124648.fb2 Lot na Amaltee, Stazysci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 25

Lot na Amaltee, Stazysci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 25

8. Eunomia. Kosmogoniści

— Stażysto Borodin — oznajmił Bykow, składając gazetę. — Pora spać.

Jura wstał, zamknął księżkę i po chwili wahania włożył ją do szafki. Nie będę dzisiaj czytał, zdecydował. Trzeba się w końcu kiedyś wyspać.

— Dobranoc — powiedział.

— Dobranoc — odparł Bykow i otworzył kolejną gazetę. Jurkowski nie odrywając się od papierów, niedbale machnął długopisem. Gdy Jura wyszedł, Jurkowski spytał:

— Jak myślisz, Aleksieju, co on jeszcze lubi? — Kto?

— Nasz kadet. Wiem, że lubi i umie spawać próżniowo — widziałem na Marsie. Co jeszcze może lubić?

— Dziewczyny — odrzekł Bykow.

— Nie dziewczyny, tylko dziewczynę. Ma fotografię.

— Nie wiedziałem.

— Można się domyślić. Jak się ma dwadzieścia lat i leci gdzieś daleko, bierze się ze sobą jakąś fotografię, z którą potem nie wiadomo, co robić. W książkach piszą, że należy na nią spoglądać ukradkiem i oczy muszą być przy tym pełne łez albo przynajmniej zasnute mgiełką. Tylko że na coś takiego nie starcza czasu. Ale wróćmy do naszego stażysty.

Bykow odłożył gazetę, zdjął okulary i popatrzył na Jurkowskiego.

— Zrobiłeś wszystko, co miałeś zrobić?

— Nie — rozzłościł się Jurkowski. — Nie zrobiłem i nie mam ochoty o tym rozmawiać. Od tej idiotycznej dłubaniny głowa mi puchnie, chcę się trochę rozerwać. Możesz odpowiedzieć na moje pytanie?

— Na to pytanie najlepiej odpowie ci Iwan — stwierdził Bykow. — Spędzaj ą razem sporo czasu.

— Ponieważ jednak Iwana tu nie ma, pytam ciebie. To chyba jasne?

— Nie denerwuj się tak, Wołodia, wątroba cię rozboli. Nasz stażysta to jeszcze chłopiec. Zdolne ręce, ale nie ma jeszcze konkretnych upodobań, ponieważ niczego nie zna. Aleksego Tołstoja lubi.

I Wellsa. Galsworthy wydaje mu się nudny i Droga nad drogami też. Bardzo lubi Żylina, a nie lubi jednego barmana w Mirza-Charle. To jeszcze mały chłopiec. Pączek.

— W jego wieku — wyznał Jurkowski — bardzo lubiłem pisać wiersze. Marzyłem o tym, żeby zostać pisarzem. A potem gdzieś przeczytałem, że pisarze przypominająnieboszczyków: lubią, gdy mówi się o nich dobrze albo wcale… tak. Ale do czego to ja zmierzałem?

— Nie wiem — odparł Bykow. — Moim zdaniem, po prostu wykręcasz się od pracy.

— Nie, nie, pozwól… Już wiem! Interesuje mnie świat wewnętrzny naszego stażysty.

— Stażysta to stażysta.

— Stażysta stażyście nierówny — sprzeciwił się Jurkowski. — Ty jesteś stażystą, ja też. Wszyscy jesteśmy stażystami w służbie przyszłości. Starzy stażyści i młodzi stażyści. Odbywamy staż przez całe życie, każdy po swojemu. A gdy umieramy, potomkowie oceniają naszą pracę i wydają nam dyplom na życie wieczne.

— Albo nie wydają — zadumał się Bykow, patrząc w sufit. — Zazwyczaj, niestety, nie wydają.

— Cóż, nasza wina, ale nie nasza bieda. A właśnie, wiesz, kto zawsze dostaje dyplom?

— No?

— Ci, którzy wychowują zmianę. Tacy jak Krajuchin.

— Być może — zgodził się z nim Bykow. — I co ciekawe: ci ludzie, w odróżnieniu od innych, w ogóle nie myślą o dyplomach.

— A szkoda. Zawsze interesowała mnie taka kwestia: czy stajemy się lepsi z pokolenia na pokolenie? Dlatego zacząłem rozmowę o kadecie. Starcy zawsze mówią: Co to za młodzież dzisiaj… My to dopiero byliśmy!

— Tak mówią tylko głupi starcy, Władimir. Krajuchin tak nie mówił.

— Krajuchin nie lubił teorii. Brał młodych, rzucał do pieca i patrzył, co z tego wyjdzie. Jeśli nie płonęli, uważał ich za równych.

— A jeśli płonęli?

— Zazwyczaj jednak nie.

— Oto odpowiedź na twoje pytanie — rzekł Bykow i znowu sięgnął po gazetę. — Stażysta Borodin jest teraz w drodze do pieca, w piecu zapewne nie spłonie, a gdy spotkacie się za dziesięć lat nazwie cię starą piasecznicą, a ty, jako człowiek uczciwy, przyznasz mu rację.

— Za pozwoleniem — zaprotestował Jurkowski. — Przecież na nas też spoczywa jakaś odpowiedzialność. Chłopca należy czegoś nauczyć!

