124648.fb2 Lot na Amaltee, Stazysci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 28

Lot na Amaltee, Stazysci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 28

Opowieść o gigantycznej fluktuacji

Byłem jeszcze chłopcem, wielu rzeczy wówczas nie rozumiałem i niejedno zapomniałem, może nawet to, co najciekawsze. Była noc i twarzy tego człowieka nie udało mi się zobaczyć. Głos miał zwyczajny, troszkę smutny i zachrypnięty, od czasu do czasu pokasływał, jakby był skrępowany. Jednym słowem, jeśli go kiedyś gdzieś zobaczę, prawdopodobnie nie poznam.

Spotkaliśmy się na plaży. Właśnie wyszedłem z wody i siedziałem na kamieniu. Po chwili usłyszałem, jak za moimi plecami sypią się kamyczki — schodził z nasypu — i zapachniało dymem papierosowym. Mężczyzna zatrzymał się obok mnie. Jak już powiedziałem, działo się to nocą. Niebo było pokryte chmurami i na morzu zaczynał się sztorm. Wzdłuż plaży wiał silny, ciepły wiatr. Nieznajomy palił. Wiatr wydmuchiwał z jego papierosa długie, pomarańczowe iskry, które lecąc znikały nad pustą plażą. Pamiętam ten widok bardzo dobrze. Miałem wtedy zaledwie szesnaście lat i nie sądziłem, że ten człowiek się do mnie odezwie. Ale odezwał się. Zaczął bardzo dziwnie.

— Świat pełen jest zdumiewających rzeczy — powiedział.

Doszedłem do wniosku, że po prostu myśli na głos, więc siedziałem cicho. Odwróciłem się i popatrzyłem na niego, ale nic nie zobaczyłem. Było zbyt ciemno. A on powtórzył:

— Świat pełen jest zdumiewających rzeczy. — I zaciągnął się papierosem, osypując mnie deszczem iskier.

I tym razem sienie odezwałem: byłem wówczas bardzo nieśmiały. Zgasił papierosa, zapalił nowego i siadł na kamieniu obok mnie. Od czasu do czasu coś mruczał, ale szum wody głuszył słowa i docierały do mnie tylko niezrozumiałe dźwięki. W końcu powiedział głośno:

— Nie, tego już za wiele. Muszę o tym komuś opowiedzieć. — I po raz pierwszy od momentu pojawienia się, zwrócił się bezpośrednio do mnie:

— Proszę mnie wysłuchać, niech pan nie odmawia. Oczywiście nie odmówiłem.

— Jestem zmuszony zacząć od początku, ponieważ jeśli od razu powiem panu, o co chodzi, nie zrozumie pan i nie uwierzy. A bardzo mi zależy, żeby pan uwierzył… Nikt mi nie wierzy, a teraz sprawy zaszły tak daleko… — Zamilkł, po czym oznajmił: — To zdarzyło się jeszcze w dzieciństwie. Zacząłem naukę gry na skrzypcach i rozbiłem trzy szklanki i półmisek.

— Jak to? — spytałem.

Od razu przypomniał mi się dowcip, w którym jedna dama mówi do drugiej: „Wyobraź sobie pani, wczoraj dozorca rzucał nam drwa i trafił w żyrandol”. Jest taki stary dowcip.

Nieznajomy roześmiał się smutno i powiedział:

— Niech pan sobie wyobrazi — w ciągu pierwszego miesiąca nauki, już wtedy mój nauczyciel powiedział, że w życiu nie widział czegoś podobnego.

Zamilkłem. Też pomyślałem, że to musiało dziwnie wyglądać. Wyobraziłem sobie, jak on wymachując smyczkiem od czasu do czasu trafia w kredens. To rzeczywiście mogło go daleko zaprowadzić.

— To znane prawo fizyczne — wyjaśnił nieoczekiwanie. — Zjawisko rezonansu. — 1 przytoczył odpowiednią szkolną anegdotę z fizyki, jak przez most maszerowała kolumna żołnierzy i most runął. Potem wyjaśnił, że szklanki i półmiski też można rozbijać za pomocą rezonansu, jeśli dobierze się drgania o odpowiednich częstotliwościach. Muszę wam powiedzieć, że właśnie od tamtej pory zacząłem rozumieć, że dźwięk to drganie.

Nieznajomy wyjaśnił mi, że rezonans w życiu codziennym (i w domowym gospodarstwie, jak się wyraził) to rzecz niezwykle rzadka. Zachwycał się, że jakiś starożytny zbiór praw bierze pod uwagę taką możliwość i przewiduje ukaranie właściciela koguta, który swoim Pianiem rozbije dzban sąsiadowi.

Zgodziłem się, że to rzeczywiście rzadkie zjawisko. Osobiście nigdy o czymś takim nie słyszałem.

