124648.fb2
Żylin czytał przy stole. Jego oczy szybko przesuwały się po stronach, od czasu do czasu połyskując w błękitnym świetle stojącej na blacie lampy. Przez jakiś czas Jura obserwował Żylina, nagle przyłapał się na tym, że patrzy na niego z przyjemnością. Iwan miał śniadą twarz, o mocnych rysach, wyrazistą niczym grawiura. Prawdziwie męską twarz prawdziwego człowieka. Dobry człowiek z tego Wani Żylina. Możesz przyjść do niego o każdej porze dnia, siedzieć i gadać, co ślina na język przeniesie, i nigdy mu nie przeszkadzasz. I zawsze cieszy się na twój widok. Dobrze, że są na świecie tacy ludzie. Na przykład Żeńka Segal. Z nim można iść na każde ryzyko i dokładnie wiadomo, że nie trzeba go będzie poganiać, że sam będzie człowieka poganiał. Jura wyobraził sobie Żenkę na Rhei, jak razem z chłopakami spawa szczelinowe konstrukcje w czarnej pustce. Biały ogień oksytanu tańczy na krzemianowym fartuchu, a on ryczy piosenki na cały eter, przytrzymując łokciami butlę mieszanki, która zawsze wisi mu na piersi, a nie na plecach, jak każe instrukcja. Tak mu wygodniej i koniec, nie przekonasz go. Czasem tylko, gdy ktoś z butlą na plecach przegoni go na bezwładnościowej spoinie, na osiowym styku albo na narożnej rozpórce bez liny, wtedy spojrzy spode łba i przerzuci butlę na plecy, a i to nie zawsze. Wszelkie instrukcje ma gdzieś. Instrukcja jest dla tych, którzy jeszcze nie umieją. Za to słuchu nie ma za grosz. Fałszuje straszliwie. Ale to nawet dobrze, bo jak tu żyć z człowiekiem, do którego o nic nie można się przyczepić? Porządny człowiek powinien mieć jakąś dziurkę w umiejętnościach, a najlepiej kilka dziurek. Dopiero wtedy jest z niego fajny gość i wiesz na pewno, że to nie jakiś tam pearl. Na przykład Żeńka — wystarczy, żeby zaśpiewał i od razu wiadomo, że jest w porządku.
— Wania — spytał Jura — czy wy macie słuch?
— Coś ty, chłopie — odparł Żylin, nie odrywając się od księżki. — Za kogo ty mnie masz?
— Tak właśnie myślałem — powiedział usatysfakcjonowany Jura. — A co czytacie?
Żylin podniósł głowę, przez chwilę patrzył na Jurę, po czym powiedział powoli:
— Zasady sanitarnej dyscypliny dla lejbhusarów Jego Imperatorskiej Wysokości.
Jura parsknął. Zrozumiał, że Iwan nie chce powiedzieć, co to za książka. Cóż, jego sprawa…
— Udało mi się dzisiaj wreszcie skończyć Fizykę metali — powiedział Jura. — Co za nuda. Jak można pisać księżki w taki sposób? Aleksiej Pietrowicz trochę mnie przeegzaminował. — Ostatnie słowo Jura wymówił ze szczególnym wstrętem. — I przez cały czas się czepiał. Nie wiecie, Wania, dlaczego on się mnie ciągle czepia?
Żylin zamknął książkę i schował ją do biurka.
— Wydaje ci się — odparł. — Kapitan Bykow nigdy się nie czepia. On tylko wymaga tego, czego należy wymagać. Nasz kapitan to bardzo sprawiedliwy człowiek.
Przez kilka minut Jura zastanawiał się, czy uczciwie będzie powiedzieć to, co chce powiedzieć. Nie zaryzykowałby mówienia tego Bykowowi w oczy; a poza oczy nieładnie… Ale tak bardzo chciałoby się powiedzieć…
— Wania, jakich ludzi nie lubicie najbardziej? Żylin natychmiast udzielił mu odpowiedzi:
— Tych, którzy nie zadają pytań. Są tacy pewni siebie…
Zmrużył oczy, popatrzył na Jurę, chwycił ołówek i szybko narysował jego portret. Stażysta Borodin, bardzo podobny, siedzi skrzywiony nad Fizyką metali.