— Życie go nauczy — rzucił Bykow zza gazety.

Do mesy wszedł Michaił Antonowicz w piżamie, kapciach na bosych stopach, z dużym termosem w ręku.

— Dobry wieczór, chłopcy — pozdrowił ich. — Nagle nabrałem ochoty na herbatę.

— Jak herbata to herbata — odrzekł Jurkowski i zaczął zbierać swoje papiery.

Kapitan i nawigator nakryli stół, Michaił Antonowicz nałożył konfitury na spodeczki, a Bykow nalał wszystkim herbaty.

— A gdzie Jurik? — spytał Michaił Antonowicz.

— Śpi — odparł Bykow.

— A Waniusza?

— Na wachcie — odpowiedział cierpliwie Bykow.

— No i dobrze — rzekł Michaił Antonowicz. Napił się herbaty, zmrużył oczy i dodał: — Nigdy się, chłopcy, nie zgadzajcie na pisanie memuarów. Co za przeraźliwie nudne zajęcie!

— Powinieneś więcej wymyślać — poradził Bykow.

— Jak to?

— Jak w powieściach. „Młoda Marsjanka zamknęła oczy. Jej usta były ponętnie uchylone. Objąłem ją namiętnie i długo…”

— „Całą” — dodał Jurkowski. Michaił Antonowicz zarumienił się.

— Ale się zaczerwienił, stary cap — powiedział Jurkowski. — Jak tam, było coś, Misza?

Bykow zaśmiał się i zakrztusił herbatą.

— A! — zawołał Michaił Antonowicz. — A niech was! — Po chwili namysłu oświadczył: — Wiecie co, chłopaki? Plunę na te memuary! A co mi zrobią?

— Ty nam lepiej powiedz — zaczął Bykow — jak wpłynąć na Jurę? Michaił Antonowicz przestraszył się.

— A co się stało? Spsocił coś?

— Na razie nie. Ale Władimir uważa, że obowiązkowo powinniśmy jakoś na niego wpłynąć.

— Ja myślę, że i tak na niego wpływamy. Od Waniuszy nie odchodzi na krok, a ciebie, Wołodieńka, po prostu uwielbia. Już ze dwadzieścia razy mi opowiadał, jak za tymi pijawkami wszedłeś do jaskini…

Bykow podniósł głowę.

— Za jakimi znowu pijawkami?

Michaił Antonowicz zakręcił się na krześle.

— A, stara historia. — Jurkowski nawet nie mrugnął okiem. — To było… d-dawno temu. A więc: jak wpłynąć na Jurę? Chłopiec ma jedyną w swoim rodzaju okazję popatrzeć na świat lepszych ludzi. Z naszej strony byłoby to po prostu… ee…

— Widzisz, Wołodieńka — wtrącił się Michaił Antonowicz — Jura to świetny chłopak. Został bardzo dobrze wychowany w szkole. W nim już jest założony… jak to powiedzieć… fundament porządnego człowieka. Zrozum, Wołodieńka, Jura już nigdy nie pomyli dobrego ze złym…

— Prawdziwego człowieka — zaznaczył Jurkowski — wyróżnia szeroki horyzont.

— Zgadza się, Wołodieńka — przyznał Michaił Antonowicz. — I Jura…

— Prawdziwego człowieka kształtuj ą tylko prawdziwi ludzie, robotnicy, i tylko prawdziwe życie, trudne i pełnokrwiste.

— A przecież i nasz Jurik…

— Powinniśmy skorzystać z okazji i pokazać mu prawdziwych ludzi w prawdziwym niełatwym życiu.

— Słusznie, Wołodieńka, i jestem pewien, że Jurik…

— Wybacz, Michaił, jeszcze nie skończyłem. Jutro będziemy dosłownie obok Eunomii. Wiecie, co to jest Eunomia?

— A jakże — odezwał się Michaił Antonowicz. — Asteroida, większa półoś dwie i sześćdziesięt cztery jednostki astronomiczne, mimośród…

— Nie to miałem na myśli — przerwał mu niecierpliwie Jurkowski. — Czy wiecie, że na Eunomii już od trzech lat funkcjonuje jedyna na świecie fizyczna stacja badania grawitacji?

— A jakże — powiedział Michaił Antonowicz. — Przecież tam…

— Ludzie pracują tam w wyjątkowo trudnych warunkach — ciągnął Jurkowski w natchnieniu. Bykow przyglądał mu się uważnie. — Dwudziestu pięciu ludzi, twardzi jak diamenty, mądrzy, śmiali, powiedziałbym nawet — rozpaczliwie śmiali! Kwiat ludzkości! Oto wspaniała okazja, żeby chłopak poznał prawdziwe życie!

Bykow milczał.

— Bardzo dobra myśl, Wołodieńka, ale to… — w głosie Michaiła Antonowicza brzmiała troska.

— Właśnie teraz planują przeprowadzenie interesującego eksperymentu. Badaj ą rozprzestrzenianie się fal grawitacyjnych. Wiecie, co to jest śmierć-planeta? Skalny odłamek, który w pewnym momencie przemienia się w promieniowanie. Wyjątkowo pouczające widowisko!

Bykow nie odzywał się. Milczał również Michaił Antonowicz.