— Bardzo, bardzo rzadkie — powiedział. — A ja swoimi skrzypcami rozbiłem w ciągu miesięca cztery szklanki i półmisek. Ale to był dopiero początek. — Zapalił kolejnego papierosa i oznajmił: — Moi rodzice i znajomi już wkrótce spostrzegli, że naruszam prawo kromki chleba.

Chciałem pokazać, że i ja coś niecoś wiem, i powiedziałem.

— Dziwne nazwisko.

— Jakie nazwisko? — spytał. — A, prawo? To nie nazwisko. To, jakby panu powiedzieć, żart. Wie pan, jest pewna grupa przysłów mówiąca o tym, że to, co złe, zdarza się częściej niż to, co dobre: czego się bał, na to i trafił, chleb zawsze upada na podłogę posmarowaną stroną… Albo w formie naukowej: prawdopodobieństwo pożądanego zdarzenia jest zawsze mniejsze niż połowa.

— Połowa czego? — spytałem i w tym samym momencie zrozumiałem, że palnąłem głupotę.

— Nie zna pan zasady prawdopodobieństwa? — zdumiał się nieznajomy.

Odpowiedziałem, że jeszcze tego nie przerabialiśmy.

— W takim razie niczego pan nie zrozumie — powiedział rozczarowany.

— Niech więc pan wyjaśni — rozgniewałem się, on zaś pokornie zaczął wyjaśniać.

Oświadczył, że prawdopodobieństwo to liczbowa charakterystyka możliwości wystąpienia jakiegoś zdarzenia.

— Co ma z tym wspólnego chleb? — spytałem.

— Chleb może upaść na ziemię posmarowaną lub nie posmarowaną stroną — powiedział. — Jeśli, ogólnie mówiąc, będzie pan rzucał chlebem na chybił-trafił, to będzie upadał raz tak, a raz tak. W połowie przypadków upadnie posmarowaną, a w połowie nieposmarowaną stroną na ziemię. Jasne?

— Jasne — odpowiedziałem. Nagle przypomniałem sobie, że jeszcze nie jadłem kolacji.

— W takich wypadkach mówi się, że prawdopodobieństwo pożądanego zdarzenia równe jest połowie — jednej drugiej.

Dalej mówił, że jeśli będzie się rzucać chleb na przykład sto razy, to on może upaść na ziemię nie posmarowaną stroną nie pięćdziesiąt, lecz pięćdziesiąt pięć albo dwadzieścia razy i że gdy będzie się go rzucać bardzo długo, masło znajdzie się na górze mniej więcej w połowie przypadków. Wyobraziłem sobie ten nieszczęsny chleb z masłem (a może i z kawiorem) po rym, jak rzucono nim tysięc razy na podłogę, niechby nawet niezbyt brudną, i spytałem, czy rzeczywiście byli ludzie, którzy się tym zajmowali. Nieznajomy zaczął wyjaśniać, że w tym celu wykorzystywano zazwyczaj nie chleb, lecz monetę, jak w grze w orła i reszkę. Coraz bardziej się rozpalając tłumaczył, jak się to robi, i wkrótce przestałem go rozumieć. Siedziałem, patrząc na pochmurne niebo, i myślałem, że spadnie deszcz. Z tego pierwszego wykładu o teorii prawdopodobieństwa zapamiętałem tylko na wpół znajomy termin „wartość oczekiwana”. Mężczyzna często go używał, a ja za każdym razem wyobrażałem sobie salę w rodzaju poczekalni, z podłogą wyłożoną kafelkami, w której siedzą ludzie z teczkami i aktówkami i od czasu do czasu podrzucając monety lub chleb na coś w skupieniu czekają. Do dziś często widuję ten obraz we śnie. W pewnym momencie nieznajomy ogłuszył mnie dźwięcznym terminem „twierdzenie Laplace’a” i powiedział, że to wszystko nie ma nic wspólnego z tym, co się przydarzyło jemu.

— Widzi pan, chciałem opowiedzieć o czymś zupełnie innym — rzekł zgaszonym głosem.

— Przepraszam, zapewne jest pan matematykiem? — spytałem.

— Nie — odparł posępnie. — Jaki tam ze mnie matematyk? Jestem fluktuacją.

Z grzeczności nic nie powiedziałem.

— Ale przecież jeszcze nie opowiedziałem panu mojej historii — zreflektował się.

— Mówił pan o chlebie — przypomniałem.

— Pierwszy zauważył to mój wujek — ciągnął. — Byłem dość roztargniony i często upuszczałem chleb. A on zawsze upadał masłem do góry.

— To chyba dobrze.

— Dobrze, jeśli dzieje się tak od czasu do czasu… A mnie zawsze! Rozumie pan, zawsze!

