124648.fb2 Lot na Amaltee, Stazysci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 26

Lot na Amaltee, Stazysci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 26

9. Bamberga. Ubodzy duchem

Bela Barabasz przekroczył pierścień włazu i szczelnie zamknął za sobą drzwi. Na drzwiach widniała czarna plastikowa tabliczka: „The chief manager of Bamberga mines. Space Pearl Limited”.[6] Tabliczka jeszcze wczoraj cała, była rozbita. Kula trafiła w jej lewy dolny róg i pęknięcie przechodziło przez wielką literę B. Podły drań, pomyślał Bela. „Zapewniam pana, że w kopalniach nie ma żadnej broni. Jedynie u pana, mister Barabasz i u policjantów. Nawet ja nie mam”. Łajdak. Korytarz był pusty. Tuż przed drzwiami wisiał radosny plakat: „Pamiętaj, jesteś na procencie. Interesy kompanii są twoimi interesami”. Bela chwycił się za głowę i przez chwilę stał tak, lekko się kołysząc. Boże mój, pomyślał. Kiedy się to wszystko skończy? Kiedy mnie wreszcie stąd zabiorą? Jaki ze mnie komisarz? Przecież ja nic nie mogę. Nie mam już sił. Rozumiecie? Nie mam już sił. Zabierzcie mnie stąd, proszę. Tak, jest mi wstyd i tak dalej. Ale już dłużej nie mogę…

Gdzieś ze szczękiem zatrzaśnięto luk. Bela opuścił ręce i poczłapał po korytarzu. Mijał obrzydłe, reklamowe prospekty na ścianach, zamknięte kajuty inżynierów, wąskie wysokie drzwi komisariatu policji. Ciekawe, do kogo mogli strzelać na piętrze administracji. Oczywiście mnie nie powiedzą, kto strzelał. Ale może uda się do-wiedzieć, do kogo strzelano? Bela wszedł do komisariatu. Przy stole, podpierając ręką policzek, drzemał sierżant Higgins, naczelnik policji, i jeden z trzech policjantów Bambergi. Na stole przed Hig-ginsem leżał mikrofon, po prawej stronie radiostacja, po lewej czasopismo w kolorowej okładce.

— Dzień dobry, Higgins — powiedział Bela. Higgins otworzył oczy.

— Dzień dobry, mister Barabasz. Głos miał męski, z chrypką.

— Co nowego, Higgins?

— Przyszła „Gaja” — stwierdził Higgins. — Przywieźli pocztę. Żona pisze, że bardzo tęskni. Tak jakbym ja nie tęsknił. Do pana były cztery paczki. Powiedziałem, żeby zaniesiono. Myślałem, że jest pan u siebie.

— Dziękuję, Higgins. Nie wie pan, kto dzisiaj strzelał na tym piętrze?

— Nie przypominam sobie, żeby dzisiaj strzelano — odrzekł Higgins po chwili zastanowienia.

— A wczoraj wieczorem albo w nocy? Higgins odpowiedział niechętnie:

— W nocy ktoś strzelał do inżyniera Majera.

— Majer panu powiedział? — spytał Barabasz.

— Mnie nie było. Miałem dyżur w saloonie.

— Widzi pan, Higgins — oświadczył Barabasz — przed chwilą byłem u zarządcy, który po raz dziesięty zapewniał mnie, że broń macie tylko wy, policjanci.

— Bardzo możliwe.

— W takim razie do Maj era strzelał któryś z pańskich podwładnych?

— Nie sądzę — odparł Higgins. — Tom był ze mną w saloonie, a Konrad… Po co Konrad miałby strzelać do inżyniera?

— Więc ktoś jeszcze ma broń?

— Nie widziałem, mister Barabasz, tej broni. Gdybym widział — odebrałbym. Posiadanie broni jest zabronione. Ale nie widziałem.

Barabaszowi nagle wszystko kompletnie zobojętniało.

— Dobra — rzekł. — W końcu czuwanie nad przestrzeganiem prawa to pańskie zadanie. Do mnie należy informowanie MZKK, jak radzicie sobie ze swoimi obowiązkami.

Odwrócił się i wyszedł. Zjechał windą na drugie piętro i przeszedł przez pusty o tej porze saloon. Pod ścianami migały żółtymi światełkami automaty-sprzedawcy. A może się upić, pomyślał Bela. Uchlać się jak świnia, zwalić na łóżko i przespać dwie doby. A potem wstać i znowu się uchlać. Przeszedł przez saloon i ruszył szerokim długim korytarzem. Korytarz nazywał się „brodway” i ciągnął się od saloonu do toalet. Tutaj też wisiały plakaty, przypominające o tym, że „interesy kompanii są twoimi interesami”, wisiały programy kin na najbliższą dekadę, biuletyny giełdowe, tablice loteryjne, tablice rozgrywek baseballa i koszykówki, odbywające się na Ziemi, i tablice zawodów bokserskich oraz wolnej amerykanki, rozgrywające się na Bamberdze. Na „brodway” wychodziły drzwi obu sal kinowych i biblioteki. Sala sportowa i kościół znajdowały się piętro niżej. Wieczorem nie można się tu było przecisnąć, oczy kłuły kolorowe światła głupich reklam. Zresztą, wcale nie takich głupich — co wieczór przypominały robotnikowi, co czeka go na Ziemi, gdy wróci do rodziny z wypchaną kabzą.

Teraz na „brodwayu” było pusto, panował tu mrok. Bela skręcił w jeden z korytarzy. Po prawej i lewej stronie ciągnęły się jednakowe drzwi. Tutaj mieszkali robotnicy. Zza drzwi dobiegał zapach tytoniu i wody kolońskiej. W jednym z pokojów Bela zobaczył leżącego na łóżku człowieka. Wszedł. Twarz leżącego była oblepiona plastrami. Samotne oko smutnie patrzyło w niski sufit.

