzy cierniami. Na jednej z kopuł lśniło coś ohydnie wilgotnego.

Jura odwrócił się i popatrzył na pustynię. Pod ciemnofioletowym niebem pustynia była szara, pokryta szarymi zmarszczkami wydm, martwa i nudna. Ale wysoko, nad równym horyzontem Jura zobaczył jasnożółty, postrzępiony pas, ciągnący się przez całą zachodnią część nieba. Pas szybko rósł, wypełniając się światłem.

— Naganiacze idą! — wrzasnął ktoś. Głos zagłuszył ryk syren. Jura domyślił się, że żółty pasek nad horyzontem — to chmura pyłu podniesiona przez obławę. Na pustynię padły czerwone plamy światła, słońce wschodziło naprzeciw naganiaczy. Ogromny żółty obłok na horyzoncie rozświetlił się.

— Naganiacze, naganiacze! — krzyknął Jura.

Cały horyzont — na wprost, z prawej i lewej strony — pokrył się czarnymi punktami. Punkty na przemian znikały i pojawiały się na grzbietach dalekich wydm. Już teraz było widać, że czołgi i crawlery pędzą z maksymalną prędkością i każdy ciągnie za sobą długi kłębiący się tren. Wzdłuż całego horyzontu pojawiały się krótkie błyski. Nie wiadomo było, czy to wystrzały, czy rozrywające się granaty, czy to może słońce odbija się od przednich szyb maszyn.

Ktoś szturchnął Jurę w bok, chłopak zachwiał się i przysiadł na skrzynkach. Feliks Rybkin szybko instalował na obrotnicy swój miotacz granatów. Kilku Tropicieli rzuciło się na lewą burtę. Naganiacze zbliżali się szybko. Teraz znajdowali się w odległości zaledwie paru kilometrów. Horyzont zasnuł się pyłem, widać było, że przed naganiaczami toczy się po pustyni długi dymiący pas błysków. Megafon ryknął poprzez wycie syren:

— Cały ogień na pustynię! Cały ogień na pustynię!

Z czołgu zaczęto strzelać. Jura widział, jak szerokie ramiona Żylina drgają od wystrzałów, widział białe rozbłyski nad burtą i nie mógł zrozumieć, gdzie strzelają i do kogo. Feliks klepnął go w kaptur, Jura szybko podał mu granat i zerwał kapturek z następnego. Syreny wyły tępo, uparcie, grzechotały wystrzały, wszyscy byli bardzo zajęci, nie miał więc kogo zapytać, co się dzieje. Potem Jura zobaczył, jak od jednego z nadjeżdżających czołgów oderwał się czerwony potok ognia, przypominający splunięcie, i utonął w pasie dymu przed pierścieniem naganiaczy. Wtedy zrozumiał. Wszyscy strzelali do tego dymiącego się pasa — tam były pijawki. Pas był coraz bliżej.

Zza wzgórza, rufą do przodu, powoli wytoczył się czołg Kuźmina. Czołg jeszcze się nie zatrzymał, gdy rozsunęło się nadwozie i wysunęła stamtąd ogromna czarna rura. Rura zaczęła się unosić do góry, a gdy zastygła pod kątem czterdziestu pięciu stopni, Tropiciele Kużmina z łoskotem wysypali się przez burty pod gąsienice. Z wnętrza buchnął gęsty dym, rura z przeciągłym chrypieniem wypluła ogromny język płomieni, po czym czołg zasnuły chmury pyłu. Na minutę strzelanina ucichła. Na grzbiecie wydmy, w odległości trzystu metrów, wybrzuszył się grzyb dymu i pyłu.

Feliks znowu klepnął Jurę w kaptur. Jura podał mu natychmiast jeden po drugim dwa granaty i obejrzał się na czołg Kużmina. W pyle dostrzegł, jak Tropiciele z trudem wyciągają rurę z czołgu. Jura miał wrażenie, że przez trzask wystrzałów i ryk syreny słyszy niezrozumiałe przekleństwa.