Niczego nie rozumiałem i powiedziałem mu o tym.

— Mój wujek trochę znał matematykę i pasjonował się teorią prawdopodobieństwa. Poradził mi, żebym rzucił monetę. Rzucaliśmy razem. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że jestem człowiekiem skończonym, a mój wujek to zrozumiał. Tak właśnie wtedy powiedział: „Jesteś człowiekiem skończonym!”.

W dalszym ciągu nic nie rozumiałem.

— Podrzuciłem monetę sto razy, mój wujek też. Jemu orzeł wypadł pięćdziesiąt trzy razy, a mnie dziewięćdziesiąt osiem. Wujek wytrzeszczał oczy ze zdumienia. Ja też. Potem rzuciłem monetę jeszcze dwieście razy i, niech pan sobie wyobrazi, orzeł wypadł mi sto dziewięćdziesiąt osiem razy. Już wtedy powinienem był zrozumieć, czym kończą się takie rzeczy. Powinienem był przewidzieć, że kiedyś musi nastąpić dzisiejszy wieczór! — Chlipnął. — Ale wtedy, widzi pan, byłem młody, młodszy od pana. I wydało mi się to bardzo interesujące. Uważałem, że to bardzo zabawne być koncentracją wszystkich cudów na świecie.

— Czym? — zdumiałem się.

— K-koncentracją cudów. Nie udało mi się znaleźć bardziej odpowiedniego słowa.

Trochę się uspokoił i zaczaj opowiadać po kolei, paląc papierosa za papierosem i pokasłując. Opowiadał, starannie opisując wszystkie detale i niezmiennie tłumacząc w sposób naukowy wszystkie opisywane wydarzenia. Zadziwił mnie, jeśli nie głębią, to wielostronnością swojej wiedzy, zasypał terminami z dziedziny fizyki, matematyki, termodynamiki i kinetycznej teorii gazów. Potem, gdy byłem już dorosły, często się dziwiłem, czemu taki czy inny termin wydaje mi się znajomy. Nieznajomy snuł również rozważania filozoficzne. Daleki był od samokrytyki, niejednokrotnie mienił się fenomenem, cudem natury i gigantyczną fluktuacją. Dopiero wtedy zrozumiałem, że to nie zawód. Oświadczył, że cudów nie ma, są tylko wydarzenia bardzo mało prawdopodobne.

— W przyrodzie — ciągnął mentorskim tonem — najczęściej zachodzą najbardziej prawdopodobne zdarzenia, najmniej prawdopodobne zdarzają się znacznie rzadziej.

Miał na myśli prawo wzrostu entropii, ale wtedy zabrzmiało to dla mnie bardzo tajemniczo. Potem próbował wyjaśnić mi pojęcia najbardziej prawdopodobnego stanu i fluktuacji. Moją wyobraźnią wstrząsnął wtedy ów znany przykład z powietrzem, które skupiło się w jednej połowie pokoju.

— W tym wypadku — mówił — wszyscy, którzy siedzieli w drugiej połowie, udusiliby się, a pozostali uznaliby to, co się stało, za cud. A to wcale nie cud, lecz całkiem realny, aczkolwiek niezwykle mało prawdopodobny fakt. To była gigantyczna fluktuacja — niewielkie odchylenie od najbardziej prawdopodobnego stanu.

Według jego słów, właśnie on stanowił takie odchylenie. Otaczały go cuda. Dwunastokolorowa tęcza było dla niego chlebem powszednim — widział ją sześć czy siedem razy.

— Pokonam na głowę każdego synoptyka amatora — chwalił się, z udręką w głosie. — Widziałem zorze polarne w Ałma Acie, widmo Brockenu na Kaukazie i dwadzieścia razy obserwowałem zielony promień albo miecz głodu, jak go nazywają. Gdy przyjechałem do Batumi zaczęła się susza. Wtedy udałem się w podróż na Gobi i tam trzy razy złapał mnie tropikalny deszcz.

W szkole i na studiach zdawał dziesiątki egzaminów i za każdym razem wyciągał zestaw numer pięć. Kiedyś podczas zaliczania jednego z kursów miano oceniać zgodnie z liczbą zdających jedynie cztery zestawy, a on i tak wyciągnął piąty, na godzinę przed egzaminem wykładowca dodał jeszcze jeden. Chleb upadał mu na ziemię nie posmarowaną stroną („Chyba jestem na to skazany do końca życia — rzekł. — To zawsze będzie mi przypominać, że nie jestem zwykłym człowiekiem, lecz gigantyczną fluktuacją”). Dwa razy zdarzało mu się obserwować wielkie powietrzne soczewki („To makroskopijne fluktuacje szczelności powietrza” — wyjaśnił niezrozumiale) i dwa razy zapalały zapałki w jego rękach.