— Zobaczyć prawdziwych ludzi w procesie prawdziwej pracy, czy to nie piękne?

Bykow milczał.

— Myślę, że to będzie bardzo pożyteczne dla naszego stażysty — powiedział Jurkowski i dodał trochę ciszej: — Ja również nie miałbym nic przeciwko temu, żeby na to popatrzeć. Od dawna interesują mnie warunki pracy śmierć-planeciarzy.

Bykow wreszcie się odezwał.

— Cóż — powiedział. — To rzeczywiście może być ciekawe.

— Zapewniam cię, Aleksieju! — wykrzyknął Jurkowski. — Myślę, że wstąpimy tam, prawda?

— Mmm… — zamamrotał Bykow.

— No to pięknie — stwierdził Jurkowski. Popatrzył na Bykowa i spytał: — Coś cię niepokoi, Aleksieju?

— Można to i tak nazwać — odparł Bykow. — Na mojej trasie jest Mars. Jest Bamberga z tymi parszywymi kopalniami. Jest kilka satelitów Saturna. Jest system Jowisza. Jest jeszcze kilka innych rzeczy. Jednego tam tylko nie ma. Eunomii.

— Nno, jak ci to powiedzieć… — Jurkowski, spuściwszy oczy, zabębnił palcami po stole. — Uznamy, że to niedopatrzenie zarządu, Alosza.

— Następnym razem, Władimir.

— Chwileczkę, chwileczkę Alosza. W k-końcu jestem generalnym inspektorem i mogę wydać rozkaz, powiedzmy… w-w celu zmiany kursu…

— Trzeba było tak od razu. A nie mącić mi w głowie wychowawczymi zadaniami.

— Nno, wychowawcze zadania, też oczywiście… tak.

— Nawigatorze — zakomenderował Bykow. — Generalny inspektor rozkazuje zmienić kurs. Wyliczcie kurs na Eunomię.

— Tak jest — odrzekł Michaił Antonowicz i spojrzał z zakłopotaniem na Jurkowskiego. — Wiesz, Wołodieńka, paliwa mamy mało. Eunomia to hak… Przecież trzeba będzie dwa razy hamować. I raz się rozpędzać. Szkoda, że nie powiedziałeś o tym w zeszłym tygodniu.

Jurkowski wyprostował się dumnie.

— W-więc tak, Michaił. Są w pobliżu stacje paliw?

— Są, czemu by miało nie być — odparł Michaił Antonowicz.

— Będzie paliwo — rzekł Jurkowski.

— Będzie paliwo — będzie Eunomia. — Bykow wstał i podszedł do swojego fotela. — My z Miszą nakrywaliśmy do stołu, a ty, generalny inspektorze, sprzątnij.

— Wolterianie — odpowiedział Jurkowski i zaczął zbierać naczynia. Był zadowolony ze swojego małego zwycięstwa. Bykow mógł go przecież nie posłuchać. Kapitan statku, wiozący generalnego inspektora, też miał nieliche pełnomocnictwa.

Obserwatorium fizyczne „Eunomia” poruszało się wokół Słońca, mniej więcej w tym punkcie, gdzie kiedyś znajdowała się asteroida Eunomia. Gigantyczna skała średnicy dwustu kilometrów została w ciągu ostatnich kilku lat niemal całkowicie zniszczona w procesie eksperymentów. Z asteroidy został tylko rzadki rój stosunkowo niewielkich odłamków i siedmiusetkilometrowy obłok kosmicznego pyłu, ogromna srebrzysta kula, z lekka rozciągnięta siłą pływową. Samo obserwatorium niewiele różniło się od ciężkich, sztucznych satelitów Ziemi: był to system cylindrów i kuł, powiązanych błyszczącymi linami, obracający się wokół osi. W laboratorium pracowało dwudziestu siedmiu fizyków i astrofizyków, „twardych jak diament, mądrych i śmiałych”, często „rozpaczliwie śmiałych”. Najmłodszy z nich miał dwadzieścia pięć, najstarszy trzydzieści cztery lata.

Załoga Eunomii zajmowała się badaniem promieniowania kosmicznego, eksperymentalnym sprawdzaniem jedynej teorii pola, próżnią, niskimi temperaturami, kosmogonią eksperymentalną. Wszystkie nieduże asteroidy w promieniu dwudziestu megametrów od „Eunomii” zostały uznane za śmierć-planety — i albo już je zniszczono, albo właśnie ulegały zniszczeniu. W zasadzie zajmowali się tym kosmogoniści i relatywiści. Likwidacji malutkich planet dokonywano różnymi sposobami. Zmieniano je w rój odłamków, w obłok pyłu lub gazu, czasem w rozbłysk światła. Niszczono je w warunkach naturalnych i w potężnym polu magnetycznym, błyskawicznie i stopniowo, rozciągając proces na dekady i miesięce. To był jedyny w systemie słonecznym kosmogoniczny poligon i jeśli okołoziemskie obserwatoria rejestrowały pojawienie się nowej gwiazdy, która rozbłysła dziwnymi liniami w spektrum, to przede wszystkim zadawano pytanie, gdzie w danym momencie znajdowała się Eunomia, i czy przypadkiem nie w rejonie Eunomii wybuchła nowa gwiazda? Międzynarodowy Zarząd Komunikacji Kosmicznej ogłosił strefę Eunomii zakazaną dla wszystkich rejsowych planetolotów.