Pas dymu, w którym pojawiały się ogniki wybuchów, był coraz bliżej. W końcu Jura zobaczył pijawki. Były podobne do olbrzymich, szaro-żółtych kijanek. Gibkie i zwinne, pomimo swoich rozmiarów i, zapewne, niemałej wagi, szybko wyskakiwały z chmury pyłu, leciały w powietrzu kilkadziesiąt metrów, po czym znów znikały w pyle. Za nimi podskakując na wydmach, mknęły szerokie kwadratowe czołgi i malutkie crawlery. Jura schylił się po granaty, a gdy się wyprostował, pijawki znajdowały się już bardzo blisko, błyski wystrzałów zniknęły, czołgi zwolniły, na dachy kabin wyskakiwali ludzie, machając rękami. Nagle skądś z lewej strony, mijając maszynę Kuźmina, z potworną prędkością wyleciał czołg i poszedł wzdłuż ściany pyłu, przez największą gęstwę pijawek. Czołg był pusty. W ślad za nim z pyłu wyskoczył drugi taki sam pusty czołg, a za nim trzeci. Potem wszystko zniknęło w nieprzeniknionym, gęstym i żółtym pyle.

— Przerwać ogień! — zaryczał megafon.

— Za nimi, za nimi! — odezwał się megafon naganiaczy. Pył przykrył wszystko, zapadł mrok.

— Uwaga! — krzyknął Feliks i schylił się.

Nad czołgiem przeleciało długie, ciemne ciało. Feliks wyprostował się i ostro odwrócił rakietnicę w stronę Starej Bazy. Syreny niespodziewanie umilkły. Od razu dał się słyszeć grzechot dziesiątków silników, szczęk gąsienic i krzyki. Feliks już nie strzelał. Po cichu przesuwał broń to w lewo, to w prawo. Po syrenach to przenikliwe skrzypienie wydało się Jurze rajską muzyką. Z pyłu wyłoniło się kilkunastu ludzi z karabinami. Podbiegli do czołgu i pospiesznie wdrapali się przez burty.

— Co się stało? — spytał Żylin.

— Crawler się przewrócił — odpowiedział ktoś szybko. Ktoś drugi zaśmiał się nerwowo i dodał:

— Powoli i metodycznie.

— Kasza — stwierdził trzeci. — Nie umiemy walczyć.

Łoskot motorów zbliżał się stopniowo, obok nich powoli i niepewnie przepełzły dwa czołgi. Za gąsienicą ostatniego ciągnęło się coś bezkształtnego, oblepionego pyłem.

— Hej, syreny już nie wyją! — stwierdził zdumiony głos. Wszyscy się roześmiali i rozgadali.

— Ale pył.

— Jakby się zaczynała jesienna burza.

— Co robimy, Feliksie? Ej, dowódco!

— Czekamy — odrzekł Rybkin. — Pył zaraz opadnie. — I co, uwolniliśmy się od nich?

— Hej, naganiacze, ustrzeliliście jakąś?

— Na kolację starczy — odparł jeden z naganiaczy.

— Ale podłe, w kawernach się schowały.

— Tutaj tylko jedna przeszła. Boją się syren.

Pył powoli opadał. Można już było zobaczyć niezbyt jasną tarczę Słońca i fioletowe niebo. Potem Jura spostrzegł martwą pijawkę — pewnie tę samą, która przeskoczyła przez czołg. Leżała na zboczu wzgórza, prosta jak pałka, długa, pokryta twardą rudą szczeciną, od ogona do głowy rozszerzająca się niczym lej. Jura patrząc na jej paszczę, poczuł, że wstrząsa nim dreszcz wstrętu. Paszcza była doskonale okrągła, półmetrowej średnicy, wysadzona wielkimi, płaskimi trójkątnymi zębami. Jura obejrzał się i zobaczył, że wokół pełno jest czołgów i crawlerów. Ludzie skakali przez burty i powoli szli po zboczu do ruin Starej Bazy. Silniki ucichły. Nad wzgórzem wznosił się szum głosów, słychać było lekki trzask niewiadome jak podpalonego krzewu.

— Idziemy — zarządził Feliks.

Zdjął z obrotnicy rakietnicę i wyszedł z czołgu. Jura ruszył za nim, ale Żylin złapał go za rękaw.

— Spokojnie — powiedział. — Pójdziesz ze mną.

Wydostali się z czołgu i zaczęli wchodzić na wzgórze za Feliksem. Feliks skierował się w stronę wielkiej grupy ludzi, stojących pięć metrów poniżej ruin. Ludzie obstąpili kawernę, głęboką czarną jaskinię, schodzącą pod ruiny. Przed wejściem, z rękami na biodrach, stał człowiek z karabinem na szyi.