Wszystkie cuda, z którymi się zetknął, dzielił na trzy grupy — przyjemne, nieprzyjemne i neutralne. Chleb spadający posmarowaną stroną do góry zaliczał do pierwszej grupy. Chroniczny katar regularnie i niezależnie od pogody zaczynający się i kończący pierwszego dnia miesiąca, należał do drugiej grupy. Do trzeciej zaś należały różnorodne zjawiska przyrodnicze, mające zaszczyt wydarzać się w jego obecności. Kiedyś, na przykład, doszło przy nim do naruszenia drugiego prawa termodynamiki: woda w wazonie z kwiatami nieoczekiwanie zaczęła zabierać ciepło z otaczającego ją powietrza i doprowadziła się do wrzenia, a w pokoju pojawił się szron. („Długo chodziłem jak ogłuszony i teraz zawsze, zanim napiję się wody, najpierw sprawdzam palcem…”). Niejednokrotnie do jego namiotu — wiele podróżował — wlatywały pioruny kuliste i godzinami wisiały pod sufitem. W końcu się do tego przyzwyczaił i wykorzystywał je jak żarówki — czytał przy świetle.

— Wie pan, co to jest meteoryt? — zagadnął niespodziewanie.

Młodość skłonna jest do płaskich dowcipów, więc odpowiedziałem, że meteoryty to spadające gwiazdy, nie mające nic wspólnego z gwiazdami, które nie spadają.

— Meteoryty trafiają czasem w domy — rzekł w zadumie. — Ale to zdarza się bardzo rzadko. Zarejestrowano również jeden jedyny wypadek, gdy meteoryt trafił w człowieka. To jedyny, rozumie pan, wypadek w swoim rodzaju…

— No i co? — spytałem.

— To ja jestem tym człowiekiem! — wyszeptał, pochylony nade mną.

— Żartuje pan — wzdrygnąłem się.

— Absolutnie — powiedział ze smutkiem.

Jak twierdził, wydarzyło się to na Uralu. Szedł sobie pieszo przez góry, i zatrzymał się, żeby zawiązać sznurowadło. Wtedy rozległ się ostry, szeleszczący świst, a on poczuł uderzenie w dolną część ciała i ból oparzenia.

— W spodniach była o, taka dziura — opowiadał. — Płynęła krew, rozumie pan, ale niezbyt mocno. Szkoda, że teraz jest ciemno, pokazałbym panu bliznę.

Zebrał wtedy na miejscu wydarzenia kilka podejrzanych kamyczków i trzymał je w biurku — być może któryś z nich jest meteorytem.

Zdarzały mu się również rzeczy absolutnie niewytłumaczalne z naukowego punktu widzenia. Przynajmniej przy dzisiejszym poziomie nauki. Na przykład kiedyś ni z tego, ni z owego stał się źródłem potężnego pola magnetycznego. Przejawiło się to tym, że wszystkie znajdujące się w pokoju przedmioty, należące do ferromagnetyków, zerwały się ze swoich miejsc i runęły w jego stronę. Stalowe wieczne pióro wbiło mu się w policzek, coś mocno uderzyło go w głowę i plecy. Zasłonił się rękami i stał tak, drżąc z przerażenia, od stóp do głowy oblepiony nożami, widelcami, łyżkami i nożyczkami. Nagle wszystko się skończyło. Zjawisko trwało najwyżej dziesięć sekund. Nieznajomy zupełnie nie wiedział, jak je wytłumaczyć.

Innym razem otrzymał list od przyjaciela i już czytając pierwszą linijkę stwierdził, że dokładnie taki sam list otrzymał przed kilkoma laty. Przypomniał sobie nawet, że na odwrocie powinien być nieduży kleks. Odwrócił list i rzeczywiście zobaczył kleks.

— Te rzeczy więcej się nie powtarzały — oznajmił ze smutkiem. — Uznałem je za najbardziej znaczące w mojej kolekcji, ale tylko do dzisiejszego wieczora.

Często przerywał swoją przemowę, żeby oznajmić: W sumie, widzi pan, nie byłoby tak źle, ale dzisiaj… Tego już nadto, zapewniam pana.

— Nie sądzi pan — spytałem — że może pan być interesującym przypadkiem dla nauki?

— Myślałem o tym — odrzekł. — Pisałem. Rozumie pan, proponowałem. Ale nikt mi nie wierzy. Nawet rodzina. Tylko wujek wierzył, ale on już nie żyje. Wszyscy uważają mnie za oryginała i kiepskiego żartownisia. Nie wyobrażam sobie, co pomyślą po dzisiejszym wydarzeniu. — Z westchnieniem rzucił niedopałek. — Może to nawet lepiej, że nikt mi nie wierzy. Jeszcze utworzyliby komisję, która wszędzie by za mną chodziła i czekała na cuda. Z natury jestem samotnikiem, a po tym wszystkim charakter jeszcze mi się pogorszył. Czasem ze strachu nie śpię w nocy.