— Co z tobą, Joshua? — spytał Bela, podchodząc. Smutne oko Joshui zwróciło się w jego stronę.

— Leżę — powiedział Joshua. — Upiłem się wczoraj tak, że nic nie pamiętam. Diabeł mnie podkusił… Cały miesiąc się trzymałem. A teraz przepiłem dniówkę, więc leżę i będę leżeć. — Znowu popatrzył ze smutkiem w sufit.

— Tak — rzekł Bela.

I co z nim robić? Przekonywać, że picie jest szkodliwe? O tym sam wie. Jak wstanie, będzie siedział w kopalni po czternaście godzin na dobę, żeby nadrobić zaległości. A potem wróci na Ziemią z popromiennym paraliżem, nigdy nie będzie miał dzieci albo urodzą mu się potworki.

— Wiesz, że praca w kopalni powyżej sześciu godzin jest niebezpieczna? — spytał Bela.

— Niech pan odejdzie — szepnął Joshua. — To nie pana sprawa. Nie pan będzie pracował.

Bela westchnął i rzekł:

— Cóż, szybkiego powrotu do zdrowia — westchnął Bela.

— Dziękuję, mister komisarz — warknął Joshua. — Troszczy się pan o niewłaściwe rzeczy. Niech się pan zatroszczy, żeby saloon zamknęli. I bimbrowników znaleźli.

— Dobrze — odparł Bela. — Spróbuję.

Proszę, pomyślał, wracając do siebie. A jak spróbuję zamknąć saloon, to pierwszy będzie wrzeszczał na mityngach, że różni komuniści wtrącają się w nie swoje sprawy. To zaklęty krąg. Zaklęty krąg -

Wszedł do swojego pokoju i zobaczył, że tam siedzi inżynier Samuel Livington. Inżynier czytał starą gazetę i jadł kanapkę. Na stole przed nim leżały szachy z rozstawionymi figurami. Bela przywitał się i zmęczony usiadł przy stole.

— Zagramy? — zaproponował inżynier.

— Zaraz, zobaczę, co mi przysłali.

Bela otworzył paczki. W trzech były książki, w czwartej list od matki i kilka pocztówek z widokami Nowego Pesztu. Na stole leżała jeszcze różowa koperta. Bela wiedział, co w niej jest, ale mimo to otworzył. „Mister komisarz! Zabieraj się stąd, do diabła, pókiś cały. Nie mąć wody. Życzliwi”. Bela westchnął i odłożył kartkę.

— Pański ruch — powiedział. Inżynier przesunął pionek.

— Znowu nieprzyjemności? — spytał. — Tak.

W milczeniu rozegrał obronę Karo-Kani. Inżynier zdobył niewielką przewagę pozycyjną. Bela wziął kanapkę i zaczął w zadumie żuć, patrząc na deskę.

— Wie pan, Bela — oznajmił inżynier — gdy po raz pierwszy zobaczę pana wesołego, powiem, że przegrałem wojnę ideologiczną.

— Jeszcze pan zobaczy — zapewnił Bela bez szczególnej nadziei.

— Nie — powiedział inżynier. — Pan jest skazany. Jeśli się pan rozejrzy, to sam pan zobaczy, że jest skazany.

— Ja? — spytał Bela. — Czy my?

— Wy wszyscy z tym swoim komunizmem. Nie można być idealistą w naszym świecie.

— Już to słyszeliśmy ze dwadzieścia razy w ciągu ostatnich stu lat.

— Szach — powiedział inżynier. — 1 dobrze wam mówili. Oczywiście, nie docenili was i dlatego często wygłaszali głupstwa. Twierdzenie, że ustąpicie wojskowej sile albo że przegracie ekonomiczną walkę, było śmieszne. Każdy silny rząd i wystarczająco bogate państwo w naszych czasach jest niepokonane w sensie wojskowym i ekonomicznym. Tak, komunizm jako system ekonomiczny wziął górę, to jasne. Gdzie teraz są te wszystkie imperia Morganów, Rockefellerów i Mitsubishi? Przegrali i odeszli w niepamięć. Zostały żałosne ogryzki w rodzaju naszej „Space Pearl”. Solidne przedsiębiorstwa produkujące luksusowe materace dla wąskiego kręgu odbiorców… a i oni są zmuszeni działać pod przykrywką ogólnej szczęśliwości. Znowu szach. I kilka milionów upartych właścicieli hoteli, agentów nieruchomości, zmęczonych rzemieślników. Oni też są skazani. Wszystko trzyma się na tym, że w obu Amerykach nadal są w obiegu pieniądze. Ale wy znaleźliście się w ślepej uliczce. Jest siła, której nawet wy nie jesteście w stanie pokonać. Mam na myśli Mieszczaństwo. Skostnienie malutkiego człowieka. Mieszczan nie można pokonać siłą. W tym celu trzeba byłoby ich fizycznie zlikwidować. Nie można pokonać ideą, ponieważ mieszczaństwo organicznie nie przyjmuje żadnych idei.

— Był pan kiedyś w państwach komunistycznych, Sam?

— Byłem i widziałem tam mieszczan.

— Ma pan rację, są. Na razie są. Ale nie zauważył pan, że jest ich znacznie mniej niż u was i że są cisi. U nas nie ma wojującego mieszczaństwa. Jeszcze jedno, dwa pokolenia i nie będzie ich zupełnie.

— Biorę gońca — powiedział inżynier.

— Niech pan spróbuje.

Przez jakiś czas inżynier zastanawiał się, po czym wziął gońca.