— A ja nie lubię nudnych — oznajmił Jura, oglądając rysunek. — Mogę go wziąć? Dziękuję… Bardzo nie lubię nudnych. Mają takie nudne, przykre życie. W pracy coś piszą albo coś liczą na maszynach, których nie wymyślili, a sami nawet nie próbują czegoś wymyślić. Nawet im to do głowy nie przyjdzie. Wszystko robią tak, jak inni. Te ich rozważania! — Te buty są ładne i mocne, a te nie, nie umieją u nas w Wiaźmie robić porządnych mebli, trzeba będzie z Moskwy zamówić, o tej książce mówią, że j ą trzeba przeczytać, może jutro pójdziemy na grzyby, podobno dużo w tym roku grzybów. Mnie by na te grzyby końmi nie zaciągnęli!
Żylin słuchał w zadumie, starannie rysując na papierze ogromną całkę od zera do nieskończoności.
— Zawsze mają mnóstwo wolnego czasu — ciągnął Jura — i nigdy nie wiedzą, co z nim robić. Jeżdżą samochodami swoją głupią ogromną kompanią i przykro patrzeć, jak głupio to robią. Najpierw idą na grzyby, potem do kawiarni i jedzą — ot tak, z nudów — potem zaczynają ścigać się na szosach, ale tylko na tych najlepszych, gdzie jest bezpiecznie i automaty remontowe pod ręką, i motele, i wszystko, co chcesz. Potem zbierają się na jakiejś daczy i tam znowu nic nie robią — nawet nie rozmawiają. Przebierają te swoje parszywe grzyby i patrzą, że to koźlarz, a to koźlarz czerwony. A jak zaczną dyskutować o czymś konkretnym, to ratuj się, kto może. Dlaczego, uważacie, nie puszczają ich w kosmos. A jak się zapytać, po co im to — nie odpowiedzą z sensem, mamroczą tylko coś o swoich prawach. Bardzo lubią mówić o swoich prawach. Ale najbardziej przykre jest to, że zawsze mają ogromnie dużo czasu i wciąż go zabijają. Ja tu, na „Tachmasibie”, nie wiem, co ze sobą zrobić, chciałbym jak najszybciej zacząć pracować, a oni czuliby się tu jak ryby w wodzie…
Jura stracił wątek i zamilkł. Żylin przez cały czas rysował swoją całkę.
— Jaki to ma związek z kapitanem Bykowem? — spytał ze smutkiem.
Jura przypomniał sobie, od czego zaczął.
— Aleksiej Pietrowicz… — wymamrotał niepewnie — jest… taki… nudnawy…
Żylin skinął głową.
— Tak właśnie myślałem — rzekł. — Ale mylisz się, przyjacielu, wsadzając do jednego worka Bykowa i miłośników bezpiecznych szos…
— Nie to miałem na myśli…
— Rozumiem cię. Więc tak. Bykow lubi swoją pracę — to raz. Nie myśli o sobie w jakimś innym charakterze — dwa. A poza tym, przecież Aleksiej Pietrowicz pracuje nawet wtedy, gdy czyta gazety i drzemie w swoim fotelu. Nigdy o tym nie myślałeś?
— Niee…
— Szkoda. Wiesz, na czym polega praca Bykowa? Być zawsze w pogotowiu. To bardzo złożona praca. Ciężka, wyczerpująca. Trzeba być Bykowem, żeby to wszystko wytrzymać. Żeby przywyknąć do prawdziwego napięcia, do stanu nieprzerwanej gotowości. Nie rozumiesz?
— Nie wiem… Jeśli to naprawdę tak…
— Naprawdę tak. To żołnierz kosmosu. Jemu można tylko pozazdrościć, Jureczka, bo znalazł to, co najważniejsze — w sobie i w świecie. Jest potrzebny, niezbędny, nie do zastąpienia. Rozumiesz?
Jura niepewnie kiwał głową. Zobaczył oglądany do znudzenia obraz — słynny kapitan w kapciach i pasiastych skarpetach w pozie mieszczanina w swoim ulubionym fotelu.