Co do komisji, miał rację. Przecież nie mógł wywoływać cudów na poczekaniu. Był tylko koncentracją cudów, punktem przestrzeni, w którym zachodzą mało prawdopodobne wydarzenia. Bez komisji i obserwacji nie obeszłoby się.

— Pisałem do jednego znanego uczonego — kontynuował. — W zasadzie, co prawda, tylko o meteorycie i wodzie w wazonie. Ale on, rozumie pan, potraktował to humorystycznie. Odpowiedział, że meteoryt spadł nie na mnie, tylko na pewnego, zdaje się, japońskiego kierowcę. I dość zjadliwie poradził mi, żebym zwrócił się do lekarza. Bardzo zainteresował mnie ten kierowca. Pomyślałem, że być może on również jest gigantyczną fluktuacją. Sam pan rozumie, to możliwe. Ale okazało się, że kierowca umarł wiele lat temu. — Zamyślił się. — A do lekarza poszedłem. Okazało się, że z punktu widzenia medycyny wcale nie jestem interesujący. Lekarz stwierdził u mnie rozstrój systemu nerwowego i wysłał tutaj, do kurortu. Więc pojechałem. Skąd mogłem wiedzieć, co się tu zdarzy?

— Godzinę temu odleciała moja znajoma! — wyszeptał, chwytając mnie za ramię.

Nie zrozumiałem.

— Spacerowaliśmy tam, na górze, po parku. W końcu też jestem człowiekiem i miałem bardzo poważne zamiary. Poznaliśmy się w stołówce, poszliśmy przejść się po parku i ona odleciała.

— Dokąd? — wykrztusiłem.

— Nie wiem. Szliśmy, ona nagle krzyknęła, jęknęła, oderwała się od ziemi i uniosła się w powietrze. Byłem w szoku, zdążyłem tylko chwycić ją za nogę i proszę…

Wsunął mi do ręki jakiś twardy przedmiot. To był klapek, zwykły jasny klapek średniego rozmiaru.

— Widzi pan, to nie jest do końca niemożliwe — mamrotał fenomen. — Chaotyczny ruch molekuł ciała, ruch Browna cząstek żywego koloidu został uporządkowany, oderwało ją od ziemi i zaniosło nie wiadomo dokąd. Bardzo mało prawdopodobne zdarzenie… Niech pan mi powie, czy powinienem uważać się za zabójcę?

Milczałem wstrząśnięty. Po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że pewnie to wszystko wymyślił. A on tymczasem mówił przygnębiony:

— Zresztą nawet nie o to chodzi. W końcu mogła zaczepić się gdzieś o drzewo. Nie szukałem, bałem się, że nie znajdę. Ale wie pan, wcześniej te cuda dotyczyły tylko mnie, nie za bardzo lubiłem fluktuacje, ale fluktuacje lubiły mnie. A teraz?! Jeśli takie sztuczki zaczną się dziać z moimi znajomymi?… Dzisiaj odlatuje dziewczyna, jutro zapadną się. pod ziemią współpracownicy, pojutrze… na przykład pan. Przecież nie jest pan przed niczym ubezpieczony.

Sam to już zrozumiałem. Poczułem ciekawość i lęk. No, pomyślałem, żeby tak się coś stało! Wydało mi się. nawet, że się unoszę i wczepiłem się rękami w kamień pod sobą. Nieznajomy wstał gwałtownie.

— Wie pan co, lepiej sobie pójdę — powiedział smętnie. — Nie lubię niepotrzebnych ofiar. Pan niech siedzi, a ja pójdę. Że też mi to wcześniej do głowy nie przyszło!

Ruszył pospiesznie wzdłuż brzegu, potykając się na kamieniach. Potem krzyknął z oddali:

— Niech mi pan wybaczy, jeśli coś się panu stanie! To przecież nie zależy ode mnie!

Szedł szybko i po chwili widziałem już tylko jego malutką czarną figurkę na tle lekko fosforyzujących fal. Wydało mi się, że zamachnął się i rzucił w fale coś białego. Pewnie ten klapek. W ten sposób się rozstaliśmy.

Nie poznałbym go. Chyba żeby towarzyszył mu jakiś cud. Nigdy więcej o nim nie słyszałem. Zdaje się, że tamtego lata nad morzem nic szczególnego się nie wydarzyło. Widocznie dziewczyna tylko zaczepiła się o jakiś sęk i później się pobrali. W końcu miał bardzo poważne zamiary. Wiem tylko jedno. Jeśli kiedyś, ściskając rękę nowemu znajomemu, poczuję nagle, że staję się źródłem silnego pola magnetycznego i w dodatku zauważę, że nowy znajomy dużo pali, często pokasłuje — o tak, khym-khum — to, rozumiecie, znaczyć będzie, że to on, fenomen, koncentracja cudów, gigantyczna fluktuacja.