— Dwa pokolenia? A może dziesięć tysięcy pokoleń? Niech pan zdejmie wreszcie różowe okulary, Bela. Ci malutcy ludzie są wokół pana. Nie liczę poszukiwaczy przygód i mazgajów, którzy zgrywają poszukiwaczy. Weźcie takich jak Joshua, Smith, Blackouter. Takich, których pan nazywa świadomymi albo cichymi, w zależności od nastroju. Mają tak mało pragnień, że niczego nie można im zaproponować. A to, czego chcą, zdobędą bez żadnego komunizmu. Zostaną właścicielami knajp, ożenią się, będą mieli dzieci i będą cicho żyć dla własnej przyjemności. Komunizm, kapitalizm — co za różnica? Kapitalizm jest nawet lepszy, bo błogosławi taki byt. Człowiek z natury jest bydlęciem. Dajcie mu pełne koryto, nie gorsze niż u sąsiada, pozwólcie mu nabić brzuch i raz dziennie pośmiać się nad jakimś nieskomplikowanym widowiskiem. Zaraz mi pan powie: możemy zaproponować im więcej. A po co im więcej? Malutkie obojętne bydlę odpowie wam: Nie wtrącajcie się do nie swoich spraw.

— Niech pan nie oczernia ludzi, Sam. Joshua i inni wydają się wam bydlętami, bo bardzo się napracowaliście, żeby z nich zrobić bydlęta. Kto wmawiał im od pieluch, że w życiu najważniejsze są pieniądze? Kto uczył ich zazdrościć milionerom, właścicielom domów, sklepikarzom w sąsiedztwie? Karmiliście ich głupimi filmami, głupimi książkami i mówiliście, że wyżej Boga nie podskoczą. Tłukliście im do głowy, że jest Bóg, dom i biznes i więcej nie ma nic na całym świecie. W ten sposób robicie z ludzi bydlęta. A człowiek to nie bydlę, Sam. Wmawiajcie mu od pieluch, że najważniejsza w życiu jest przyjaźń i wiedza, że oprócz jego kołyski jest jeszcze ogromny świat, który on i jego przyjaciele będą zdobywać — wtedy otrzymacie prawdziwego człowieka. Proszę, przegapiłem królową.

— Może pan przechodzić — powiedział inżynier. — Nie będę się spierał. Może wychowanie rzeczywiście odgrywa tak ogromną rolę. Ale u was, przy waszym wychowaniu, przy państwowej nietolerancji mieszczaństwa jednak wyrastają… jak to się mówi… a, osty. A u nas, przy naszym wychowaniu, udaje się wyrosnąć tym, których nazywa pan prawdziwymi ludźmi. Oczywiście, u nas jest znacznie więcej mieszczan. Szach… Nie wiem, co chcecie zrobić z dwoma miliardami mieszczan kapitalistycznego świata. My nie mamy zamiaru ich reedukować. Przyznaję, kapitalizm to trup. Ale niebezpieczny trup. A wy otworzyliście granice. A póki otwarte są granice, mieszczanie wszelkiej maści będą przez nie przeciekać. Żebyście się nimi nie udławili. Jeszcze szach.

— Nie radzę — rzekł Bela.

— O co chodzi?

— Zasłonię się na G8 i panu wisi hetman. Inżynier zastanawiał się przez chwilę.

— Chyba ma pan rację — powiedział. — Szacha nie będzie.

— Nie neguję zagrożenia, jakie stanowi mieszczaństwo — kontynuował rozmowę Bela. — Któryś z naszych działaczy słusznie powiedział, że ideologia małego posiadacza stanowi dla komunizmu większe niebezpieczeństwo niż zapomniana teraz bomba wodorowa. Tylko niewłaściwie je pan adresował. Mieszczaństwo jest niebezpieczne nie dla komunizmu, lecz dla całej ludzkości. W pańskich rozważaniach, Sam, jest jeden błąd. Mieszczanin to tylko człowiek i zawsze będzie chciał czegoś więcej. Ale jeśli jednocześnie jest bydlęciem, to dążenie do czegoś więcej przybiera najbardziej potworne postacie. Na przykład — pragnienie władzy. Pragnienie uwielbienia. Popularności. Gdy zderzą się dwaj tacy sami osobnicy, rozszarpują się jak psy. A gdy się dogadają, rwana strzępy otoczenie. I zaczynają się sztuczki w rodzaju faszyzmu, segregacji, ludobójstwa. Właśnie dlatego prowadzimy walkę z mieszczaństwem. Wkrótce będziecie zmuszeni zacząć taką wojnę po prostu po to, żeby nie udusić się we własnym nawozie. Pamięta pan pochód nauczycieli do Waszyngtonu dwa lata temu?

— Pamiętam — odparł Livington. — Ale moim zdaniem walka z mieszczaństwem to krojenie wody nożem.

— Inżynierze — zakpił Bela — to twierdzenie jest tak samo gołosłowne jak apokalipsa. Jest pan po prostu pesymistą. Jak to tam było: Przestępcy wyniosą się nad bohaterami, mędrcy będą milczeć, a głupcy mówić. Nic z tego, co ludzie myślą, nie spełni się.

— Cóż — rzekł Livington. — Bywało i tak. Jestem pesymistą. Dlaczego miałbym być optymistą? A pan?

— Ja nie jestem pesymistą — powiedział Bela. — Tylko złym pracownikiem. Ale czas ubogich duchem minął, Sam. Minął dawno temu, jak powiedziano w apokalipsie.

Drzwi otworzyły się i w progu stanął wysoki człowiek z zakolami i bladą, obwisłą twarzą. Bela zastygł, przyglądając mu się. Po sekundzie go poznał. To już koniec, pomyślał ze smutkiem i ulgą. Koniec. Człowiek przesunął wzrokiem po inżynierze i wkroczył do pokoju. Teraz patrzył tylko na Belę.