„Tachmasib” wyhamował przy Eunomii na dwie godziny przed kolejnym eksperymentem. Refatywiści mieli zamiar przemienić w promieniowanie kamienny odłamek wielkości Everestu, o masie określonej z dokładnością do kilku gramów. Kolejna śmierć-planeta poruszała się po peryferiach poligonu. Tam wysłano dziesięć kosmoskafów z przyrządami obserwacyjnymi i w obserwatorium zostali tylko: naczelnik i dyżurny dyspozytor.

Dyżurny powitał Jurkowskiego i Jurę przed kesonem. To był wysoki, szczupły, bardzo blady człowiek. Miał jasnoniebieskie, obojętne oczy.

— D-dzień dobry — powiedział Jurkowski. — Jestem Jurkowski, generalny inspektor MZKK.

Wyglądało na to, że dla jasnookiego mężczyzny wizyty generalnych inspektorów to nie pierwszyzna. Spokojnie, bez pośpiechu obejrzał Jurkowskiego i powiedział:

— Cóż, wejdźcie.

Jasnooki odwrócił się plecami do Jurkowskiego i stukając magnetycznymi podkowami, poszedł w głąb korytarza.

— Chwileczkę — zawołał Jurkowski. — A gdzie jest… n-naczelnik?

Jasnooki rzucił, nie odwracając się:

— Prowadzę was.

Jurkowski i Jura pospieszyli za nim.

— Dziwne… p-porządki. Zdumiewające… — Jurkowski mówił półgłosem.

Błękitnooki otworzył na końcu korytarza okrągły luk i wszedł. Jurkowski i Jura usłyszeli:

— Kostia, masz gości…

Było słychać, jak ktoś krzyczy dźwięcznym wesołym głosem:

— Szósty! Saszka! Gdzie ty leziesz, wariacie? Zlituj się nad swoimi dziećmi! Odejść na sto kilometrów, tam jest niebezpiecznie! Trzeci! Trzeci! Mówię ci, żebyś się trzymał za mną! Szósty, nie narzekaj na zwierzchnictwo! Zwierzchnictwo okazało troskę, a jemu nie pasuje!…

Jurkowski i Jura znaleźli się w niewielkim pokoju, zastawionym przyrządami. Przed wklęsłym ekranem wisiał szczupły, bardzo smagły mniej więcej trzydziestoletni mężczyzna, w niebieskich spodniach z zakładką i białej koszuli z czarnym krawatem.

— Kostia — odezwał się błękitnooki i zamilkł.

Kostia zwrócił do gości swoją wesołą, ładną twarz z garbatym nosem i przez kilka sekund przyglądał się im. Powitał ich wyszukanymi słowami, po czym znowu odwrócił się do ekranu. Na ekranie powoli przemieszczało się po liniach siatki współrzędnych kilkanaście jasnych różnobarwnych punktów.

— Dziewiąty, po co się zatrzymałeś? Straciłeś entuzjazm? Przespaceruj no się jeszcze trochę do przodu… Szósty, robisz postępy. Już się przez ciebie rozchorowałem. Poleciałeś do domu, na Ziemię?

Jurkowski odkaszlnął. Wesoły Kostia wyszarpnął z prawego ucha błyszczącą kulkę i odwróciwszy się do Jurkowskiego, spytał:

— Kim jesteście, goście?

— Jestem Jurkowski — powiedział ważnym tonem Jurkowski.

— Jaki Jurkowski? — wesoło i niecierpliwie spytał Kostia. — Znałem jednego, to był Władimir Siergiejewicz.

— To ja — odrzekł Jurkowski.

— Doskonale się składa! — głośno ucieszył się Kostia. — W takim razie stańcie przed tamtym pulpitem. Będziecie kręcić czwartą gałką mikrometryczną— jest na niej arabska cyfra cztery — żeby ta gwiazdeczka nie wyszła z tego kółeczka…

— Ale pozwólcie, że jednak… — zaczął Jurkowski.

— Tylko nie mówcie, żeście nie zrozumieli! — krzyknął Kostia. — Bo się rozczaruję.

Błękitnooki podpłynął do niego i zaczaj coś szeptać. Kostia wysłuchał i zatkał ucho błyszczącą kulką.

— Niech mu od tego będzie lepiej — powiedział i dźwięcznym głosem zawołał: — Obserwatorzy, słuchajcie mnie, znowu dowodzę! Wszyscy teraz stoją spokojnie, jak Zaporożcy na obrazie Repina! Nie dotykać sterów! Wyłączam się na dwie minuty. — Znowu wyszarpnął kulkę i spytał: — A więc zostaliście generalnym inspektorem, Władimirze Słergiejewiczu?

— Tak, zostałem — odparł Jurkowski. — I ja…

— A kim jest ten młody chłopak? Też generalny inspektor? — odwrócił się do błękitnookiego. — Niech Władimir Siergiejewicz trzyma oś, a chłopcu daj się pobawić czymś pożytecznym. Najlepiej postaw go przy swoim ekranie, niech popatrzy…

— Może jednak będę mógł powiedzieć dwa słowa? — spytał Jurkowski, patrząc w przestrzeń.