Żylin zakończył swoją opowieść i popatrzył triumfalnie na słuchaczy. Jurze spodobało się opowiadanie, ale jak zwykle nie wiedział, czy Żylin to wszystko wymyślił, czy opowiadał prawdę. Na wszelki wypadek przez cały czas uśmiechał się sceptycznie.

— Piękne — powiedział Jurkowski. — Ale najbardziej podoba mi się morał.

— A cóż to za morał? — spytał Bykow.

— Morał brzmi: Nie ma rzeczy niemożliwych, są tylko mało prawdopodobne — wyjaśnił Jurkowski.

— Poza tym — dodał Żylin — świat pełen jest zdumiewających rzeczy. To raz. I dwa: co wiemy o prawdopodobieństwie?

— Wy mnie tu nie zagadujcie. — Bykow wstał. — Tobie, Iwan, chyba nie dają spokoju pisarskie laury Michaiła Antonowicza. Umieść to opowiadanie w swoich memuarach.

— Tak zrobię — skinął głową Żylin. — Prawda, że dobre?

— Dziękuję, Waniusza — powiedział Jurkowski. — Wspaniale się odprężyłem. Ciekawe, jak u niego mogło się pojawić pole elektromagnetyczne?

— Magnetyczne — poprawił Żylin. — Mówił o magnetycznym.

— Taak — rzeki Jurkowski i zamyślił się.

Po kolacji zostali w mesie we trzech. Schodzący z wachty Michaił Antonowicz z rozkoszą usadowił się w fotelu Bykowa, żeby poczytać przed snem Opowieść o księciu Genji, a Jura z Żylinem zasiedli przed ekranem magnetowizora, żeby obejrzeć coś lekkiego. Światło w mesie było przygaszone, na ekranie przelewały się mroczne barwy strasznej dżungli, którą przedzierali się pierwsi odkrywcy, w kącie błyszczała łysina Michaiła Antonowicza. Panowała cisza.

Żylin widział już Pierwszych odkrywców, teraz znacznie bardziej interesowało go obserwowanie Jury i nawigatora. Jura był całkowicie pochłonięty filmem, co jakiś czas poprawiał na głowie cienką obręcz fonoprojektora. „Odkrywcy” strasznie mu się podobali. Żylin śmiejąc się do siebie myślał, jak strasznie głupi i prymitywny jest ten film, zwłaszcza gdy ogląda się go po raz kolejny i ma się po trzydziestce. Te bohaterskie czyny, przypominające samobiczowanie w ekstazie, bezsensowne od początku do końca, ten dowódca Sanders, którego należałoby natychmiast zdjąć ze stanowiska, obsztorcować i wysłać na Ziemię na stanowisko archiwariusza, żeby nie szalał i nie gubił niewinnych ludzi, nie mających prawa mu się przeciwstawić. A przede wszystkim uciszyć tę histeryczkę Prasko-winę, wysłać samą do dżungli, skoro tak się tam pcha. Co za załoga! Sami infantylni samobójcy. Doktor był niezły, ale autor zabił go zaraz na początku, pewnie żeby nie wyłamywał się z idiotycznego planu szalonego dowódcy.

Najzabawniejsze było to, że Jura wszystkiego tego nie może nie widzieć, ale spróbuj go oderwać teraz od ekranu i posadzić nad księciem Genji!… Tak to już po prostu jest, że każdy normalny chłopak do pewnego wieku będzie wolał dramat pościgu, zwiadu i śmierci od dramatu ludzkiej duszy, subtelnych przeżyć, które są tak pasjonujące i tragiczne… O, na pewno przyzna, że Lew Tołstoj jest wielki jako pomnik ludzkiej duszy, że Galsworthy jest monumentalny i znamienity jako socjolog, a Dmitrij Strogow nie ma sobie równych w badaniach nad światem wewnętrznym nowego człowieka. Ale to będą cudze słowa. Przyjdzie oczywiście czas, gdy przeżyje szok, widząc księcia Andrzeja żywego wśród żywych, i zatchnie się z przerażenia i żalu, gdy zrozumie do końca Somsa, gdy poczuje wielką dumę, widząc oślepiające słońce, płonące w niewyobrażalnie skomplikowanej duszy strogowskiego Tokmakowa… Ale to stanie się znacznie później, gdy będzie miał już własne doświadczenia wewnętrznych przeżyć.