— Jestem generalnym inspektorem MZKK — powiedział. — Moje nazwisko Jurkowski.

Bela podniósł się z krzesła. Inżynier też wstał z szacunkiem. Za Jurkowskim do pokoju wszedł potężny opalony człowiek w workowatym kombinezonie. Prześliznął się wzrokiem po Beli i zaczął patrzeć na inżyniera.

— Proszę mi wybaczyć — rzekł inżynier i wyszedł.

Drzwi się zamknęły. Przeszedł kilka kroków po korytarzu i w zadumie gwizdnął. Następnie wyjął papierosy i zapalił. Tak, pomyślał. Ideologiczna walka na Bamberdze wchodzi w nową fazę. Trzeba pilnie podjąć odpowiednie kroki. Rozmyślając, szedł coraz szybciej. Do windy już prawie wbiegł. Wjechał na najwyższe piętro i wszedł do pokoju radiotelegrafisty. Dyżurny radiotelegrafista spojrzał na niego zaskoczony.

— Co się stało, mister Livington? — spytał. Livington przesunął dłonią po mokrym czole.

— Otrzymałem złe wieści z domu. — Głos mu się rwał. — Kiedy będzie najbliższy seans z Ziemią?

— Za pół godziny — odparł radiotelegrafista.

Livington usiadł przy stoliku, wyrwał z notesu kartkę papieru i szybko napisał radiogram.

— Niech pan to jak najszybciej wyśle, Michael — podał mu kartką. — To bardzo ważne.

Radiotelegrafista spojrzał na kartkę i aż gwizdnął ze zdumienia.

— Po co to panu? — spytał. — Kto sprzedaje „Space Pearl” pod koniec roku?

— Pilnie potrzebuję gotówki — oświadczył inżynier i wyszedł. Radiotelegrafista położył przed sobą kratkę i zamyślił się.

Jurkowski usiadł i odsunął łokciem szachy. Żylin siadł z boku.

— Zhańbiliście się, towarzyszu Barabasz — powiedział Jurkowski półgłosem.

— Tak — rzekł Bela i przełknął ślinę.

— Skąd się bierze na Bamberdze spirytus, wyjaśniliście?

— Nie. Najprawdopodobniej spirytus pędzony jest tutaj.

— W ciągu ostatniego roku kompania wysłała na Bambergę cztery transporty sprasowanej celulozy. Jakie prace na Bamberdze wymagają takiej ilości celulozy?

— Nie wiem — odparł Bela. — Nie znam takich prac.

— Ja też nie. Z celulozy pędzi się tu spirytus, towarzyszu Barabasz. To jasne jak słońce.

Bela milczał.

— Kto na Bamberdze ma broń? — spytał Jurkowski.

— Nie wiem — odrzekł Bela. — Nie mogę się dowiedzieć. — Ale broń jest?

— Tak.

— Kto sankcjonuje nadliczbowe godziny pracy?

— Nikt ich nie zabrania.

— Zwracaliście się do zarządcy? Bela zacisnął pięści.

— Zwracałem się do tego drania dwadzieścia razy. O niczym nie chce słyszeć. Nic nie widzi, nie słyszy, nie rozumie. Bardzo mi przykro, że mam takie fatalne źródła informacji. Albo, Władimirze Siergiejewiczu, zdejmijcie mnie stąd, albo dajcie pełnomocnictwa rozstrzeliwania gadów. Nic nie mogę zrobić. Tłumaczyłem. Prosiłem. Groziłem. To mur. Dla wszystkich robotników komisarz MZKK to strach na wróble, I dont’t now nothing and it’s not any damn business of yours.[7] Ma gdzieś międzynarodowe prawo robotników. Dłużej nie wytrzymam. Widzieliście plakaty na ścianach?

Jurkowski popatrzył na niego w zadumie, obracając w palcach hetmana.

— Nie ma się na kim oprzeć — ciągnął Bela. — Albo bandyci, albo cisi łajdacy, których jedynym pragnieniem jest zarobić górę forsy. Nie obchodzi ich teraz, czy potem zdechną, czy nie. Przecież ich Prawdziwi ludzie tu nie przyjadą. Same szumowiny i nieudacznicy. Lurnpenproletariat. Z tego wszystkiego wieczorami trzęsą mi się ręce. Nie mogę spać. Przedwczoraj proszono mnie, żebym podpisał protokół o nieszczęśliwym wypadku. Odmówiłem — było jasne, że człowiekowi rozpruli skafander gazową spawarką. Wtedy ten drań sekretarz związków zawodowych powiedział, że złoży na mnie skargę. Miesięc temu na Bamberdze pojawiły się i tego samego ranka zniknęły trzy dziewczyny. Idę do zarządcy, a ten bydlak śmieje mi się w twarz: Ma pan halucynacje, mister komisarz, pora wracać do żony, już się panu dziewczyny zwidują. Trzy razy do mnie strzelano. Tak, tak, wiem, że żaden głupek nie próbował trafić. Ale wcale mi od tego nie lepiej. I pomyśleć tylko, że posadzono mnie tu po to, żebym chronił życie i zdrowie tych łobuzów! Niech ich piekło pochłonie… — Bela zamilkł i splótł palce, tak że aż mu stawy zatrzeszczały.

— No, no spokojnie, Bela — powiedział srogo Jurkowski.

— Pozwólcie mi odjechać — rzekł Bela. — Ten towarzysz — wskazał Żylina — to pewnie nowy komisarz…

— Nie — odparł Jurkowski. — Poznajcie się, to inżynier pokładowy „Tachmasiba”, Żylin.