— Oczywiście, mówcie — zgodził się Kostia. — Macie jeszcze całe dziewięćdziesięt sekund.

— Chciałem… w-wejść na jeden z kosmoskafów — wyjaśnił Jurkowski.

— Oho! — zawołał Kostia. — Lepiej byście sobie zażyczyli kółko od trolejbusu. A jeszcze lepiej, żebyście zechcieli kręcić gałką numer cztery. Na kosmoskaf nawet ja nie mogę. Wszystkie miejsca zajęte, jak na koncercie Blumberga. A starannie kręcąc gałką zwiększycie dokładność eksperymentu o półtora procenta.

Jurkowski majestatycznie wzruszył ramionami.

— N-no, dobrze — powiedział wreszcie. — Widzę, że będę musiał… A dlaczego… t-to nie jest zautomatyzowane?

Kostia już włożył do ucha błyszczącą kulkę. Chudy Ezra zahuczał jak w beczkę:

— Wyposażenie. Zestarzało się.

Włączył wielki ekran i palcem przywołał do siebie Jurę. Jura podszedł do ekranu i obejrzał się na Jurkowskiego. Jurkowski marszcząc brwi trzymał gałkę i patrzył na ekran, przed którym stał Jura. Jura też zaczął patrzeć. Na ekranie świeciło się kilka jasnych, okrągłych plam, przypominających kleksy albo rzepy. Ezra wskazał kościstym palcem jedną z plam.

— Kosmoskaf— powiedział.

Kostia znowu zaczął komenderować:

— Obserwatorzy, nie śpicie jeszcze? Co tam się u was przeciąga? A, czas? Spal się ze wstydu, Sasza, przecież zostało jeszcze tylko trzy minuty. Koryto? A, fotonowe koryto? To przybył do nas generalny inspektor. Uwaga, teraz będzie na serio. Zostało trzydzieści… dwadzieścia dziewięć… dwadzieścia osiem… dwadzieścia siedem…

— Tutaj — Ezra wskazał palcem środek ekranu. Jura wpatrzył się w środek. Nic tam nie było.

— Piętnaście… czternaście… Władimirze Siergiejewiczu, trzymajcie oś… dziesięć, dziewięć…

Jura wytrzeszczał oczy na ekran. Ezra też kręcił gałką, widocznie i on trzymał jakąś oś.

— Trzy… dwa… jeden… zero!

W środku ekranu rozbłysnął jasny, biały punkt. Następnie ekran stał się biały, potem oślepiający i czarny. Gdzieś pod sufitem przenikliwie, krótko zadzwoniły dzwonki. Rozbłysły i zgasły czerwone lampki na pulpicie obok ekranu. I na ekranie znowu pojawiły się okrągłe plamy, przypominające rzepy.

— Wszystko — powiedział Ezra i wyłączył ekran. Kostia zręcznie zszedł na podłogę.

— Osi można już nie trzymać — oświadczył. — Rozbierzcie się, zaczynam przyjęcie.

— Co takiego? — spytał Jurkowski.

Kostia wyjął spod pulpitu pudełko z pastylkami.

— Częstujcie się — rzucił. — To oczywiście nie czekoladki, ale za to zdrowsze.

Ezra podszedł i wziął dwie pastylki. Jedną podał Jurze. Jura popatrzył niepewnie na Jurkowskiego.

— Pytam, co to? — powtórzył Jurkowski.

— Gamma-radiofag — wyjaśnił Kostia. Obejrzał się na Jurę. — Jedz, chłopcze, jedz — zachęcał. — Liczcie się z tym, że dostaliście właśnie cztery rentgeny.

— Słusznie — rzekł Jurkowski.

Sięgnął do pudełka. Jura położył pastylkę na języku. Była bardzo gorzka.

— A więc, czym możemy służyć generalnemu inspektorowi? — spytał Kostia, chowając pudełko z powrotem pod pulpit.

— Właściwie chciałem… u-uczestniczyć w eksperymencie — wyjaśnił Jurkowski. — 1 jednocześnie wyjaśnić sytuację na stacji… potrzeby pracowników… ewentualne skargi… Widzę, że laboratorium jest źle chronione przed promieniowaniem. Ciasno. Kiepska automatyzacja, przestarzałe wyposażenie… co?

— Tak, to prawda, prawda gorzka jak gamma radiofag — westchnął Kostia. Ale jeśli spytacie, na co się skarżę, będę zmuszony odpowiedzieć, że na nic. Oczywiście, są skargi. Na tym świecie nie sposób żyć bez skarg. Ale to skargi na nas. Przyznacie, że byłoby śmieszne, gdybym generalnemu inspektorowi opowiadał o tym, o co inni nas oskarżają. A właśnie, nie jesteście głodni? Nie? To bardzo dobrze. Spróbujcie znaleźć coś jadalnego w naszej piwnicy… Najbliższy tankowiec z pożywieniem przyjdzie dzisiaj wieczorem albo jutro rano. Uwierzcie, to bardzo smutne — fizycy przywykli jeść codziennie i żadne pomyłki w zaopatrzeniu nie są w stanie ich od tego oduczyć. A mówiąc poważnie, jeśli chcecie poznać moje zdanie, to powiem krótko i jasno, jak ukochanej dziewczynie: to właśnie dyplomowani jakośtamowcy z naszego drogiego MZKK zawsze się na coś skarżą. Jeśli pracujemy szybko, skarżą się, że pracujemy szybko i za szybko wykańczamy drogocenny, unikatowy sprzęt, że u nas wszystko się pali w rękach, a oni nie nadążają A jeśli pracujemy powoli… Zresztą, jeszcze nie było takiego oryginała, który by się skarżył, że pracujemy za wolno. Przy okazji, Władimirze Siergiejewiczu. Byliście porządnym planetologiem i wszyscy uczyliśmy się z waszych wspaniałych książek i różnych tam raportów! Po coście poszli do MZKK i jeszcze zajęli się generalną inspekcją?