Co innego Michaił Antonowicz. O, właśnie uniósł głowę i wpatruje się małymi oczkami w ciemność pokoju. Zapewne ma przed sobą tego dziwnie uczesanego pięknisia w dziwnym ubraniu, z niepotrzebnym mieczem za pasem, subtelnego i drwiącego grzesznika, japońskiego Don Juana, dokładnie takiego, jaki wyskoczył spod pióra genialnej Japonki w pałacu i wyruszył w niewidzialną podróż po świecie, póki nie znaleźli się dla niego genialni tłumacze. Michaił Antonowicz widzi go teraz tak, jakby nie dzieliło ich dziewięć wieków i półtora miliarda kilometrów, ale widzi go tylko on. Jura zobaczy to wszystko za jakieś pięć lat, gdy w jego życie wejdzie Tokmakow, Forsyte’owie, Katia z Daszą i wielu, wielu innych…

Ostatni odkrywca umarł pod zatkniętą flagą i ekran zgasł. Jura ściągnął z karku fonodemonstrator i w zadumie powiedział:

— Wspaniały film.

— Cudo — odezwał się poważnie Żylin.

— A jacy ludzie! — Jura pociągnął się za sterczące na czubku głowy włosy. — Jak stalowa klinga… Herosi. Tylko Praskowina jakaś taka nienaturalna.

— Taak, chyba tak.

— Ale za to Sanders! Jaki podobny do Władimira Siergiejewicza!

— Mnie oni wszyscy przypominają Władimira Siergiejewiczapowiedział Żylin.

— No co wy! — Jura obejrzał się, zobaczył Michaiła Antonowicza i jego głos zmienił się w szept: — Pewnie, że są prawdziwi i czyści, ale…

— Chodźmy lepiej do mnie — zaproponował Żylin. Wyszli z mesy i skierowali się do kajuty Żylina.

— Wszyscy byli wspaniali — mówił Jura — ale Władimir Siergiejewcz to zupełnie inny człowiek, potężniejszy, ważniejszy…

Weszli do pokoju. Żylin siadł i patrzył na Jurę.

— A jakie bagna! — ciągnął Jura. — Jak to fantastycznie zrobione — brązowa ciecz z ogromnymi białymi plamami, i lśniącą śliską skórą w trzcinach… I krzyk dżungli… — Zamilkł nagle. — Wania — powiedział ostrożnie po chwili — widzę, że wam nie za bardzo się podobało?…

— No coś ty! — zawołał Żylin. — Tylko ja już widziałem ten film, no i za stary jestem na te wszystkie bagna. Sam po nich chodziłem i wiem, jak tam jest naprawdę.

Jura wzruszył z niezadowoleniem ramionami.

— Uwierz mi, przyjacielu, nie o bagna tu chodzi — Żylin odchylił się na oparcie fotela i przyjął ulubioną pozycję: odchylona głowa, palce splecione na karku i rozłożone łokcie. — Nie myśl, że to aluzja do różnicy wieku pomiędzy nami. Nie. To przecież nieprawda, że bywają dzieci i bywają dorośli. Nie. Tak naprawdę jest to znacznie bardziej skomplikowane. Bywają dorośli i dorośli. Na przykład ty, ja i Michaił Antonowicz. Powiedz, czy będąc zdrowym na umyśle, zacząłbyś czytać Opowieść o księciu Genjil Widzę odpowiedź twą na licu twym. A Michaił Antonowicz czyta ją już piąty raz. A ja po raz pierwszy odkryłem całe to piękno dopiero w tym roku… — Żylin zamilkł na chwilę, po czym wyjaśnił: — Piękno książki, oczywiście. Piękno Michaiła Antonowicza odkryłem znacznie wcześniej.

Jura patrzył na niego z powątpiewaniem.

— No, ja wiem, że to klasyka i tak dalej — oznajmił. — Ale nie czytałbym Genji pięć razy. Tam wszystko jest takie poplątane, skomplikowane… A życie jest proste, znacznie prostsze niż piszą w księżkach.

— Życie jest złożone — powiedział Żylin. — Znacznie bardziej złożone, niż pokazują to filmy takie jak Pierwsi odkrywcy. Jeśli chcesz, spróbujemy to omówić. Weźmy Sandersa. Ma żonę i syna. Ma przyjaciół. A jednak z taką łatwością idzie na śmierć. Ma sumienie. I tak lekko prowadzi na śmierć swoich ludzi…

— Zapomniał o tym wszystkim, bo…

— O tym, Jurik, nie zapomina się nigdy. I w filmie powinno być nie to, że Sanders umarł śmiercią bohatera, a to, że zapomniał. Jego śmierć była pewna, przyjacielu. Tego w kinie nie ma, dlatego wszystko wydaje się proste. A gdyby było, film wydałby ci się nudny.

Jura milczał.

— No? — spytał Żylin.