— I dużo ich tam… p-przeniknęło?

— Dwie pijawki na pewno — odpowiedziano z tłumu. — A może więcej.

— Jurkowski! — zawołał Żylin.

— Jak mogliście ich… n-nie zatrzymać? — spytał z pretensją Jurkowski.

— Nie zechciały się… z-zatrzymać — wyjaśnili w tłumie. Jurkowski rzekł pogardliwie:

— Trzeba je było… z-zatrzymać! — zdjął karabin. — Pójdę zobaczyć.

Nikt nie zdążył zareagować, gdy Jurkowski nachylił się i niespodziewanie zręcznie skoczył w ciemność. W ślad za nim jak cień wśliznął się Feliks. Tym razem Jura nie zastanawiał się długo. Rzekł tylko: Pozwólcie, towarzyszu — i odebrał karabin sąsiadowi. Oszołomiony sąsiad nie protestował.

— Ty dokąd? — zdumiał się Feliks, zatrzymując się na progu jaskini. Jura zdecydowanie podszedł do kawerny.

— Nie, nie — powiedział szybko Żylin. — Nie wolno ci. Jura pochylił głowę, i ruszył na niego.

— Powiedziałem, nie wolno! — krzyknął Żylin i pchnął go w pierś tak, że Jura usiadł, wzbijając tuman pyłu. W tłumie zachichotali. Obok nich przebiegali Tropiciele, jeden za drugim kryjąc się w jaskini.

Jura zerwał się na równe nogi. Był wściekły.

— Puśćcie mnie! — krzyknął. Rzucił się do przodu i wpadł na Żylina jak na ścianę.

— Jurik, wybacz, naprawdę nie możesz tam wejść — powiedział Żylin prosząco.

Jura rwał się w milczeniu.

— Co się ciskasz? Przecież widzisz, że ja też zostałem. W jaskini rozległy się stłumione wystrzały.

— No widzisz, poradzili sobie bez nas.

Jura zacisnął zęby i odszedł na bok. W milczeniu wsunął karabin naganiaczowi, który zdążył już ochłonąć, i stanął w tłumie. Miał wrażenie, że wszyscy na niego patrzą. Co za wstyd, co za wstyd, myślał. Jakby go za uszy wytargali. Żeby jeszcze w cztery oczy, w końcu Żylin, to Żylin. Ale nie przy wszystkich… Przypomniał sobie, jak dziesięć lat temu wszedł do pokoju starszego brata i pokolorował mu kredkami wykres. Chciał dobrze… I starszy brat wyprowadził go za ucho na dwór. Co to był za wstyd!

— Nie gniewaj się, Jurik — tłumaczył Żylin. — Ja niechcący. Zupełnie zapomniałem, że tu jest mniejsze przyciąganie.

Jura milczał uparcie.

— Nie bój się — ciągnął Żylin łagodnym tonem, poprawiając Jurze kaptur. — Nic mu się nie stanie. Przecież obok niego jest Feliks, Tropiciele… Też w pierwszej chwili pomyślałem, że stary przepadł, ale potem dzięki tobie się opamiętałem…

Żylin coś jeszcze mówił, ale Jura nie słyszał już ani słowa. Już lepiej, żeby mnie wytargał za uszy, myślał z rozpaczą. Żeby mnie publicznie strzelił w twarz. Gówniarz, smarkacz, parszywy egoista! Dobrze Iwan zrobił, że mnie stuknął. Tylko za słabo. Jura aż zasyczał przez zęby, tak mu było wstyd. Iwan martwił się i o mnie, i o Jurkowskiego, i jest pewien, że ja też się martwiłem o niego i o Jurkowskiego… A ja?… To, że Jurkowski skoczył do jaskini, uznałem za zezwolenie na heroiczne czyny. Nawet do głowy mi nie przyszło, że Jurkowskiemu grozi niebezpieczeństwo. Idiota, zachciało mi się walki z pijawkami, sławy… Dobrze chociaż, że Iwan o tym nie wie.

— Uwaga! — usłyszał z tyłu.