Jurkowski popatrzył na Kostię oszołomiony. Jura skulił się wewnętrznie, czekając na grom. Ezra obojętnie mrugał żółtymi krowimi rzęsami.

— A-a… — zająknął się Jurkowski, pochmurniejąc — a właściwie, dlaczego nie?

— Wyjaśnię wam, dlaczego nie — powiedział Kostia i tknął palcem jego pierś. — Jesteście dobrym uczonym, ojcem współczesnej planetologii! Od dzieciństwa biła z was fontanna idei! Że gigantyczne planety powinny mieć pierścienie, że planety mogąkondensować się bez centralnego światła, że pierścień Saturna ma sztuczne pochodzenie — spytajcie Ezry, kto to wymyślił? Ezra od razu wam powie — Jurkowski! I oddaliście te wszystkie łakome kąski na rozszarpanie różnym makrelom, a sami przeszliście do jakośtamowców!

— No, no, co też wy! — rzekł dobrodusznie Jurkowski. — Przecież jestem tylko… p-prostym uczonym…

— Byliście prostym uczonym! A teraz, wybaczcie określenie, jesteście prostym generalnym inspektorem. Powiedzcie mi, po co przyjechaliście? Ani o nic spytać, ani niczego poradzić nie możecie, już nie mówię o pomocy. Powiedzmy nawet, że z uprzejmości oprowadzę was po laboratoriach i zaczniemy chodzić jak dwaj lunatycy, ustępować sobie nawzajem miejsca przed lukami. I obaj będziemy uprzejmie milczeć, bo wy nie wiecie, o co pytać, a ja nie wiem, jak odpowiedzieć. Trzeba by było zebrać wszystkich dwudziestu siedmiu ludzi, żeby wyjaśnić, co się dzieje na stacji, a oni nie wejdą tu nawet z szacunku dla generalnego inspektora, zwyczajnie jest za ciasno. Jeden nawet mieszka w windzie…

— Nie myślcie sobie…. ż-że mnie to cieszy — przerwał mu urzędowym tonem Jurkowski. — Mam na myśli to… p-przeludnienie stacji. O ile wiem, stacja obliczona jest na załogę złożoną z pięciu grawimetrystów. I gdybyście, jako kierownik stacji, trzymali się wytycznych, zatwierdzonych przez MZKK…

— Władimirze Siergiejewiczu! — wykrzyknął wesoły Kostia. — Towarzyszu generalny inspektorze! Ludzie chcą pracować! Grawimetryści chcą pracować? Chcą. Relatywiści chcą? Chcą. Nie mówiąc już o kosmogonistach, którzy wcisnęli się tutaj prawie po moim trupie. A na Ziemi jeszcze setka ludzi ryje ziemię z niecierpliwości… Wielkie rzeczy, winda! A co, mamy czekać, aż MZKK zakończy budowę nowej stacji? Nie, planetolog Jurkowski doszedłby do innego wniosku. Nie robiłby mi wyrzutów z powodu przeludnienia. Nie żądałby wyjaśnień. Tym bardziej że nie jest Heisenbergiem i tak zrozumiałby najwyżej połowę. Planetolog Jurkowski powiedziałby: Kostia! Chciałbym, żebyście zaczęli eksperymenty nad moją nową ideą. Zajmijmy się tym natychmiast! Wtedy odstąpiłbym wam moje łóżko i przeniósł się do windy awaryjnej. Pracowalibyśmy dopóty, dopóki wszystko nie stałoby się jasne jak wiosenny ranek! A wy przyjeżdżacie zbierać skargi. Jakie mogą być skargi ludzi mających ciekawą pracę?

Jura odetchnął z ulgą. Grom nie uderzył. Zamyślona twarz Jurkowskiego posmutniała.

— Tak — powiedział. — Chyba macie rację… K-Kostia. Rzeczywiście nie powinienem był przyjeżdżać tutaj w takim… charakterze. Ja wam… z-zazdroszczę, Kostia. Popracowałbym z wami z przyjemnością. Ale… s-są stacje i są… s-stacje. Nie wyobrażacie sobie, Kostia, ile skandalów jest jeszcze u nas w systemie. I dlatego planetolog Jurkowski musiał zostać generalnym inspektorem Jurkowskim.

— Skandale — rzucił szybko Kostia — to sprawa policji kosmicznej…

— Nie zawsze — odparł Jurkowski. — Niestety, nie zawsze.