Żylin skłonił się lekko.

— Jakiego „Tachmasiba”?

— To mój statek — wyjaśnił Jurkowski. — Zrobimy tak. Pójdziemy do zarządcy, powiem mu kilka słów. A później porozmawiamy z robotnikami — Wstał. — Nic takiego się nie stało, Bela, nie zamartwiajcie się. Nie wy pierwsi. Mnie też ta Bamberga kością w gardle stoi.

— Trzeba wziąć kilku naszych — powiedział Bela z troską. — Może dojść do draki. Zarządca utrzymuje całą szajkę gangsterów.

— Jakich naszych? — spytał Jurkowski. — Przecież powiedzieliście, że na nikim nie możecie polegać.

— Więc przyjechaliście sami? — przeraził się Bela. Jurkowski wzruszył ramionami.

— Oczywiście. Przecież nie jestem zarządcą…

— Dobra — powiedział Bela.

Otworzył sejf i wziął pistolet. Twarz miał bladą i zdecydowaną. Pierwszą kulę wsadzę w tego padalca, pomyślał z ostrą radością. Niech do mnie strzela, kto chce, ale pierwszą dostanie mister Richardson. W swoją tłustą, gładką, podłą gębę.

Jurkowski popatrzył na niego uważnie.

— Wiecie co, Bela — stwierdził — na waszym miejscu zostawiłbym pistolet. Albo oddajcie go towarzyszowi Żylinowi. Boję się, że nie zapanujecie nad sobą.

— Myślicie, że on zapanuje?

— Zapanuję, zapanuję — uśmiechnął się Żylin.

Bela z żalem oddał mu pistolet. W tym momencie wyrósł przed nim dziarski sierżant Higgins w świeżym mundurze galowym i niebieskim hełmie. Zasalutował.

— Sir — powiedział. — Naczelnik policji kopalni Bamberga sierżant Higgins melduje się do pańskiej dyspozycji.

— Bardzo się cieszę, sierżancie Higgins. Chodźcie z nami — powiedział Jurkowski.

Minęli krótki korytarz i wyszli na „brodway”. Dopiero dochodziła szósta, ale „brodway” był już zalany rzęsistym światłem i wypełniony robotnikami, huczał od niespokojnych głosów. Jurkowski szedł bez pośpiechu, uśmiechając się uprzejmie i uważnie zaglądając w twarze robotników. Były doskonale widoczne w równym świetle dziennych lamp — osunięte, z niezdrową ziemistą skórą, z podkrążonymi oczami, apatyczno-obojętne, gniewne, ciekawe, złe, nienawidzące. Robotnicy rozstępowali się, by za plecami Higginsa znowu się zewrzeć i iść za nimi.

— Droga dla generalnego inspektora! Nie napierajcie, chłopaki. Pozwólcie przejść generalnemu inspektorowi! — pokrzykiwał sierżant Higgins.

Doszli do windy i wjechali na piętro administracji. Tutaj był jeszcze większy tłum i nikt już nie schodził z drogi. Pomiędzy zmęczonymi twarzami robotników zaczęły przesuwać się jakieś bezczelne, wesołe mordy. Teraz sierżant Higgins poszedł przodem, rozpychając tłum swoją niebieską pałką.

— Odsunąć się — mówił niegłośno — pozwólcie przejść… Odsuńcie się…

Jego kark pomiędzy brzegiem kasku a kołnierzem poczerwieniał i pokrył się potem. Pochód zamykał Żylin. Bezczelne mordy przeciskały się do pierwszych rzędów i krzyczały:

— Ej, chłopaki, który to inspektor?

— Nie wiadomo, wszyscy czerwoni jak sok pomidorowy…

— Na wylot czerwoni, i z zewnątrz, i w środku…

— Nie wierzę, chcę zobaczyć…

— Popatrz sobie, kto ci broni…

— Ej, sierżancie! Higgins! Ale masz pan towarzystwo!

Żylinowi ktoś podstawił nogę. Nie odwrócił się, ale zaczął patrzeć pod nogi. Widząc przed sobą kolejny but z miękkiego zamszu, starannie, całym ciężarem stanął na nim. Obok niego ktoś zawył. Żylin, który miał na nogach potężne, ciężkie buty z magnetycznymi podkowami, spojrzał na wykrzywioną, pobladłą twarz z wąsikami i powiedział:

— Przepraszam, ale ze mnie niezdara… Szum narastał. Teraz już krzyczeli wszyscy:

— Kto ich tu prosił?

— Ej, wy! Nie pchajcie nosa w nie swoje sprawy!

— Dajcie nam pracować, jak chcemy! My się do waszych spraw nie mieszamy!

— Wynoście się do siebie i tam sobie rządźcie!

Sierżant Higgins, spocony jak mysz, dotarł wreszcie do drzwi z pękniętą tabliczką i otworzył je przed Jurkowskim.

— Tutaj, sir — powiedział ciężko dysząc.

Jurkowski i Bela weszli. Żylin przekroczył pierścień włazu i obejrzał się. Zobaczył rzędy bezczelnych mord, a za nimi, w dymie papierosowym, pochmurne zacięte twarze robotników. Higgins też wszedł do pokoju i zamknął drzwi.

Gabinet zarządzającego kopalniami mistera Richardsona był przestronny. Pod ścianami stały duże miękkie fotele i oszklone szafki ze wzorcami kamieni i imitacjami największych „kosmicznych pereł” znalezionych na Bamberdze. Zza stołu na powitanie Jurkowskiego wstał sympatyczny człowiek w czarnym garniturze.