— Wiem, że jesteś pod wrażeniem Władimira Siergiejewicza. Cóż, to zrozumiałe. Z jednej strony Jurkowski, który sądzi, że życie to dość monotonna krzątanina z dość nudnymi sprawami i trzeba korzystać z każdej okazji, żeby zapłonąć pełnym blaskiem. Z drugiej Bykow, który uważa prawdziwe życie za nieustanne napięcie, nie uznaje żadnych przypadków, dlatego że jest przygotowany na każdy przypadek i żaden nie będzie dla niego zaskoczeniem… Jest jeszcze trzecia strona. Wyobraź sobie, Jura — przy tych słowach Żylin położył dłonie na stole i odchylił się na oparcie fotela — ogromny gmach ludzkiej kultury: wszystko, co człowiek stworzył sam, wyrwał przyrodzie, przemyślał i zrobił na nowo, tak jak przyroda nie mogła. Wspaniały, majestatyczny gmach! Budują go ludzie, którzy znają swoją pracę i kochają ją. Na przykład Jurkowski, Bykow… Ci ludzie to na razie mniejszość. Większość to ci, na których gmach się opiera. Tak zwani mali ludzie. Zwyczajni, uczciwi ludzie, którzy może nawet nie wiedzą, co lubią, a czego nie. Po prostu uczciwie pracują tam, gdzie postawiło ich życie. Ale to oni na swoich barkach podtrzymuj ą pałac Myśli i Ducha. Od dziewiątej do piętnastej, a potem jadana grzyby… — Żylin zamilkł. — Oczywiście, chciałoby się, żeby każdy i trzymał, i budował. Bardzo by się chciało. I kiedyś tak będzie. Ale na to potrzeba czasu. I siły. Coś takiego trzeba będzie stworzyć.
Żylin splótł dłonie na karku.
— Przypomniała mi się pewna historia — powiedział. Patrzył prosto na lampę, jego źrenice wyglądały jak łepki od szpilek. — Miałem takiego kolegę, nazywał się Tola, chodziliśmy razem do szkoły. Zawsze był niepozorny, grzebał się w jakichś drobiazgach, majstrował Jakieś zeszyciki, kleił pudełka. Bardzo lubił oprawiać stare, zaczytane księżki. Był tak dobroduszny, że nie rozumiał złośliwych dowcipów. Przyjmował je dziwnie, wtedy nawet uważaliśmy, że dziko. Wpuściliśmy mu do łóżka traszkę, a on ją wyciągnął, położył na dłoni i długo jej się przyglądał. A potem powiedział półgłosem: Biedaczka i zaniósł do stawu. Gdy dorósł, został statystykiem. Praca, Jak wiadomo, spokojna i wtedy uważaliśmy, że nasz Tola dobrze trafił, że do niczego innego i tak się nie nadaje. Pracował uczciwie, bez pasji, ale sumiennie. My lataliśmy na Jowisza, podnosiliśmy wieczną zmarzlinę, budowaliśmy nowe fabryki, a on siedział w swoim urzędzie i liczył na maszynach, których nie wymyślił. Wzorcowy malutki człowiek. Tylko go watą obłożyć, zanieść do muzeum pod klosz i opatrzyć odpowiednim napisem: „Typowy samowystarczalny człowieczek końca dwudziestego wieku”. Potem umarł. Zaniedbał jakaś drobną dolegliwość, bo bał się operacji, i umarł. Tak się czasem zdarza malutkim ludziom, chociaż nigdy o tym nie piszą w gazetach. Żylin zamilkł, jakby się czemuś przysłuchiwał. Jura czekał.
— To było w Karelii, na brzegu leśnego jeziora. Jego łóżko stało na oszklonej werandzie. Siedziałem przy nim i widziałem jego nieogoloną, ciemną, martwą twarz… i ogromną ołowianą chmurę ponad lasem, po tamtej stronie jeziora. Lekarz powiedział: Umarł. I wtedy uderzył piorun i rozpętała się taka burza, jakie są rzadkością nawet na południowych morzach. Wiatr łamał drzewa i rzucał je na mokre różowe skały, drzewa rozpryskiwały się na drzazgi, ale ich trzasku nie było słychać w ryku wiatru. Jezioro ścianą szło na brzeg, i w tę ścianę waliły niezwykłe na północy jasne błyskawice. Z domów zrywało dachy. Wszędzie zatrzymały się zegary — nikt nie wie, dlaczego. Zwierzęta umierały z rozerwanymi płucami. To była wściekła, zwierzęca burza, jakby cała natura stanęła dęba. A on leżał cichy, zwyczajny i, jak zawsze, jego to nie dotyczyło. — Żylin znowu zaczął nasłuchiwać. — Ja, Jurik, jestem człowiekiem spokojnym, nie boję się byle czego, ale wtedy poczułem strach. Nagle pomyślałem: Więc taki byłeś, nasz malutki, nudny Toliku. Cichy i niepozorny, sam tego nie podejrzewając trzymałeś na barkach równowagę świata. Umarłeś — równowaga runęła i świat stanął dęba. Gdyby wtedy ktoś krzyknął, że Ziemia zerwała się z orbity i pędzi w stronę Słońca, tylko bym kiwnął głową. I jeszcze wtedy pomyślałem… — Żylin zamilkł. — Pomyślałem wtedy: dlaczego on był taki nudny, taki malutki? Naprawdę był bardzo nudnym człowiekiem, Jura. Bardzo. Gdyby ta burza szalała na jego oczach, pewnie by wykrzyknął: Ach! Moje klapki! Moje klapki schną na ganku! I pobiegłby ratować klapki. Dlaczego stał się taki?