W korytarzu coś szczęknęło i zagrzechotało. Dało się słyszeć klapanie magnetycznych podków. Ktoś zawył:

— Kostiaa! Jest wyprzedzenie! Na trzy milisekundy!

— O! — powiedział Kostia. — Idą moi pracownicy, zaraz zażądają jedzenia. Ezra, jak im najdelikatniej powiedzieć, że tankowiec będzie dopiero jutro?

— Kostia — rzekł Jurkowski — dam wam skrzynkę konserw.

— Naprawdę?! — ucieszył się Kostia. — Jesteście bogiem. Dwa razy daje, kto w porę daje. Jestem wam winien dwie skrzynki.

Przez luk, jeden za drugim, przecisnęło się czterech mężczyzn. Po chwili w pomieszczeniu nie było już gdzie szpilki wetknąć. Jurę wciśnięto w kąt, odgrodzono od świata szerokimi plecami. Naprawdę dobrze widział tylko chudy kark Ezry, czyjąś błyszczącą, gładko ogoloną czaszkę i jeszcze jeden muskularny kark. Oprócz tego widział też nogi — tkwiły nad głowami i gigantyczne buty ze lśniącymi startymi podkowami ostrożnie kołysały się dwa centymetry od ogolonej czaszki. W prześwitach pomiędzy plecami i karkami, Jura mógł dostrzec garbaty profil Kostii i brodatą twarz czwartego robotnika. Jurkowskiego nie było widać. Wszyscy mówili jednocześnie:

— Rozrzut punktów jest bardzo mały. Czytałem szybko, ale trzy milisekundy są chyba pewne…

— Jednak trzy, a nie sześć!

— Nie w tym rzecz! Ważne, że poza granicami błędu!

— Gdyby tak Marsa zniszczyć, to by dopiero była dokładność.

— Tak, wtedy by można połowę grawiskopów sprzątnąć.

— Niesympatyczny przyrząd ten grawiskop. I kto go wymyślił?

— Ciesz się, że chociaż taki jest. Wiesz, jak przedtem to robiliśmy?

— Proszę, już mu się grawiskopy nie podobają!

— A jeść dadzą?

— Właśnie, d propos jedzenia. Kostia, zjedliśmy cały radiofag.

— Dobrze, że sobie przypomniałeś. Kostia, wydaj nam tabletki.

— Chłopaki, chyba się rąbnąłem. Nie trzy milisekundy, tylko cztery.

— Nie zawracaj głowy. Oddaj Ezrze, Ezra policzy jak należy.

— Słusznie… Ezra, weź, kochany, jesteś bardzo opanowany, a mnie się ręce z niecierpliwości trzęsą.

— Dzisiejszy wybuch był wyjątkowej piękności. Prawie oślepłem. Jak ja lubię anihilację! Czujesz się wtedy jak Stwórca, jak człowiek przyszłości…

— Słuchaj, Kostia, co Pagawa mówił, że teraz będą tylko ogniskowe wybuchy? A co z nami?

— Czy ty sumienia nie masz? Wyobrażasz sobie, że to grawitacyjne obserwatorium? A kosmogoniści, to co, pies?

— Fanas, nie wtrącaj się. Przecież Kostia to naczelnik. A po co jest naczelnik? Żeby wszystko było sprawiedliwie.

— W takim razie, co za korzyść mieć za naczelnika swojego człowieka?

— Oho! To już się nie nadaję na naczelnika? Co to, bunt? Gdzie moje buty, mankiety z brabanckich koronek i pistolety?

— Zjadłbym coś.

— Policzyłem — powiedział Ezra. — No?!

— Nie poganiaj go, on nie może tak szybko.

— Trzy i osiem.

— Ezra! Każde twoje słowo to szczere złoto.

— Błąd plus minus dwa i dwa.

— Jaki nasz Ezra dzisiaj rozmowny.

Jura nie wytrzymał i wyszeptał Ezrze na ucho:

— Co się stało? Dlaczego wszyscy się cieszą? Ezra lekko przechylił głowę i zahuczał:

— Było wyprzedzenie. Udowodniliśmy, że grawitacja rozprzestrzenia się szybciej od światła. Po raz pierwszy udowodniliśmy.

— Trzy i osiem, chłopaki — oznajmił ogolony. — To znaczy, że utarliśmy nosa temu jakośtamowcowi z Leningradu. Jak jego…

— Wspaniały początek. Żeby jeszcze coś zjeść, wybić kosmogonistów i wziąć się za robotę na serio.

— Słuchajcie, uczeni, dlaczego nie ma tu Kramera?

— Kłamie, że ma jeszcze dwie konserwy. Szuka ich teraz u siebie w starych papierach. Urządzimy sobie ucztę mizernych ciałem — po puszce na czternastu chłopa.

— Mizernych ciałem i ubogich duchem.

— Cicho, uczeni, i ja mam dla was dobrą nowinę.

— O jakich konserwach kłamał Walerka?

— Podobno ma tam puszkę kompotu z moreli i puszkę kabaczków…

— Żeby tak kiełbasy…

— Słucha mnie tu ktoś czy nie? Baczność, uczeni! No. Pragnę wam oznajmić, że wśród nas przebywa pewien generalny inspektor — Jurkowski, Władimir Siergiejewicz. On właśnie odstąpi nam ze swojego stołu skrzynkę konserw!