— O, mister Jurkowski — zagruchał, ominął stół i podszedł do Jurkowskiego, wyciągając ręce. — Jakże się cieszę…

— Nie martwcie się — powiedział Jurkowski, wymijając stół z drugiej strony. — Ręki wam i tak nie podam.

Zarządca zatrzymał się, uśmiechając się serdecznie. Jurkowski usiadł przy stole i odwrócił się do Beli.

— To jest zarządca? — spytał.

— Tak! — odparł z rozkoszą Bela. — To jest zarządca kopalni mister Richardson.

Zarządca pokręcił głową.

— O, mister Barabasz — rzekł z pretensją. — Czyżbym to panu zawdzięczał nieuprzejmość ze strony mistera inspektora?

— Kto wydał panu patent na kierowanie kopalnią? — spytał Jurkowski.

— Zgodnie z zasadami panującymi na zachodzie, rada dyrektorów kompanii.

— Proszę pokazać.

— Proszę uprzejmie — powiedział zarządzający. Niespiesznie przeszedł przez pokój, otworzył wielki sejf wbudowany w ścianę, wyjął brązową skórzaną teczkę, wyciągnął z niej kartkę papieru ze złotym brzegiem. — Proszę uprzejmie — powtórzył i położył kartkę przed Jurkowskim.

— Niech pan zamknie sejf — polecił Jurkowski. — I odda klucze sierżantowi.

Sierżant Higgins z kamienną twarzą przyjął klucze. Jurkowski obejrzał patent, złożył na czworo i włożył do kieszeni. Mister Richardson w dalszym ciągu uśmiechał się uprzejmie. Żylin pomyślał, że nigdy w życiu nie widział tak uroczego człowieka. Jurkowski położył łokcie na stole i w zadumie popatrzył na Richardsona.

— Chciałbym się dowiedzieć, mister inspektor — zagruchał Richardson — co oznaczają te wszystkie dość dziwne działania.

— Jesteście oskarżeni o wiele przestępstw przeciwko prawu międzynarodowemu — rzucił niedbale Jurkowski. Mister Richardson, niezwykle zdumiony, rozłożył ręce. — Jesteście oskarżeni o naruszenie norm prawnych przestrzeni kosmicznej. — Zdumienie mister Richardsona nie miało granic. — Jesteście oskarżeni o zabójstwo — na razie niezamierzone — szesnastu robotników i trzech kobiet.

— Ja? — wykrzyknął urażony mister Richardson. — Ja jestem oskarżony o zabójstwo?

— Między innymi — powiedział Jurkowski. — Zwalniam pana ze stanowiska, w najbliższym czasie zostanie pan aresztowany i wysłany na Ziemię, gdzie stanie przed międzynarodowym trybunałem. A teraz nie zatrzymuję pana.

— Ustępują przed brutalną przemocą — rzekł z godnością mister Richardson.

— I słusznie — odparł Jurkowski. — Proszę przyjść tu za godzinę i przekazać obowiązki swojemu następcy.

Richardson odwrócił się na pięcie, podszedł do drzwi i otworzył je na oścież.

— Przyjaciele! — zawołał. — Ci ludzie mnie aresztowali! Nie podobają im się wasze wysokie zarobki! Chcą, żebyście pracowali po sześć godzin i zostali nędzarzami!

Jurkowski obserwował go z ciekawością. Higgins rozpinając kaburę, cofnął się do stołu. Richardsona odrzuciło do tyłu. Przez drzwi wdarł się tłum ryczących typów, gabinet wypełnił się robotnikami. Zwarty mur szarych kombinezonów i złych, posępnych twarzy stanął przed stołem. Jurkowski obejrzał się i zobaczył, że Żylin stoi po jego prawej stronie z rękami w kieszeniach, a Bela Pochylony zaciska ręce na oparciu krzesła i nie spuszcza wzroku z Richardsona. Jego twarz była bardziej zacięta niż twarze najbardziej rozeźlonych robotników. Oho, już po zarządzającym, pomyślał Jurkowski. Sierżant Higgins odpychał jednego robotnika pałką i mamrotał:

— Nie dzieje się tu nic niezgodnego z prawem, spokojnie, chłopaki, spokojnie…

Przez tłum przedarł się oblepiony plastrami Joshua.

— Nie chcemy się z nikim kłócić, mister inspektor — wychrypiał, wpatrując się w Jurkowskiego złym wzrokiem. — Ale nie dopuścimy do tych waszych sztuczek.

— Jakich sztuczek? — spytał Jurkowski.

— Przylecieliśmy tu, żeby zarobić…

— A my, żeby nie pozwolić wam zgnić żywcem…

— A ja wam mówię, że to nie wasza sprawa! — zaryczał Joshua. Odwrócił się do tłumu i krzyknął: — Mam rację, chłopaki?

Tłum zaryczał w odpowiedzi i w rym momencie ktoś strzelił.

Za plecami Jurkowskiego z brzękiem posypało się szkło. Bela jęknął, z wysiłkiem podniósł krzesło i zrzucił je na głowę Richardsona, który stał w pierwszym rzędzie i złożył dłonie jak do modlitwy. Żylin wyjął ręce z kieszeni i przygotował się do skoku, Joshua cofnął się przestraszony. Jurkowski wstał i powiedział gniewnie:

— Co za idiota tam strzelał? Omal mnie nie trafił. Sierżancie, czemu stoicie jak słup? Odbierzecie temu bałwanowi broń!

Higgins posłusznie wszedł w tłum. Żylin znowu wsunął ręce w kieszenie i usiadł na rogu stołu. Popatrzył na Belę i zaśmiał się. Na twarzy Beli malowała się rozkosz. Obserwowanie Richardsona sprawiało mu wyraźną przyjemność. Dwóch typków podniosło byłego zarządzającego, ze złością i dezorientacją popatrując na Belę, Jurkowskiego i robotników. Oczy Richardsona były zamknięte, na wysokim, gładkim czole rozlewał się ciemny siniak.