Żylin zamilkł i popatrzył surowo na Jurę.
— Sam był sobie winien… — powiedział nieśmiało Jura.
— Nieprawda. Nikt nigdy nie jest sam winien. To ludzie sprawiają, że jesteśmy, jacy jesteśmy. W tym cała rzecz. I jakże często nie płacimy tego długu… Prawie nigdy. A przecież nie ma nic ważniejszego. To jest najważniejsze. Teraz. Wcześniej najważniejszą rzeczą było dać człowiekowi wolność, by mógł być tym, kim chce być. A teraz najważniejsze, to pokazać człowiekowi, jakim trzeba się stać, by być po ludzku szczęśliwym. To jest teraz najważniejsze. — Żylin popatrzył na Jurę i nagle zapytał: — Prawda?
— Chyba tak — odparł Jura. To wszystko było słuszne, ale obce. Nie poruszało go. Ta sprawa wydawała mu się beznadziejna albo nudna.
Żylin siedział, nasłuchując w napięciu. Jego oczy znieruchomiały.
— Co się stało? — spytał Jura.
— Cicho! — Żylin wstał. — Dziwne — dodał. Nadal nasłuchiwał. Jura nagle poczuł, jak podłoga leciutko drgnęła pod ich nogami
i w tym samym momencie przenikliwie zawyła syrena. Zerwał się i rzucił się do drzwi. Żylin złapał go za ramię.
— Spokojnie — rzekł. — Swoje miejsce według instrukcji pamiętasz?
— Tak — odpowiedział Jura i wstrzymał oddech.
— Obowiązki też? — Żylin puścił go. — Marsz! Jura rzucił się na korytarz.
Szedł do przedziału próżniowego, gdzie zgodnie z awaryjną instrukcją miał się znaleźć, szedł szybko, przez cały czas powstrzymując się, żeby nie biec. Stażysta powinien być spokojny, opanowany i zawsze gotów. Ale gdy słyszysz przenikliwe, groźne wycie, gdy statek dygocze niczym ranny, któremu ktoś niezdarnie grzebie palcami w ranie, gdy nie do końca rozumiesz, co masz robić, i zupełnie nie wiesz, co się dzieje… W końcu korytarza rozbłysły czerwone lampki. Jura nie wytrzymał i puścił się biegiem.
Odsunął ciężkie drzwi i wpadł prosto do szarego pomieszczenia, gdzie wzdłuż ścian stały szklane zasłony boksów ze skafandrami próżniowymi. Trzeba było podnieść wszystkie zasłony, sprawdzić skafandry, ciśnienie w butlach, zasilanie, przesunąć zamocowanie każdego skafandra w położenie awaryjne i zrobić coś jeszcze… Potem należało włożyć skafander i z odchylonym hełmem czekać na dalsze rozporządzenia.
Jura wykonywał to wszystko dość szybko i, jak mu się wydawało, sensownie, chociaż drżały mu palce. Czuł napięcie całego ciała, silne i nieprzyjemne, podobne do nieustępującego skurczu. Syrena umilkła, zapanowała złowieszcza cisza. Jura skończył z ostatnim skafandrem i rozejrzał się. W boksach pod podciągniętymi zasłonami paliło się silne, błękitne światło, błyszczały ogromne skafandry z rozłożonymi rękawami, przypominające okaleczone bezgłowe posągi. Jura wyciągnął i włożył swój skafander. Skafander był sztywny i trochę za duży, było w nim niewygodnie, zupełnie inaczej niż w miękkim skafandrze spawacza. A w tym od razu zrobiło mu się gorąco. Jura włączył odsysacz potu, potem ciężko przestawiając nogi usztywnione grubymi nogawkami, szczękając metalem o metal, podszedł do drzwi.