Jura odruchowo odsunął się na bok. Przez tłum do jaskini podjechał crawler, ciągnący za sobą przyczepę z ogromnym srebrzystym bakiem. Od baku ciągnął się metalowy wąż z dziwną długą końcówką. Końcówkę trzymał pod pachą człowiek na przednim siedzeniu.

— Tutaj? — spytał rzeczowo i nie czekając na odpowiedź, wycelował końcówką w stronę pieczary. — Podprowadź go bliżej — zwrócił się do kierowcy. — No, chłopaki, odsuńcie się — powiedział do tłumu. — Dalej, jeszcze dalej. Odejdźcie, do was mówię! — krzyknął do Jury.

Wycelował końcówką w czarną dziurę jaskini, ale w tym momencie na progu pojawił się jeden z Tropicieli. — Co jest? — spytał. Człowiek z wężem usiadł.

— Jak rany — zdziwił się. — Co wy tam robicie?

— Chłopaki, to przecież miotacz płomieni! — domyślił się ktoś w tłumie.

Człowiek z miotaczem podrapał się pod kapturem.

— Przecież tak nie można — zaprotestował. — Trzeba było uprzedzić. Pod ziemią zaczęli strzelać z taką zaciętością, że Jura miał wrażenie, iż z jaskini lecą strzępy.

— Po co to? — spytał człowiek.

— To Jurkowski — odpowiedziano z tłumu.

— Jaki Jurkowski? — zdumiał się człowiek. — Syn?

— Nie, par.

Z jaskini kolejno wyszło jeszcze trzech Tropicieli. Jeden z nich na widok miotacza powiedział:

— Bardzo dobrze. Zaraz wszyscy wyjdą i wtedy im damy. Ostatni wyszli Feliks i Jurkowski. Jurkowski mówił zdyszany:

— A więc ta wieża nad nami… p-powinna być czymś w rodzaju stacji pomp wodnych. Bardzo… p-prawdopodobne! Zuch z was, Feliksie. — Zobaczywszy miotacz płomieni, zatrzymał się. — Aa, miotacz! Cóż… m-można. Możecie działać. — Skinął łaskawie człowiekowi z miotaczem.

Człowiek ożywił się, zeskoczył z siedzenia i podszedł do progu pieczary, wlokąc za sobą wąż. Tłum cofnął się. Jeden Jurkowski stał nadal obok człowieka z miotaczem, trzymając się pod boki.

— Gromodzierżca, co? — powiedział Żylin tuż nad uchem Jury. Człowiek z miotaczem wycelował. Jurkowski nagle wziął go za rękę.

— Chwileczkę. A właściwie… p-po co to? Żywe pijawki już dawno są… m-martwe, a martwe… p-przydadzą się biologom. Mam racją?

— Zeus — skomentował Żylin.

Jura tylko wzruszył ramionami. Było mu wstyd.

Pieńków dopił kawą jednym haustem, westchnął i powiedział w zadumie:

— Wypić jeszcze jedną filiżanką, czy nie wypić?

— Daj, naleją ci — zaproponował Marti.

— A ja chcą, żeby Natasza — rzekł Pieńków.

Natasza nalała mu kawy. Za oknem była czarna krystalicznie jasna noc, jakie bywają u schyłku lata, tuż przed jesiennymi burzami. W kącie stołowego leżała sterta futrzanych kurtek, akumulatorowych pasów, untów, karabinów. Nad drzwiami warsztatu przytulnie cykał elektroniczny zegar.

— W końcu nie wiem, wybiliśmy te pijawki, czy nie? — powiedział Matti.

Sierioża oderwał się od książki.

— Komunikat sztabu generalnego — poinformował. — Na polu bitwy zostało szesnaście pijawek, jeden czołg i trzy crawlery. Według niesprawdzonych danych, jeszcze jeden czołg ugrzązł na solniskach na samym początku obławy. Na razie nie udało sią go stamtąd ściągnąć.

— To wiem — oznajmił Matti. — Mnie interesuje, czy mogą teraz nocą iść do Ciepłego Syrtu?

— Możesz — stwierdził Pieńków. — Ale weź karabin — dodał po namyśle.

— Jasne. — Głos Mattiego ociekał złośliwością.

— A właściwie po co chcesz chodzić nocą na Ciepły Syrt? Matti spojrzał na niego.