— Przy okazji — powiedział Jurkowski. — Oddajcie całą broń, jaka, macie. To rozkaz, darmozjady! Od tej chwili każdy, u kogo zostanie znaleziona broń, podlega rozstrzelaniu na miejscu. Komisarz Barabasz otrzymuje niniejszym odpowiednie pełnomocnictwa.

Żylin bez pośpiechu obszedł stół, wyją) pistolet i podał go Barabaszowi. Barabasz, patrząc przenikliwie na najbliższego gangstera, powoli odciągnął kurek, który szczęknął głośno w nagle zapadłej ciszy. Wokół gangstera błyskawicznie powstała pusta przestrzeń. Ten pobladł, wyjął z tylnej kieszeni pistolet i rzucił na podłogę. Bela kopnął broń w kąt pokoju i podszedł do typka, trzymającego Richardsona.

— Ty!

Typek puścił Richardsona i uśmiechając się krzywo, pokręcił głową.

— Ja nie mam — oświadczył.

— Dobrze — rzekł Jurkowski. — Sierżancie, pomóżcie się tym typom rozbroić. Wróćmy do naszej rozmowy. Przerwano nam — zwrócił się do Joshui. — Zdaje się, że mówił pan, żebym nie mieszał się do waszych spraw?

— Tak jest — powiedział Joshua. — Jesteśmy wolnymi ludźmi i przyszliśmy tu z własnej woli, żeby zarobić. Przestańcie nam przeszkadzać. My wam nie przeszkadzamy i wy nam nie przeszkadzajcie.

— Tę kwestię na razie zostawimy — odparł Jurkowski. — Teraz chcę wam o czymś powiedzieć. — Wyjął z kieszeni i rzucił na stół kilka oślepiająco błyszczących, kolorowych kamyków. — To tak zwane kosmiczne perły, znacie je dobrze. Zwyczajne szlachetne i półszlachetne kamienie, które tutaj na Bamberdze przez bardzo długi czas podlegały działaniu kosmicznego promieniowania i niskich temperatur. Żadnych szczególnych cech, jeśli nie liczyć niezwykłego blasku, nie posiadają. Bogate damulki płacą za nie ogromne pieniądze i na tej skrajnej głupocie wyrosła wasza kompania. Korzystając z popytu na kamienie, kompania zarabia krocie.

— I my też — krzyknięto z tłumu.

— I wy też — zgodził się Jurkowski. — Ale jest jeszcze coś. W ciągu ośmiu lat istnienia kompanii na Bamberdze odpracowało trzyletnie kontrakty około dwóch tysięcy ludzi. Wiecie, ilu z tych, którzy wrócili, jeszcze żyje? Mniej niż pięciuset. Średnia długość życia robotnika po powrocie nie przekracza dwóch lat. Trzy lata harujecie na Bamberdze po to, żeby potem dwa lata gnić żywcem na Ziemi. Dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że na Bamberdze nie przestrzega się postanowień Międzynarodowej Komisji, zabraniającej pracy w tych kopalniach powyżej sześciu godzin na dobę. Na Ziemi tylko się leczycie, cierpicie, bo nie możecie mieć dzieci albo rodzą się wam potwory. To przestępstwo kompanii, ale nie o kompanii teraz mowa.

— Chwileczkę. — Joshua podniósł rękę. — Pozwoli pan, że ja coś Powiem. Wszystko to już słyszeliśmy, komisarz o niczym innym nie mówi. Nie wiem jak inni, ale ja nie mam nic wspólnego z tymi, co umarli. Jestem zdrowy i nie mam zamiaru umierać.

— Zgadza się — zahuczał tłum. — Mięczaki niech umierają.

— Będę miał dzieci czy nie dzieci — to moja sprawa. I to ja będę się leczył, a nie pan. Chwała Bogu, od dawna jestem pełnoletni i odpowiadam za swoje czyny. Nie chcę słuchać żadnych przemówień.

Odebraliście broń gangsterom i bardzo dobrze. Znajdźcie bimbrowników, zamknijcie saloon. Dobrze mówię? — Odwrócił się, do tłumu. W tłumie rozległy się niezrozumiałe głosy. — Co tam mamroczecie? Dobrze mówię. Kto to słyszał, żeby za drinka płacić dwa dolary? Łapowników uspokójcie. To też będzie słuszne. Ale do mojej pracy się nie mieszajcie. Przyleciałem tu, żeby zarobić i zarobię. Postanowiłem otworzyć własny interes i otworzę. Nie potrzebuję pańskich przemówień. Za słowa domu nie kupisz…

— Dobrze, Joe! — krzyknął tłum.

— Niedobrze — powiedział Jurkowski. Nagle poczerwieniał i za-ryczał: — Co wy sobie myślicie, że wam tu pozwolą zdechnąć? To nie dziewiętnasty wiek! Wasza sprawa, wasza sprawa — mówił znowu normalnym tonem. — Was tutaj, idiotów, jest co najwyżej czterystu. A nas cztery miliardy. I nie chcemy, żebyście umierali. I nie umrzecie. Nie będę wam mówił o waszej nędzy duchowej. Już widzę, że tego nie rozumiecie. Może wasze dzieci to zrozumieją, jeśli będziecie je mieli. Będę mówił językiem, który jest dla was zrozumiały. Językiem prawa. Ludzkość przyjęła prawo, zabraniające człowiekowi wpędzać się do grobu. Prawo, rozumiecie? Prawo! Odpowiadać z tego tytułu będzie kompania, a wy zapamiętajcie, że ludzkości wasze kopalnie nie są potrzebne. Kopalnie na Bamberdze można zamknąć w każdej chwili i wszyscy tylko odetchną z ulgą. Weźcie pod uwagę, że jeśli komisarz MZKK doniesie o choćby jeszcze jednym przypadku jakichś skandali — wszystko jedno jakich — nadgodziny, łapówki, spirytus, strzelanina — kopalnie zostaną zamknięte, a Bamberga zmieniona w kosmiczny pył. Takie jest prawo i mówię wam to w imieniu ludzkości. — Jurkowski usiadł.