Statek wibrował, było cicho. W korytarzu pod sufitem płonęły czerwone awaryjne światła. Jura przycisnął plecy do futryny drzwi i oparł stopę o przeciwną. Zastawił drzwi i teraz tylko przewracając go można było wejść do przedziału. (Dziwnie się czuł, gdy czytał ustęp w instrukcji o ochranianiu przedziału próżniowego podczas alarmu. Przed kim ochraniać? Po co?). Wejść do przedziału w czasie alarmu miał prawo tylko ten człowiek — członek załogi lub pasażer — którego kapitan osobiście poleci przepuścić. W tym celu w futrynie wmontowany był radiofon, przez cały czas pracujący na częstotliwości kapitańskiego radiofonu. Jura popatrzył na radiofon i przypomniał sobie, czego jeszcze nie zrobił. Pospiesznie nacisnął guzik wezwania.
— Słucham — dobiegł go głos Bykowa, jak zawsze skrzypiący i obojętny.
— Stażysta Borodin zajął swój posterunek zgodnie z instrukcją — zameldował Jura.
— Dobrze — powiedział Bykow i natychmiast się wyłączył. Jura popatrzył ze złością na radiofon i powtórzył skrzypiącym głosem: Dobrze. Drewno, pomyślał i wykrzywił się, wysuwając język. Statkiem wstrząsnęło i Jura omal nie przygryzł sobie języka. Obejrzał się wstydliwie. A jeśli wszystkowiedzący i wszystko przewidujący Bykow specjalnie wstrząsnął statkiem, żeby przytrzasnąć język bezczelnemu stażyście? — pomyślał. Mógł sobie wyobrazić, jak Bykow to robi. Musiał mieć ciężkie życie, pomyślał Jura. Pewnie go łamało i szlifowało, póki nie zdarło z niego łupiny wszelkich emocji, w sumie niepotrzebnych, ale takich, bez których człowiek staje się drewnem. Żylin powiedział kiedyś, że z biegiem lat człowiek zmienia się tylko pod jednym względem — robi się bardziej cierpliwy. Do Bykowa to nie ma zastosowania…
Statek znowu drgnął i Jura zaparł się mocniej. Co się mogło dziać? Nie wyglądało to na atak meteorytów, na zderzenie tym bardziej. Miszka Uszakow mówił, że zagrożenie w kosmosie to jak cios szpady — albo umiera się od razu, albo wcale… Tak mówił Miszka Uszakow, który w kosmosie był tylko na praktyce spawania budowlanego, a o kosmosie wypowiadał się w kategoriach opowieści o muszkieterach.
Jurze zdrętwiała noga, zmienił ją. W korytarzu świeciły czerwone światełka. Jura przez cały czas próbował sobie przypomnieć, co mu to przypomina, lecz nie mógł, wiedział tylko, że to coś nieprzyjemnego. Żeby chociaż ktoś przyszedł, pomyślał. Żeby można było spytać, co się stało, czego się spodziewać… Popatrzył na przycisk wezwania. A gdyby tak zwrócić się bezpośrednio do Bykowa: Towarzyszu kapitanie, proszę o wyjaśnienie zadania… Jura nagle wyobraził sobie, ilu stażystów stało tu, spoconych ze zdenerwowania, opierając się nogami o futrynę, strasznie przeżywając i próbując zrozumieć, co się dzieje, i zastanawiając się bez przerwy: Zdążę założyć hełm, czy nie zdążę? Pewnie byli to wspaniali chłopcy, z którymi można by pogadać o sensie życia. Teraz wszyscy są już doświadczeni i mądrzy, siedzą sobie na mostkach, a ich statki mkną w przestrzeni… Od czasu do czasu wibrująi dygoczą… Od tych myśli ni z tego, ni z owego przed oczami stanęła mu zlana potem i krwią twarz Bykowa, który z czysto ludzką rozpaczą obserwuje znieruchomiałymi oczami coś, czego nie udało się przewidzieć i co nadciąga teraz z nieodwracalną nieuchronnością…
Nagle Jura stracił równowagę i znalazł się na podłodze. Pod niskim sufitem zazgrzytało i zagrzechotało. Jura pospiesznie tłukąc butami w metalową podłogę, przewrócił się na brzuch, po czym wstał i skoczył do drzwi. Stanął w poprzedniej pozie, rozkraczony pomiędzy futrynami.