— Powiem ci — rzekł serdecznie. — Wyobraź sobie, że przyszła pora, aby towarzysz Biały, Siergiej Aleksandrowicz, wyszedł na obserwacją. Trzecia w nocy, a towarzysza Białego, sami rozumiecie, w obserwatorium nie ma. Idą wiać na Ciepły Syrt, na centralną stacją meteorologiczną, wchodzą na pierwsze piętro…

— Laboratorium Osiem — dodał Pieńków.

— Zrozumiałem — rzekł Siergiej.

— Dlaczego ja nic nie wiem? — spytała Natasza urażona. — Dlaczego mnie nikt nigdy nic nie mówi?

— Coś Rybkina długo nie ma — zadumał się Siergiej.

— Rzeczywiście — rzucił Pieńków znacząco.

— Już północ się zbliża — oświadczył Matti. — A Rybkina ciągle nie ma.

— Jak ja mam was dosyć… — Natasza westchnęła. W korytarzu brząknęły drzwi śluzy.

— Zaraz Rybkin przyjdzie, on się z nas pośmieje — odezwał sią Pieńków.

Do drzwi stołowego zastukano.

— Wejdźcie — powiedziała Natasza, gromiąc chłopaków wzrokiem.

Wszedł Rybkin, akuratny, w czystym kombinezonie, śnieżnobiałej koszuli i gładko ogolony.

— Można? — spytał cicho.

— Wejdź, Feliksie — zaprosił go Matti i nalał kawy do przygotowanej wcześniej filiżanki.

— Trochę się dzisiaj spóźniłem — tłumaczył się Feliks. — Było zebranie u dyrektora.

Wszyscy popatrzyli na niego wyczekująco.

— Przede wszystkim mówiono o fabryce regeneracyjnej. Jurkowski polecił przerwać na dwa miesięce badania naukowe. Wszyscy naukowcy zostaną zmobilizowani do warsztatów i na budową.

— Wszyscy? — spytał Siergiej.

— Wszyscy. Nawet Tropiciele. Jutro wydadzą oficjalny rozkaz.

— Diabli wzięli mój program. — W głosie Pieńkowa brzmiało znużenie. — Dlaczego ta nasza administracja nie może zorganizować pracy?

— Milcz, Wołodia! Nic nie wiesz!… — rozgniewała się Natasza.

— Tak — powiedział Siergiej w zadumie. — Słyszałem, że mamy problemy z wodą. A co jeszcze było na zebraniu?

— Jurkowski wygłosił przemówienie. Że za bardzo lubimy żyć według rozkładu, uwielbiamy wygrzane miejsca, że w ciągu trzydziestu lat zdążyliśmy stworzyć… jak to on powiedział: nudne i skomplikowane tradycje. Że wygładziła się nam fałda mózgu odpowiedzialna za ciekawość i tylko tym można wytłumaczyć anegdotyczną sytuacją ze Starą Bazą. Generalnie mówił mniej więcej to, co ty, Siergiej, zeszłej dekady, pamiętasz? O tym, że dookoła tajemnice, a my drepczemy w jednym miejscu… Bardzo gorące przemówienie i pewnie bez przygotowania. Potem pochwalił nas za obławą, Powiedział, że przyjechał nas do niej popchnąć i bardzo się cieszy, że sarni się na nią zdecydowaliśmy… Potem wystąpił Puczko i zażądał głowy Liwanowa. Powiedział, że już on mu pokaże powoli i metodycznie…

— A co? — spytał Pieńków.

— Czołgi są poważnie pokiereszowane. Za dwa miesiące naszą grupę, przenoszą na Starą Bazę, więc będziemy sąsiadami…

— Jurkowski wyjeżdża? — zainteresował się Matti.

— Tak, dzisiaj w nocy.

— Ciekawe — zastanawiał się Pieńków — po co on wozi ze sobą tego spawacza?

— Do spawania obrotnic — odparł Matti. — Mówią, że zamierza przeprowadzić jeszcze kilka obław na asteroidach.

— Miałem taki incydent z Jurkowskim — powiedział Siergiej. — Jeszcze w instytucie. Podczas zaliczania kursu planetologii teoretycznej wygonił mnie w bardzo oryginalny sposób. Dajcie, mówi, towarzyszu Biały, wasz indeks i otwórzcie, proszę, drzwi. Zdziwiony podchodzę do drzwi i otwieram je, a on wyrzuca mój indeks na korytarz i mówi: Wróćcie za miesięc.