— Może — przyznał z niechęcią Jura. — Aleja i tak uważam, że na życie trzeba patrzeć prościej.

— Przejdzie ci — obiecał Żylin.

Zamilkli. Żylin zmrużył oczy, patrzył na lampą.

— Jest tchórzostwo, jest bohaterstwo, jest praca — ciekawa i nieciekawa — powiedział Jura. — Czy trzeba to wszystko plątać, brać tchórzostwo za bohaterstwo i na odwrót?

— A kto tak plącze, kimże jest ten łajdak? — wykrzyknął Żylin.

— Ja tylko ogólnie powiedziałem, jak to się dzieje w niektórych księżkach — zaśmiał się Jura. Wezmą jakiegoś typa, będą się nad nim roztkliwiać i potem wychodzi, że to „piękny paradoks” albo „postać pełna sprzeczności”. A to zwykły typ. Tak jak ten Genja.

— Wszyscy jesteśmy po trochu końmi — powiedział przenikliwie Żylin. — Każdy z nas jest koniem na swój sposób. To życie wszystko plącze. Jego Wysokość Życie. To błogosławione łajdactwo. Życie zmusza dumnego Jurkowskiego, by prosił nieustępliwego Bykowa. Życie zmusza Bykowa, żeby odmówił swojemu najlepszemu przyjacielowi. Kto z nich jest koniem, to znaczy typem? Życie zmusza Żylina, który absolutnie zgadza się z żelazną linią Bykowa, do stworzenia bajki o gigantycznej fluktuacji — przynajmniej w ten sposób może wyrazić swój protest przeciw samej nieugiętości tej linii. Żylin też jest typem. Wciąż rozrzewniony, ponadto brak mu stałości przekonań. A znamienity spawacz próżniowy Borodin? Czy to nie on widział sens życia w tym, żeby złożyć się na odpowiednim ołtarzu? I kto zachwiał nim, nie logiką, a tylko wyrazem twarzy? Zdemoralizowany oberżysta z Dzikiego Zachodu. Zachwiał?

— N-no, w pewnym sensie…

— I czy ten Borodin nie jest typem? Czy życie jest proste? Wybrał zasadę i dalej jazda. Ale zasady dlatego są dobre, że się starzeją. Starzeją się szybciej niż człowiek, więc człowiekowi zostają tylko te, które podyktowała sama historia. W naszych czasach historia okrutnie oznajmiła Jurkowskim: basta! Żadne odkrycia nie są warte jednego ludzkiego życia. Ryzykować życiem można tylko w imię życia. Nie wymyślili tego ludzie, lecz podyktowała historia, ludzie tylko zrobili tę historię. Ale tam, gdzie zasada ogólna zderza się z zasadą osobistą — tam kończy się życie proste i zaczyna złożone. Takie właśnie jest życie.

— Tak — powiedział Jura. — Zapewne.

Zamilkli i Żylin znowu poczuł męczące uczucie rozdwojenia, które nie opuszczało go od kilku lat. Jak gdyby za każdym razem, wychodząc w rejs, zostawiał na Ziemi jakąś niezwykle ważną sprawę. Najważniejszą dla ludzi, niezwykle ważną, ważniejszą od całego wszechświata, ważniejszą od najwspanialszych tworów ludzkich rąk.

Na Ziemi zostawali ludzie, młodzież, dzieci. Zostawały miliony milionów takich Jurików i Żylin czuł, że może im pomóc, przynajmniej niektórym z nich. Wszystko jedno gdzie. W szkolnym internacie. W przyzakładowym klubie. W Domu Pionierów. Pomóc wejść w życie, pomóc odnaleźć siebie, określić swoje miejsce na świecie, nauczyć chcieć od razu wielu rzeczy, nauczyć pragnąć pracy do upadłego.

Nauczyć nie kłaniać się autorytetom, a badać je i porównywać ich osiągnięcia z życiem.

Nauczyć aktywnie podchodzić do doświadczenia ludzi bywałych, bo życie zmienia się niezwykle szybko.

Nauczyć pogardy do mieszczańskiej mądrości.

Nauczyć, że kochać i płakać z miłości to nie wstyd.

Nauczyć, że sceptycyzm i cynizm są tanie, że to dużo łatwiejsze i nudniej sze niż dziwić się i cieszyć życiem.

Nauczyć wierzyć w poruszenia duszy bliźniego swego.

Nauczyć, że lepiej się dwadzieścia razy pomylić co do człowieka, niż każdego podejrzewać.

Nauczyć, że nie chodzi o to, jak na ciebie wpływają inni, lecz o to, jak ty wpływasz na innych.

Nauczyć ich, że jeden człowiek nic nie jest wart.

— Wania, zagrajmy w szachy — westchnął Jura.

— Zagrajmy — rzekł Żylin.