Teraz „Tachmasib” wibrował bez przerwy, jakby też był przerażony. Jura napiął mięśnie, próbując opanować dygot. Żeby chociaż ktoś przyszedł, żeby można było zrozumieć, co się dzieje, żeby chociaż Bykow wydał jakiś rozkaz… Mama będzie strasznie cierpieć… Jak jej powiedzą? Kto powie? Przecież ona może umrzeć, niedawno przeszła operację, ma chore serce… Nie można jej nic mówić… Jura przygryzł wargi, potem zacisnął zęby. Zabolało, ale dygot nie mijał. No, co się dzieje, jak słowo… Musi natychmiast pójść i się dowiedzieć. Wsunąć głowę na mostek i niedbale rzucić: Jak tam, długo jeszcze? — 1 odejść… A może oni już nie żyją? Jura z przerażeniem popatrzył na korytarz, czekając, kiedy zza zakrętu wypełznie Żylin, popatrzy gasnącymi oczami i opuści głowę na sztywniejące ręce…
Jura opuścił nogę, oderwał się od futryny i zrobił kilka niepewnych kroków po korytarzu. Po trzęsącej się podłodze, pod czerwonymi światełkami, do windy, na spotkanie temu, który wypełznie… Zatrzymał się i wrócił do drzwi. Spokojnie, powiedział do siebie i odchrząknął, żeby nie chrypieć. Wyobraźnia lubić płatać figle, ale to figle złe i nieuczciwe. Wyobraźnia to nieprzyjaciel. Znowu mocno zaparł się w futrynę. Więc to tak, pomyślał nagle. Więc tak to jest — czekać i być zawsze gotowym, w kapciach i pasiastych skarpetach, z zeszłoroczną gazetką, żeby nikt nie zauważył, nie pomyślał… Nic nie wiedzieć na pewno i zawsze być w pogotowiu…
Wibracja to nasilała się, to słabła. Jura wyobraził sobie „Tachmasiba”: kilometrową konstrukcję tytanowych stopów, przypominającą gigantyczny kielich. Teraz przez ciało statku, od ładowni po krawędź absolutnego zwierciadła falą przechodzą dreszcze wibracji. To nasilają się, to słabną… Nie trzeba być superczułym, żeby zorientować się, o co chodzi. Gdyby tak zawibrował, powiedzmy, oksytanowy czujnik, wszystko byłoby jasne, należy wyregulować sprężarkę albo przynajmniej zmienić tłumik… Jura wyraźnie poczuł, jak statek przechyla się na bok — to było odczuwalne po nacisku na stopę. „Tachmasib” skręcał, najpierw płynnie, potem zrywami. Od każdego zrywu trzęsła się głowa i wszystko, co było w głowie. Co się dzieje, myślał Jura, zapierając się z całych sił o futrynę. Co się tam u nich dzieje? I wtedy w strasznej głuchej ciszy rozległy się kroki. Niespieszne, pewne i nieznajome kroki. A może to tylko Jura ich nie poznawał? Patrzył na korytarz, a kroki ciągle się przybliżały. Wtedy zza zakrętu wyłonił się Żylin, w roboczym kombinezonie, z płaską skrzynką testera na piersi. Twarz miał poważną i jakby niezadowoloną, na oczy spadała mu jasna grzywa. Żylin podszedł bardzo blisko, poklepał Jurę po kolanie i powiedział półgłosem:
— Noo…
Chciał wejść do przedziału. Jura otworzył i zamknął usta, ale nogi nie cofnął. To był Żylin, miły, długo oczekiwany Żylin, ale Jura nie cofnął nogi. Spytał:
— Co tam u was?
Chciał to powiedzieć niedbale, ale przy ostatnim słowie przełknął ślinę i zepsuł wrażenie.