— I co? — dociekał Pieńków. — I poszedłem.

— A co on tak? — pytał Pieńków z niezadowoleniem.

— Młody wtedy byłem — przyznał Siergiej. — Bezczelny.

— Teraz też jesteś dobry — zauważyła Natasza.

— To co, wybiliśmy w końcu te pijawki, czy nie? — powtórzył Matti. Wszyscy popatrzyli na Feliksa.

— Trudno powiedzieć — rzekł Feliks. — Zabito szesnaście sztuk, a przewidywaliśmy, że jest ich co najwyżej dziesięć. Ale praktycznie chyba wybiliśmy.

— Przyszedłeś z karabinem? — chciał wiedzieć Matti. Feliks skinął głową.

— No to jasne — odrzekł Matti.

— To prawda, że Jurkowskiego omal nie spalili miotaczem płomieni? — spytała Natasza.

— A mnie razem z nim — odpowiedział Feliks. — Zeszliśmy do kawerny, a oni nie wiedzieli, że tam jesteśmy. Od tej kawerny zaczniemy pracę za dwa miesiące. Tam chyba zostały resztki wodociągu. Bardzo dziwna sprawa — nie okrągłe rury, lecz owalne.

— Ciągle liczysz na wyprostowanych dwunożnych? — zaciekawił się Siergiej.

Feliks pokręcił głową.

— Nie, tu ich pewnie nie znajdziemy.

— Gdzie — tu?

— Przy wodzie.

— Nie rozumiem — zdumiał się Pieńków. — Przeciwnie! Jeśli nie tną ich przy wodzie, to znaczy, że nie ma ich nigdzie.

— Nie, nie, nie — zaprotestowała Natasza. — Chyba wiem, w czym rzecz. U nas, na Ziemi, Marsjanie zaczęliby szukać ludzi na pustyni. To naturalne. Jak najdalej od jadowitej zieleni, od przestrzeni zasłoniętych chmurami. Szukaliby na Gobi. Tak, Feliksie? Chciałam powiedzieć, że ja też tak myślę.

— To znaczy, że powinniśmy szukać Marsjan na pustyni? — zastanawiał się Pieńków. — Ładne rzeczy! Po co im w takim razie wodociągi?

— Może to nie wodociągi — odparł Feliks. — Tylko wodoodciągi — coś w rodzaju naszych kanałów drenażowych.

— Moim zdaniem, to przesada — powiedział Siergiej. — Już raczej żyją w podziemnych pustkowiach. To znaczy, nie wiem dlaczego właściwie raczej, ale wszystko jedno — to, co mówisz, jest zbyt śmiałe… nienormalnie śmiałe.

— Inaczej nie można — odparł Feliks cicho.

— Rany koguta! — zawołał Pieńków, wstając od stołu. — Przecież na mnie pora!

Podszedł do sterty futrzanych ubrań.

— Na mnie też — przyznała Natasza. — I na mnie — dodał Siergiej.

Matti wziął się za sprzątanie ze stołu. Feliks podwinął rękawy i zaczął mu pomagać.

— Powiesz teraz, po co ci tyle zegarków? — spytał Matti, zerkając na jego nadgarstki.

— Zapomniałem zdjąć — wymamrotał Feliks. — Teraz zapewne już po nic.

Sprawnie mył talerze.

— A kiedy były po coś?

— Sprawdzałem pewną hipotezę — tłumaczył cicho Rybkin. — Dlaczego pijawki atakują zawsze z prawej strony. Był tylko jeden przypadek, że pijawka zaatakowała z lewej — na Karicera, który był leworęczny i nosił zegarek na prawej ręce.

Matti wytrzeszczył oczy na Feliksa.

— Myślisz, że pijawki bały się cykania?

— To właśnie chciałem sprawdzić. Na mnie osobiście pijawki nie napadły ani razu, a przecież chodziłem po bardzo niebezpiecznych miejscach.

— Dziwny z ciebie człowiek, Feliksie — powiedział Matti, wracając do zmywania.

Do stołowego weszła Natasza i wesoło zapytała:

— Feliksie, idziecie? Pójdziemy razem.

— Idę — powiedział Rybkin i skierował się do przedpokoju, po drodze odwijając rękawy.