— Oo? — zdumiał się ktoś.

— Mało śmieszne. Ale dowcip… Z kąta dobiegło:

— D-dzień dobry.

— Ha! Władimir Siergiejewicz? Jak mogliśmy was nie zauważyć?

— Schamieliśmy, bracia!

— Władimirze Siergiejewiczu! To prawda o tych konserwach?

— Szczera prawda — odparł Jurkowski. — Hura!

— I jeszcze raz…

— Hura!

— I jeszcze raz… — Huraaa!!!

— To konserwy mięsne — dodał Jurkowski. Po pokoju przetoczył się jęk głodu.

— Dlaczego tu jest nieważkość? Takiego człowieka należy podrzucić! Na rękach nosić!

Przez otwarty luk wsunęła się jeszcze jedna broda.

— Czego się drzecie? — spytano posępnie. — Wyprzedzenie mamy, ale że żreć nie ma co — o tym wiecie? Tankowiec przyciągnie się tu dopiero jutro.

Przez jakiś czas wszyscy patrzyli na brodę. Potem człowiek z muskularnym karkiem powiedział w zadumie:

— Poznaję kosmogonistę po wyszukanej mowie.

— Chłopaki, przecież on głodny.

— Jeszcze by nie! Kosmogoniści zawsze głodni!

— Może go posłać po konserwy?

— Paweł, przyjacielu — powiedział Kostia. — Pójdziesz po konserwy. Załóż skafander.

Brodacz patrzył na niego podejrzliwie.

— Jura — odezwał się Jurkowski. — Zaprowadź towarzysza na „Tachmasiba”. Zresztą, sam pójdę.

— Dzień dobry, Władimirze Siergiejewiczu-powiedział brodacz, rozpływając się w uśmiechu. — To wy do nas?

Odstąpił od luku, przepuszczając Jurkowskiego. Wyszli.

— Dobry człowiek z tego Jurkowskiego. Porządny.

— Po co przeprowadza u nas inspekcję?

— Nie przyjechał tu na inspekcję. Wydaje mi się, że po prostu z ciekawości.

— To co innego.

— A nie można by go namówić, żeby się wystarał o rozszerzenie programu?

— Rozszerzenie programu — w porządku. Ale żeby nie zredukował etatów. Pójdę zabrać moją pościel z windy.

— Tak, inspektorzy nie lubią, żeby ludzie mieszkali w windach.

— Uczeni, nie bójcie się. Już mu o wszystkim opowiedziałem. On nie taki. To przecież Jurkowski!

— Chodźcie, poszukamy sobie stołówki. W bibliotece?

— W bibliotece kosmogoniści wszystko zastawili.

Zaczęli po kolei wychodzić przez luk. Człowiek z muskularnym karkiem podszedł do Kostii i powiedział cicho:

— Daj mi jeszcze jedną tabletkę, Kostia. Coś mnie mdli.

Eunomia została daleko z tyłu. „Tachmasib” trzymał kurs na asteroidę Bamberga — królestwo tajemniczej „Space Pearl Limited”. Jura obudził się w środku nocy — ukłucie pod łopatką bolało i swędziało, strasznie chciało mu się pić. Usłyszał ciężkie nierówne kroki w korytarzu. Wydawało się, że dobiegł go stłumiony jęk. Halucynacje, pomyślał ze złością. Tylko mi tego brakowało. Nie schodząc z łóżka, uchylił drzwi i wyjrzał. W korytarzu, dziwnie przegięty, stał Jurkowski w swoim wspaniałym szlafroku. Twarz miał zapadniętą, oczy zamknięte. Ciężko i łapczywie chwytał powietrze wykrzywionymi ustami.

— Władimirze Siergiejewiczu! — zawołał przestraszony Jura. — Co z wami?

Jurkowski szybko otworzył oczy, próbował się wyprostować, ale zgięło go wpół.

— Cii… cho! — powiedział i szybko, wykrzywiony podszedł do Jury.

Jura odsunął się, aby go przepuścić. Jurkowski wszedł do kajuty, szczelnie zamknął za sobą drzwi i ostrożnie usiadł obok Jury.

— Czemu nie śpisz? — spytał cicho.

— Co z wami, Władimirze Siergiejewiczu? — wyszeptał Jura. — Źle się czujecie?

— Głupstwo, wątroba. — Jura z przerażeniem patrzył na jego kurczowo przyciśnięte do boków, nieruchome ręce. — Zawsze tak, podfe, po napromieniowaniu… A jednak dobrze, że byliśmy na Eunomii. To byli ludzie, Jura! Prawdziwi ludzie! Robotnicy. Czyści. Żadni jakośtamowcy im nie przeszkodzą. — Ostrożnie odchylił się plecami na ścianę i Jura pospiesznie podsunął mu poduszkę. — Śmieszne słowo — jakośtamowcy — prawda, Jura? Wkrótce zobaczymy innych ludzi… Zupełnie innych… Zgniłki, łajdaki… Gorsi od marsjańskich pijawek… Ty ich pewnie nie zobaczysz, aleja będę musiał… — Zamknął oczy. — Jura… wybacz… ale może… ja… tu… zasnę. Wziąłem lekarstwo… jeśli zasnę… idź spać… do mnie…