— A co tam u nas może być… — odparł niechętnie Żylin. — Przepuście no mnie — zakomunikował — muszę coś wziąć…
Jura miał w głowie kaszę i w tej kaszy jedyną wyraźną rzeczą była tylko instrukcja.
Poczekajcie, Wania — wymamrotał i nacisnął guzik wywołania.
Kapitan nie odpowiadał.
— Jurka — powiedział Żylin. — Co z tobą, bracie? Przepuść mnie, zostawiłem w skafandrze…
— Nie mogę — Jura oblizał wargi. — No przecież nie mogę… Zaraz, jak się kapitan odezwie…
Żylin popatrzył na niego uważnie. — A jeśli się nie odezwie?
— Dlaczego się nie odezwie? — Jura przez chwilę wpatrywał się w Żylina rozszerzonymi oczami, po czym nagle schwycił go za rękaw. — Co się stało?
— Nic się nie stało — Żylin nagle się uśmiechnął. — To jak, nie przepuścisz mnie?
Jura z determinacją pokręcił głową
— Przecież nie wolno, Wania! Musisz mnie zrozumieć… — Od nadmiaru uczuć przeszedł na ty. Chciało mu się płakać, i jednocześnie czuł się wspaniale i spokojnie, wiedział, że za nic w świecie nie przepuści Żylina. — Przecież sam byłeś stażystą.
— Taak. — Żylin patrzył na niego przeciągle. — Przestrzegamy litery i ducha instrukcji, co?
— Nie wiem… — wymamrotał Jura. Zrobiło mu się wstyd, ale wiedział, że nogi nie cofnie. Jeśli rzeczywiście musisz wejść, to nie stój tak, wyzwał w myśli Żylina, lej mnie w szczękę i bierz, co ci potrzeba…
— Kapitan Bykow, słucham — rozległo się z radiofonu. Jura ciągle jeszcze nie mógł zebrać myśli.
— Aleksieju Pietrowiczu — powiedział Żylin do radiofonu — chciałem przejść do przedziału próżniowego, a stażysta mnie nie wpuszcza.
— Po co chcesz tam wejść? — zainteresował się Bykow.
— Zostawiłem „syriusza” zeszłym razem… w skafandrze.
— Tak — oznajmił Bykow. — Stażysto Borodin, przepuście inżyniera pokładowego Żylina.
Bykow wyłączył się. Jura z ogromną ulgą cofnął nogę. Dopiero teraz zauważył, że statek już nie wibruje… Żylin popatrzył na niego łagodnie i poklepał po ramieniu.
— Wania, nie gniewajcie się… — wymamrotał Jura.
— Przeciwnie! — zawołał Żylin. — To było wyjątkowo interesujące.
— Mam w głowie taką kaszę…
— To, to. — Żylin stanął przed skafandrami. — Właśnie po to pisze się instrukcje. Niezła rzecz, co?
— Nie wiem. Teraz już nic nie wiem. Co się właściwie stało? Żylin znowu sposępniał.
— A co się mogło u nas stać? — syknął przez zęby. — Sztuczna żywność. Pigułki zamiast bułki. Alarm ćwiczebny, stażysto Borodin, i tyle. Rutynowy, przynajmniej dwa razy w ciągu rejsu. W celu sprawdzenia znajomości instrukcji. Wielka to rzecz — instrukcja! — Wyciągnął ze skafandra biały cylinder grubości palca i ze złością trzasnął zasłoną. — Muszę stąd uciekać, Jura. Uciekać, póki mi nie obrzydło.
Jura westchnął głęboko i popatrzył na korytarz. Czerwone światła już się nie paliły, podłoga nie wibrowała. Jura zobaczył, jak z kajuty wyszedł Jurkowski, popatrzył na Jurę, skinął mu majestatycznie i niespiesznie skrył się za zakrętem.
Żylin warknął:
— Ryba szuka, gdzie głębiej, a człowiek — gdzie gorzej. Rozumiesz, Jurka? Tutaj wszystko jest dobre. Szkoleniowe alarmy, zorganizowane awarie. A gdzieś jest gorzej. Znacznie gorzej. Tam właśnie trzeba iść, a nie czekać, aż cię zaciągną… Słuchasz mnie, stażysto? Zgodnie z instrukcją powinieneś mnie słuchać.
— Poczekajcie, Wania — powiedział Jura. — Jeszcze nie ochłonąłem…