— Już po naszej forsie — powiedział ktoś głośno. Tłum zahuczał. Ktoś krzyknął:

— Kopalnie zamkniecie, a nas na bruk, tak? Jurkowski wstał.

— Nie opowiadajcie bzdur — rzekł. — Co za idiotyczne wyobrażenia o życiu! Czy wy wiecie, ile jest jeszcze pracy na Ziemi i w kosmosie? Prawdziwej, naprawdę niezbędnej, potrzebnej wszystkim? Nie garstce sytych damulek, lecz wszystkim! Mam dla was propozycję od MZKK — chętni mogą w ciągu miesięca rozliczyć się z kompanią

i przejść na budowę na innych asteroidach i sputnikach dużych planet. Gdybyście wszyscy zgodnie przegłosowali zamknięcie tych śmierdzących kopalni, zrobiłbym to jeszcze dzisiaj. A pracy będziecie mieli po uszy.

— A ile zapłacą? — wrzasnął ktoś.

— Oczywiście pięć razy mniej — odpowiedział Jurkowski. — Za to pracy wystarczy wam na całe życie, i zdobędziecie przyjaciół, prawdziwych ludzi, którzy z was też zrobią prawdziwych ludzi! I zdrowie zachowacie, i weźmiecie udział w największym przedsięwzięciu świata.

— Co za frajda pracować u kogoś? — spytał Joshua.

— Nam to nie pasuje — sprzeciwiano się w tłumie.

— To ma być biznes?

— Każdy cię będzie uczył, co wolno, a czego nie…

— Przez całe życie być robotnikiem…

— Biznesmeni! — wykrzyknął Jurkowski z gryzącą pogardą. — Pora kończyć. Ten pan — wskazał mister Richardsona — ten pan został aresztowany i będzie sądzony. Wybierzcie teraz sami spośród was tymczasowego zarządzającego i poinformujcie mnie. Będę u komisarza Barabasza.

— Niedobre to prawo, mister inspektor — rzekł posępnie do Jurkowskiego Joshua — które nie pozwala zarobić robotnikowi. A wy, komuniści, jeszcze się chwalicie, że jesteście za robotnikami.

— Przyjacielu — powiedział miękko Jurkowski — komuniści są za całkiem innymi robotnikami. Za robotnikami, a nie właścicielami.

W pokoju Barabasza Jurkowski nagle klepnął się w czoło.

— Fajtłapa — stwierdził. — Zostawiłem w gabinecie zarządzającego kamienie.

Bela zaśmiał się.

— To już ich nie zobaczycie — powiedział. — Ktoś zostanie właścicielem.

— Licho z nimi — rzekł Jurkowski. — Ale wasze nerwy… eee… Bela, są naprawdę, do niczego.

Żylin zachichotał.

— Jak on go tym krzesłem!…

— A co, wstrętna morda? — spytał Bela.

— Nie, dlaczego — odparł Żylin. — Bardzo kulturalny i grzeczny człowiek.

— Grzeczny impertynent — zauważył pogardliwie Jurkowski. — A jakie tu pomieszczenia, co? Jaki sobie pałac wybudowali, a śmierć-planeciarze mieszkają w windach! Ja się rym zajmę, ja tego tak nie zostawię…

— Może zjecie obiad? — zaproponował Bela.

— Nie, zjemy obiad na „Tachmasibie”. Zaraz skończymy tę mitręgę…

— Mój Boże — rozmarzył się Bela. — Posiedzieć przy stole z normalnymi, porządnymi ludźmi, nie słuchać ani o dolarach, ani o akcjach, ani o tym, że wszyscy ludzie to bydlęta… Władimirze Siergiejewiczu — dodał błagalnie — nie dałoby się kogoś przysłać…

— Wytrzymajcie jeszcze trochę, Bela — rzekł Jurkowski. — Niedługo zamkną ten kramik.

— A propos akcji — odezwał się Żylin. — U radiotelegrafisty teraz pewnie tłok…

— O, na pewno — przyznał Bela. — Sprzedają i kupują kolejkę do radiotelegrafisty. Oczy wytrzeszczone, piana na ustach… Kiedy ja się stąd wydostanę!…

— Dobrze, dobrze — powiedział Jurkowski — Dajcie, przejrzę wszystkie protokoły.

Bela podszedł do sejfu.

— Właśnie, Bela, da się wybrać mniej więcej przyzwoitego zarządzającego?

Bela grzebał w sejfie.

— Dlaczego nie — odparł. — Da się. Inżynierów tu mają raczej niezłych. Właścicieli.

Ktoś zastukał do drzwi. Wszedł posępny, oblepiony plastrami Joshua.

— Chodźmy, mister inspektorze — rzekł pochmurnie. Jurkowski stękając wstał.

— Chodźmy.

— Zapomniał pan tam kamieni — rzekł posępnie Joshua, wyciągając do niego otwartą dłoń.. — To wziąłem. Różni tu u nas ludzie bywają.


  1. (ang.) — główny kierownik kopalni Bambergi.

  2. (ang.) — Nic nie wiem i, do licha, to nie pańska sprawa.